Rozmowa
Dokument 'Dzieci siostry Bernadetty' opowiada o wychowankach Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu prowadzonego przez boromeuszki (fot: materiały prasowe CBS Reality)
Dokument 'Dzieci siostry Bernadetty' opowiada o wychowankach Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu prowadzonego przez boromeuszki (fot: materiały prasowe CBS Reality)

Dokument "Dzieci siostry Bernadetty" opowiada o wychowankach Specjalnego Ośrodka Wychowawczego w Zabrzu prowadzonego przez boromeuszki. To, co się w nim działo, opisała Justyna Kopińska w głośnym reportażu "Czy Bóg wybaczy siostrze Bernadetcie?" . Wyreżyserowany przez panią film pokazuje dalsze losy osób, które mieszkały w ośrodku. Otwiera go historia zaginięcia dziecka - Mateusza Domaradzkiego, który, jak orzekł sąd, został zgwałcony i zamordowany przez dwóch mężczyzn: Łukasza N. i Tomasza Z.

Podczas śledztwa okazało się, że Tomasz Z. był wychowankiem ośrodka sióstr boromeuszek. Z. wyznał, że robił Mateuszkowi to, co jemu robiono, gdy był dzieckiem. Drugi sprawca, Łukasz N., był kuzynem i jedną z ofiar Tomasza Z. Tomasz wykorzystywał go przez wiele lat, jednocześnie podporządkowując sobie psychicznie i emocjonalnie. Jeden z bohaterów mówi, że "musiało zginąć dziecko, żeby na jaw wyszły fakty na temat tego, co działo się za drzwiami ośrodka". Aż ciarki przechodzą mi po plecach, jak o tym mówię.

Mimo że od zbrodni minęło 13 lat, ciała Mateuszka wciąż nie odnaleziono.

A Tomasz Z. i Łukasz N. nie przyznają się do zbrodni, za którą zostali skazani.

Udało się pani skontaktować z rodzicami Mateuszka.

Dla nich ten rozdział wciąż nie jest zamknięty, rana wciąż się nie zagoiła, nie są w stanie rytualnie pożegnać się z synem, pochować go. Nadal mają nadzieję na to, że go odnajdą.

Ośrodek Sióstr Boromeuszek, gdzie od lat 70. dochodziło do przemocy sióstr wobec dzieci (fot: materiały prasowe CBS Reality)

Jego ojciec mówi: co miałbym włożyć do trumny?

Mimo że przeszedł piekło, ma w sobie nieprawdopodobnie dużo siły. Podobnie jak jego żona. Podziwiam ich za to. Ogromny szacunek mam również do ich córki, Dominiki, siostry Mateusza, która przyznaje, że tak naprawdę dopiero po urodzeniu własnego dziecka zdała sobie sprawę, przez co musieli przejść jej rodzice, gdy zaginął ich syn. Jest bardzo zaangażowana w poszukiwania brata, mówi, że to jej życiowy cel, żeby go odnaleźć. To z nią udało mi się najpierw skontaktować, utorowała mi drogę do swoich rodziców i innych bliskich.

Na mnie z kolei ogromne wrażenie zrobiła siostra jednego ze sprawców, Łukasza N. - Iza. Tylko ona z całej rodziny nie odwróciła się od swojego brata, w dalszym ciągu jest z nim w kontakcie. Co więcej, nie bała się nawiązać kontaktu z rodziną Mateuszka. Była przekonana, że wyrzucą ją za drzwi, tymczasem stało się coś odwrotnego.

Gdy dowiedziałam się od rodziców Mateuszka, że mają kontakt z siostrą skazanego za morderstwo ich syna, byłam w szoku. Moim pierwotnym założeniem było, żeby w dokumencie pojawili się tylko rodzice chłopca. Gdy poznałam Dominikę i Izę, zdałam sobie sprawę, że muszę poszerzyć krąg bohaterów o te dziewczyny i pokazać, że łączy je niezwykła więź.

W dokumencie występują jednak głównie wychowankowie ośrodka sióstr boromeuszek. Jak udało się do nich dotrzeć?

Na kilka miesięcy zamieniłam się w Sherlocka Holmesa. Dokumentacja była bardzo trudna i żmudna. Nikt nie szafuje na prawo i lewo informacją, że wychowywała go siostra Bernadetta. Ale niektórzy wcześniej występowali w mediach, część z nich pomogła mi skontaktować się z innymi wychowankami. Pozostałych szukałam, wertując stare dokumenty, artykuły prasowe. Wolałabym jednak za dużo nie zdradzać. Nie chciałabym, żeby moi bohaterowie mieli poczucie, że łatwo ich zidentyfikować, bo wcale tak nie jest.

Trudno było ich nakłonić do udziału w filmie dokumentalnym?

Niektórzy przy pierwszym kontakcie pytali: "A skąd pani ma do mnie namiary?", "Skąd pani wie, że się tam wychowywałem?". Zauważyłam, że większość bardzo nie chce być utożsamiana z ośrodkiem, żeby ktoś nakładał im łatkę ofiary siostry Bernadetty. Ja byłam otwarta na słuchanie o ich doświadczeniach niezwiązanych z tym miejscem. Myślę, że docenili to, że ktoś dostrzega ich osobliwą tożsamość i indywidualność. Temat domu dziecka pojawiał się przy okazji.

W końcu się otwierali?

Tak, trafiłam na wychowanków, którzy mieli ogromną potrzebę mówienia, choć w pierwszej chwili wydają się bardzo skryci i zamknięci. Do rozmowy ze mną nakłaniali ich także bliscy, przekonywali, że, pomimo bólu, to ważne, żeby o tym mówić. Kilkanaście osób wyraziło zgodę na udział w dokumencie, jestem im bardzo wdzięczna za zaufanie, jakim mnie i moją ekipę obdarzyli.

Czy ktoś, na kim bardzo pani zależało, nie zdecydował się na udział w filmie?

Oczywiście, kilka osób. Powody były różne. Po pierwsze, awersja wychowanków do mediów. Sprawa była głośna, w dodatku trąciła sensacyjnością, wychowankowie byli zmęczeni tym, że nieustannie ktoś się do nich dobija, nie widzi w nich ludzi, tylko ofiary. Po drugie, część nie chciała wracać do tych trudnych wspomnień, obawiała się występowania przed kamerą w obawie przed stygmatyzacją. Choć teraz, przed emisją dokumentu, cały czas dopytują, jak wyszedł, kiedy będzie pokazywany.

Jeszcze inni godzili się na udział, po czym się wycofywali. Jak Karol, który toczył ze sobą wewnętrzną walkę. Tak naprawdę do dnia zdjęć nie wiedziałam, czy zgodzi się wystąpić przed kamerą. Walczyłam o niego jak lwica.

Dlaczego pani na nim zależało?

Jego historia przybliża temat przemocy seksualnej wobec wychowanków. I pokazuje, jak udaje się zwalczyć traumę - Karol był uzależniony od narkotyków, alkoholu, w tej chwili z tego wychodzi. Nigdy również nie pozwolił sobie na potraktowanie kogokolwiek w taki sposób, w jaki jego traktowano. Przeszedł niesamowitą drogę. Jest człowiekiem wyjątkowym, ponadprzeciętnie wrażliwym i silnym zarazem, był na tyle zaradny, że zdecydował się wyjechać za granicę do pracy. Czekam na moment, w którym będzie gotowy przekuć to, czego doświadczył w ośrodku, w coś dobrego i na przykład pomagać innym ofiarom przemocy seksualnej.

Siostra Bernadetta przyzwalała na przemoc seksualną wychowanków wobec siebei (fot: Shutterstock.com)

Czego doświadczył w ośrodku?

Był wielokrotnie gwałcony przez starszych wychowanków. Przychodzili do niego wieczorem, podduszali poduszką, przytrzymywali za ręce i nogi, i gwałcili. Gdy protestował i się wyrywał, bili go. Kiedy miał kilkanaście lat, próbował ze sobą skończyć, bo nikt mu nie wierzył. W końcu trafił na nauczycielkę, która, gdy zobaczyła ślady pobicia na jego ciele, wysłuchała go i zainterweniowała. Karol został przeniesiony z ośrodka do centrum wsparcia kryzysowego, gdzie otrzymał pomoc. W sposób poruszający opowiada, jak w końcu, po latach, mógł położyć się do łóżka ze świadomością, że nikt nie zrobi mu w nocy krzywdy.

W dokumencie nie wystąpił też inny wychowanek, który również był ofiarą przemocy seksualnej. W dorosłym życiu wziął na siebie winę za 30 gwałtów, których, jak wykazało śledztwo, nie popełnił. Miał być kolejnym wampirem ze Śląska, a okazało się, że nie miał nic wspólnego z żadną z osób, które rzekomo skrzywdził.

Dlaczego to zrobił?

Jego motywacje pozostaną dla mnie tajemnicą, bo nie udało mi się go odnaleźć. Dotarłam do jego dalszej rodziny, ale nie przekazali mi do niego kontaktu. Psycholog, który współpracował przy filmie, tłumaczył mi, że mogło to wynikać z pobudek narcystycznych, chęci zwrócenia na siebie uwagi, zdobycia sławy.

Próbowała pani nawiązać kontakt z zabójcami Mateuszka?

Tak, jestem w stałym kontakcie z jednym z nich - Łukaszem N. Dzwoni do mnie dwa razy w tygodniu, jest bardzo ciekawy dokumentu, nie będzie mógł go jednak zobaczyć, bo w zakładzie karnym jest to niemożliwe. W dalszym ciągu nie przyznaje się do zbrodni, za którą został skazany. Na udział w filmie ostatecznie się nie zgodził, choć również się wahał. Tomasz Z. nie chciał w ogóle ze mną rozmawiać.

Udziału w filmie odmówiły również zakonnice z Kongregacji Sióstr Miłosierdzia im. Karola Boromeusza w Trzebnicy.

Siostry napisały, że w związku z sytuacją epidemiologiczną nie są w stanie dotrzeć do dokumentów, które pomogłyby im w przygotowaniu się do udziału w filmie dokumentalnym. Napisały, że ośrodek od 2015 roku już nie istnieje, a skazane zakonnice zostały odsunięte od obowiązków związanych z dziećmi. Wiodą życie zakonne.

Co dla tych, którzy zdecydowali się wystąpić, było najtrudniejsze do opowiedzenia?

Paradoksalnie nie to, czego doświadczyli w ośrodku. Większość najbardziej obawiała się pokazania, jak ich życie wygląda teraz, tak jakby się go trochę wstydzili, nie byli pewni, czy dali radę. Trudno jednak się dziwić ich obawom - wychowywali się, słysząc, że do niczego w życiu nie dojdą i skończą na ulicy.

Niektórzy nie chcieli pokazać twarzy. Dla jednej z bohaterek to taki stygmat, że do dzisiaj nie powiedziała swojej teściowej o tym, że wychowała się w ośrodku.

Większość wychowanków najbardziej obawiała się pokazania, jak ich życie wygląda teraz, tak jakby się go trochę wstydzili, nie byli pewni, czy dali radę' (fot: Shutterstock.com)

Historie wychowanków, którzy wystąpili w dokumencie, to jednak raczej historie szczęśliwe.

Tak, jestem pod wrażeniem, jak udało im się przepracować traumę. Mają pracę, założyli rodziny, mają dzieci. Co nie znaczy, że doświadczenia z dzieciństwa nie miały na nich negatywnego wpływu - wielu ma za sobą walkę z nałogami, toksyczne, przemocowe relacje. Ale, co najważniejsze, los każdego stał się swoistą manifestacją, że wcale nie są "ułomami, patologią i debilami", co przez lata wmawiały im siostry.

Życie jednej z bohaterek - Sabiny - to gotowy materiał na scenariusz filmowy. Jest taką rasową, śląską dziołchą. Przeżyła niejedno - chorobę nowotworową, operację wszczepienia endoprotezy biodra, która była pokłosiem zaniedbania jej zdrowia przez siostry. Pojechaliśmy z nią do Zabrza, przed ośrodek. Nie chciała podchodzić zbyt blisko. Ma z tym miejscem wiele złych wspomnień, ale też wiele dobrych - opowiadała, jak huśtała się z innymi wychowankami, jak grali w piłkę, jak nocami rozmawiała z koleżankami.

Czy wychowankowie otrzymali jakąś pomoc psychologiczną po tym, jak wyszło na jaw, czego dopuszczały się siostry?

Otrzymały ją tylko osoby, które zostały przeniesione do innych placówek, na przykład centrum wsparcia kryzysowego. Niektórzy już w dorosłym życiu poszli na terapię. Inni sami dla siebie byli najlepszymi psychoterapeutami.

W ośrodku oczywiście żadnego wsparcia psychologicznego czy pedagogicznego nie było. Większość sióstr nie miała żadnego doświadczenia ani wykształcenia pozwalającego im na pracę z dziećmi. Jedna była na przykład po technikum geodezyjnym. Co więcej, w zakonie funkcjonowała niepisana zasada delegowania sióstr do zadań, których nie lubiły albo w wykonywaniu których były słabe, w celu szlifowania charakteru i hartowania ducha. Wiele sióstr po prostu dzieci nie lubiło. A były też takie jak siostra Franciszka, która dopuszczała się haniebnych czynów, ale jednocześnie potrafiła wieczorem przyjść do dzieci i całować je w czoła na dobranoc. W świadomości wielu wychowanków wciąż funkcjonuje jako oprawczyni o ludzkich odruchach, trudno im ją więc tak jednoznacznie osądzić.

Czy Zabrze wciąż żyje tym, co się tam wydarzyło?

Kiedy ośrodek jeszcze funkcjonował, nauczyciele, pedagodzy, duchowni i wszyscy ci, z którymi kontakt mieli jego wychowankowie, pozostawali głusi na sygnały płynące od dzieci. Ludzie nie dopuszczali do siebie myśli, że siostry mogłyby mieć na sumieniu tak okrutne czyny. A do przemocy dochodziło tam już w latach 70. Siostra Bernadetta w przestrzeni publicznej figurowała jako osoba o wielkim sercu, cieszyła się ogromnym szacunkiem. W 2003 roku otrzymała Nagrodę św. Kamila, która jest przyznawana osobom w sposób szczególny przyczyniającym się do budowania kultury miłosierdzia, akceptacji.

Familoki w Zabrzu (fot: materiały CBS Reality)

Z moich obserwacji i rozmów z mieszkańcami wynika, że dziś jest podobnie - ludzie coś kojarzą, coś sobie przypominają, ale sprawa przemocy w ośrodku nie wryła się w zbiorową świadomość miasta. Trudno mi uwierzyć w to, że jedyną reakcją na takie okrucieństwo może być wyparcie i obojętność. Miałam jedną taką sytuację, że mieszkanka Zabrza podeszła do mnie, gdy spacerowałam wokół ośrodka, i zapytała: "A wie pani, co tu się działo? Mieszkały tu te niedobre siostry. Ja widziałam, jak te dzieci wyglądają". Przekonywała mnie, że wielokrotnie zgłaszała sprawę na policję. Czy to prawda? Nie wiem.

Niedawno rozmawiałam z autorami książki o przemocy w sierocińcach na wyspie Jersey. Tam powstał ogromny raport z nadużyć, ich ofiary miały możliwość opowiedzenia o tym, czego doświadczyły, wiele otrzymało odszkodowania, część sprawców, choć wciąż nie wszyscy, została pociągnięta do odpowiedzialności i trafiła za kratki. Władze wyspy mają za zadanie stworzyć swoiste miejsce pamięci tam, gdzie mieścił się jeden z sierocińców. A u nas? Jedna z sióstr odbyła karę dwóch lat więzienia, druga otrzymała karę w zawieszeniu. I po sprawie.

Gdyby powstało jakieś miejsce pamięci na terenie ośrodka, albo lepiej - centrum wsparcia dla ofiar przemocy, byłabym bardzo wzruszona. Nic jednak nie wiem o tym, żeby w mieście, wśród mieszkańców czy władz, ktoś na ten temat rozmawiał. Czy wśród zakonnic, bo budynek, w którym funkcjonował ośrodek, wciąż jest własnością konsorcjum, mieszka tam obecnie kilka sióstr. Dlatego między innymi nie otrzymaliśmy zgody na wejście do środka.

Wychowankowie też woleliby tę sprawę zostawić za sobą. A jednocześnie mam wrażenie, że te wspomnienia wciąż są w nich żywe. Może kiedyś zdecydują się zawalczyć o swoją pamięć. Wierzę, że poniekąd zrobili to, opowiadając swoją historię w tym dokumencie.

Emisja dwuodcinkowego dokumentu 14 listopada o 20.00 i 21.00.