
*Reportaż Anny Alboth został nominowany do nagrody Festiwalu Wrażliwego. Festiwal docenia, promuje i jednoczy najlepszych polskich twórców reportaży filmowych, prasowych i radiowych oraz fotoreporterów, którzy poruszają ważne tematy społeczne. Nagradza dziennikarzy za rzetelność, dociekliwość, zaangażowanie w dążeniu do prawdy.
Pierwszego dnia przeszło z Ukrainy do Polski 30 000 osób, trzeciego dnia 200 000, piątego 430 000. Do 18 marca już w sumie ponad 2 miliony. Czegoś takiego świat jeszcze nie widział.
***
Szlaban, okienko strażnika granicznego, kolejny szlaban. Płoty, jakieś pracownicze pomieszczenia. Stempel w paszporcie i jesteś po drugiej stronie. Za tobą: pożegnanie z mężem, ojcem czy bratem, bo mężczyznom od 18. do 60. roku życia wyjeżdżać za granicę nie wolno. Na policzkach jeszcze nieobeschłe łzy, a czasem już nowe: od czekania w niepewności kilkanaście godzin. Pada deszcz albo sypie śnieg, jest marzec. Dziecko na twoich rękach zmęczone i podenerwowane. Drugie słania się na nogach i marzy o czymś ciepłym do zjedzenia. Mimo to jest grzeczne, nie chce przysparzać kłopotów. Od rozstania z tatą jakby nieobecne. Wasz pies jest kompletnie zdezorientowany: najpierw słyszał wycie syren, następnie wybuchy, a potem spędził dobę w samochodzie, choć tak nienawidzi jeździć. Sika co chwila pod siebie i biega w kółko, a jego smycz dokłada ci jeszcze problemów. Oprócz dziecka na rękach masz przecież jeszcze dwie torby. Czapka spadła ci gdzieś po drodze, nie miałaś nawet siły się po nią schylić.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
I jesteś po drugiej stronie. Za sobą zostawiłaś ojczyznę. Zostawiłaś wojnę, najbliższych mężczyzn, nowe mieszkanie na kredyt, pracę i wszystkie plany na ten rok. Jesteś w Polsce. W tej chwili stałaś się uchodźczynią. Ot, sekundę temu.
***
„Witamy w Polsce. Tutaj jesteście bezpieczni" – wielki napis na plakacie. I dziesiątki osób. Niektórzy przyjechali po kogoś konkretnego, widać z daleka, że go wypatrują. Inni mają tabliczki z imionami, jak na lotnisku. Ale większość tylko z nazwami miast: Katowice, Gdańsk, Berlin, Paryż. Tu ktoś rozdaje gorącą herbatę, tu karty SIM, tu leży góra kurtek, tam góra wózków dla dzieci. Strażnicy, policjanci, ratownicy medyczni biegają we wszystkie strony. Wolontariusze w przeróżnych językach oferują pizzę, pączki, butelki wody w każdym rozmiarze. Setki samochodów, busików i autobusów – podjeżdżają i odjeżdżają. Tu parking dla TIR-ów, a na nim torby i walizki, tam zamknięty kantor, do tego postawionych dodatkowych 20 toi toiów. Niby typowy krajobraz przejścia granicznego: między Unią Europejską a Ukrainą. A jednak szaleństwo.
Na ośmiu przejściach granicznych: w Dorohusku, Zosinie, Dołhobyczowie, Hrebennem, Budomierzu, Korczowej, Medyce i Krościenku, od miesiąca jesteśmy świadkami tego, jak Polska zareagowała na kryzys humanitarny. A raczej – jak zareagowali Polacy i Polki.
Dorohusk–Jagodzin. Polska nieprzeszkolona, ale stawia czoła
– Jadą państwo odebrać kogoś? – sympatycznie pyta policjant. W ogóle wszyscy są mili, chętnie rozmawiają. Zaraz przy przejściu stoi policyjny radiowóz, w środku policjant bawi się z dzieckiem, którego mama próbuje się do kogoś dodzwonić. Dostała przed chwilą polską kartę SIM od jednego z dziesiątek wolontariuszy.
Podjeżdża autobus z zaparowanymi szybami. W środku kobiety o zmęczonych twarzach i dzieci. Ktoś szybko podbiega, żeby podać rękę wychodzącym, ktoś inny – żeby pomóc wyładowywać bagaże. Ktoś podtrzymuje niemowlaki, kiedy kobiety gromadzą torby, walizki, plecaczki, reklamówki. Wszystko, co udało im się naprędce zebrać. Ktoś przybiega z ciepłą pizzą, ktoś grilluje kiełbaski. Ktoś ładuje kanapki i termosy do autobusu, który zaraz wróci na drugą stronę granicy, do tych, którzy czekają w długich kolejkach.
Ta wspólnota robi wrażenie. Wolontariusze, mówiący różnymi językami, przechodząc, uśmiechają się do siebie. Zasuwanie całymi dniami i nocami nie wydaje się takie trudne w obliczu tej solidarności. Policjanci i strażnicy graniczni aż promienieją z radości, bawiąc się z małymi dziećmi w odbijanie balonów. Ci od kiełbasek częstują też oczywiście tłumaczy, medyków czy nawet dziennikarzy i fotografów. – Wszyscy jesteśmy tu po tej samej stronie – mówi mi dziewczyna od kiełbasek. – Nieważne, jak mam na imię i skąd przyjechałam. Teraz jestem tu i rozdaję kiełbaski, bo jest taka potrzeba – dodaje.
To przypominałoby lokalny piknik czy festyn, gdyby nie smutne twarze przybywających z zagranicy - głównie kobiet. Od pierwszej chwili są bardzo zajęte: muszą ogarnąć dzieci, wyjąć spod pachy pieski, kotki, przenieść klatkę z papużkami, bagaże. Dobrze, że formalności nie ma za dużo: do odbioru karty SIM potrzebny jest paszport, ale generalnie przejście granicy zorganizowane jest dość sprawnie. W związku z konfliktem zbrojnym osoby przychodzące z Ukrainy zwolnione są z obowiązku kwarantanny czy okazania negatywnego wyniku testu covidowego. Tak czy siak, do zrobienia w pierwszych minutach jest tyle, że nie ma tu przestrzeni na smutki dla mam.
Dzieci natomiast dzielą się na trzy grupy. Takie, po których widać emocje, które wyrywają mamom telefony i płaczą do słuchawki „tata!". Takie, które rozglądają się ciekawie i wyglądają trochę, jakby właśnie przyjechały na szkolną wycieczkę. I takie, które mają tylko wielkie, nieobecne oczy wpatrzone gdzieś w dal. Są ciche, pilnują się mam i nie odpowiadają na uśmiech pani od kiełbasek.
Dzieci reagują różnie. Są i takie, które rozglądają się ciekawie i wyglądają trochę, jakby właśnie przyjechały na szkolną wycieczkę (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Wokół – oprócz stanowisk z ciepłym jedzeniem, piciem, produktami kosmetycznymi, ubraniami czy zabawkami (wszystko to oczywiście bezpłatnie) – są też stanowiska tłumaczy i medyków. Państwowe karetki pojawiły się dopiero po dwóch tygodniach, na początku więc lokalni medycy musieli radzić sobie sami. Tak jak wolontariusze, którzy stanęli wobec nowych wyzwań: jak uchronić uchodźców przed ryzykiem molestowania, pobierania wygórowanych opłat (za kartę SIM, podwózkę czy ewentualne mieszkanie), przed kradzieżą czy zabraniem do domu, żeby zatrudnić do przymusowej pracy.
Wszystko to nie mieściło się w głowach przeciętnego Polaka, który w porywie serca pojechał na granicę, żeby pomagać. Informacje, jak zachować się w takich sytuacjach, jak być wyczulonym na naciągaczy, jak obserwować uchodźców i uchodźczynie z Ukrainy, przekazywano sobie z ust do ust dzięki pracy pojedynczych wolontariuszy z większych organizacji pozarządowych, dzięki ulotkom drukowanym prywatnie gdzieś naprędce, dzięki informacjom w internecie.
Polska nie była przeszkolona: ani do udzielania pierwszej pomocy, ani do pierwszych spotkań z osobami uciekającymi przed wojną. A jednak stawiła temu czoła.
Zosin–Uściług. Czegoś takiego Europejczycy nie oglądali
Od stempla w paszporcie do pierwszych samochodów idzie się kilkaset metrów asfaltem. Każdej rodzinie towarzyszy strażak lub wolontariusz. Osoby uciekające przed wojną to głównie kobiety, dzieci i starcy, i to robi ogromne wrażenie. Czegoś takiego Europejczycy nie oglądali ani na greckich wyspach, ani na szlaku bałkańskim, ani na łodziach na Morzu Śródziemnym. Tysiące ludzi, głowy i główki dzieci w różowych, fioletowych, niebieskich czapkach – ten obraz zlewa się w jedno i trudno rozpoznać, z którą z tych rodzin dopiero co się rozmawiało.
– Skąd pani idzie? Kogo pani zostawiła? Jak pani się czuje w nowym kraju? – słychać niewyważone pytania dziennikarzy, kiedy tylko rodziny dotrą do rozwidlenia drogi, dokąd dopuszczeni są kierowcy, NGO-sy i media. – Jak pani śmie zadawać takie pytania, niech pani im da odsapnąć chociaż – na szczęście ktoś z czekających się wtrąca.
Ale z Ukrainy uciekają nie tylko Ukraińcy. Studiowało tam około 80 000 studentów z całego świata, pracowało wielu cudzoziemców. Do tego trzeba dodać zagraniczne żony i mężów obywateli Ukrainy, a także uchodźców i uchodźczynie, którzy wylądowali w Ukrainie na przykład w wyniku ewakuacji z Afganistanu.
– Od dwóch lat studiowaliśmy w Łucku inżynierię dźwięku – słyszę od grupki uśmiechniętych Chińczyków – sześciu chłopaków i trzech dziewczyn. – W zachodniej Ukrainie na razie było spokojnie, ale nie ma co czekać na nieszczęście. Myślisz, że będziemy mogli dalej studiować w Polsce?
– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą, a oni zwijają wielkie walizki i pokrowce na instrumenty, bo właśnie podjechał po nich jakiś transport.
Z Ukrainy uciekają nie tylko Ukraińcy (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Zaraz obok parkingu stoi rząd przenośnych toalet, jak na festiwalach muzycznych. Ale w przeciwieństwie do festiwalowych w tych toaletach są ogromne ilości papieru toaletowego, mokrych chusteczek, podpasek i tamponów. Raz po raz zaglądają do nich wolontariusze i uzupełniają zapasy.
Brakuje toalet dla osób niepełnosprawnych. Tylko w Zosinie widzę dwie matki z chłopakami na wózkach, a do tego wiele starszych pań o kulach. Im nie będzie łatwo ani w transporcie, ani w niebieskich toi toiach.
Odpocząć mogą w „Namiocie Nadziei", dużym i ogrzewanym. To miejsce łatwo dostępne dla wszystkich. Matki patrzą w telefony, dziećmi zajmują się wolontariuszki. Szkraby biegają po namiocie i na dworze.
Zosin. Namiot Nadziei (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Ten obrazek przypomina mi rok 2015 w Niemczech, kiedy we wszystkich większych miastach Syryjczycy tygodniami czekali w kolejkach do rejestracji, a niemieckie wolontariuszki zajmowały się dziećmi. Uchodźcze dzieci w takich sytuacjach zawsze starają się być najlepszą wersją siebie: uśmiechnięte, sympatyczne, próbują powtarzać słowa w nowym języku. Nie chcą sprawiać problemu, chcą dostać kolejnego misia czy kredki. Szybko wchodzą „w rolę". Dopasowują się do obrazka, jaki społeczeństwo przyjmujące chce widzieć i jakiego od nich oczekuje. Patrzę na te dzieciaki i na te zmęczone mamy i mam ogromną nadzieję, że już niedługo znajdą gdzieś w Polsce przestrzeń na to, żeby być sobą w tym wszystkim: żeby płakać, buntować się i niekoniecznie być dzielnymi od pierwszego dnia.
Dołhobyczów–Uhrynów. W dwie strony
Namioty z podstawową pomocą – piciem i jedzeniem – postawiono jeszcze na terenie granicznym, na który Polacy ot tak wejść nie mogą. Ludzie z przejścia idący ku samochodom nie są więc tak strasznie głodni czy zmęczeni. Auta są już wcześniej umówione. Rodziny czekają na bliskich, świadkowie Jehowy na innych świadków Jehowy, Romowie na Romów. Pas aut na horyzoncie jest długi, silniki włączone, żeby trzymać ciepło. Ale czeka się czasami dobrych kilka godzin – nigdy nie wiadomo, jak długo zajmie sprawdzanie po drugiej stronie. Wszyscy, w samochodach i bez nich, wgapieni są w telefony. – Wyjechałaś? Dojechałaś? Gdzie jesteś?
Utrzymywanie kontaktu z bliskimi to oprócz jedzenia, picia i spania najważniejsza potrzeba uchodźców i uchodźczyń na całym świecie. Chcą wiedzieć, jak mąż ma się na froncie, w jakim schronie ukrywa się starsza teściowa, która nie chciała już kraju opuszczać, do jakiego polskiego miasta dotarła najlepsza przyjaciółka z dziećmi. Dlatego na przejściu granicznym rozdawane są bezpłatnie karty SIM – wszystkim przybywającym.
W Dołhobyczowie widziałam takie samo wsparcie idące w drugą stronę: ukraińskie karty SIM od wolontariuszek dostawali mężczyźni, a czasem wręcz chłopcy, którzy zdecydowali się jechać na ukraińską stronę, żeby walczyć w wojnie. Ich widok – silnych, z idealnie spakowanymi plecakami, gotowych na wojnę – robi ogromne wrażenie. To nie są tylko Ukraińcy, którzy mieszkali od jakiegoś czasu w Polsce, a teraz decydują się wrócić do kraju. To też Białorusini, którzy chcą z jednej strony wspomóc słowiańskich braci, a z drugiej przeciwstawić się także swojemu wrogowi. Ale spotkałam też Amerykanów, Szkotów, młodych chłopaków z Irlandii Północnej. Taki quasi-wojenny nastrój zaraża innych. Wolontariusze i tłumacze przybijają z nimi piątki, poklepują po plecach, dają kopniaka na szczęście. Oni, z dumnie uniesionymi głowami, wchodzą na teren przejścia. Zmęczone kobiety, z tobołami i dziećmi, mijają ich w bramie. Przez moment są w tym samym miejscu. Ale w tak różnej sytuacji.
Obok przejeżdża kolumna samochodów z kobietami i dziećmi. Wjeżdżają do Polski. Nie ma tu męskich kierowców. Bardzo często przez uchyloną szybę wystaje psi nos, który wwąchuje się w już polskie powietrze. Kobiety za kółkiem nie muszą nieść toreb ani rozglądać się za dziećmi. Patrzą daleko przed siebie i prawie zawsze ich policzki są mokre od łez.
Hrebenne–Rawa Ruska. Chłopaki z pakistańsko-afgańskiej granicy
Dostrzegam ich z daleka w grupie kobiet i dzieci. Mają ciemniejsze twarze, ale też po sposobie, w jaki się poruszają, widać, że bardzo bolą ich nogi. Czterech chłopaków z pakistańsko-afgańskiej granicy przyszło na polskie przejście graniczne ze Lwowa na piechotę. Nikt nie chciał ich zabrać ani wpuścić do pociągu. „Kobiety i dzieci pierwsze – mówili im". - Ale przecież tygodniami kobiety i dzieci będą uciekać z Ukrainy, to znaczy, że mamy czekać, aż wszystkie wyjadą przed nami? – pyta mnie retorycznie Mahommed, kiedy przynoszę im ciepłą zupę.
Chłopaków w tłumie wypatrzyli nie tylko wolontariusze, ale także policjanci i służby w cywilnych ubraniach. Momentalnie ich otoczyli i chcieli gdzieś zabrać. Wolontariusze zawołali ratowników medycznych, którzy w jednym z namiotów zaczęli już opatrywać bardzo zmęczone stopy z odparzeniami. Policjanci obserwowali wszystko z daleka, raz po raz zaglądając do namiotu. – Niewielu tu kolorowych przechodzi – mówi mi pan Roman, który od pierwszego dnia z wielkiego gara rozlewa tu zupę. – Ale jak ktoś się pojawia, to właśnie ich zaraz obskakują i gdzieś zabierają. Nie wiem dokąd, ale wydaje mi się to niesprawiedliwe. Inni dostają karty SIM i zupę, a tamci od razu są jakby zgarniani z widoku.
– Sugerowałbym, jeśli to możliwe, żeby chłopaki szybko znaleźli transport dalej – w namiocie szepcze do mnie ratownik medyczny. Pani Zosia od ciuchów z namiotu obok szybko znajduje nowe buty w odpowiednich rozmiarach, ja donoszę ciepłą zupę i batony na drogę, a w międzyczasie akurat ze Lwowa wraca jedna z aktywistek z miejscem w samochodzie.
Z jednej strony przejścia granicznego są stawy, z drugiej niewielkie wzgórze. Wśród rozstawionych namiotów – przez strażaków, lokalnych wolontariuszy i organizacje, które zjechały się tu z całej Polski – stoi krzyż. Pewnie zazwyczaj stoi tu samotny, ale dziś towarzystwa dotrzymują mu dziesiątki walizek i plastikowych krzesełek ogrodowych. Prowadzimy chłopaków tylnym wyjściem namiotu, potem slalomem między walizkami i prosto do samochodu. Za cztery godziny będą już w centrum rejestracji w Warszawie. W Hrebennem natomiast za parę minut w ich poszukiwaniu policjanci będą przeczesywać wszystkie namioty. A przecież i strażnicy graniczni, i władze oficjalnie ogłaszają, że wszyscy uciekający z Ukrainy: Ukraińcy i nie-Ukraińcy, są w Polsce traktowani na równi i mają taki sam dostęp do wsparcia.
Hrebenne. Ludziom łatwiej jest pomagać tym, którzy wyglądają podobnie do nich (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
– Zdecydowanie najlepiej traktowane są młode matki z maleńkimi dziećmi – mówi mi pan Roman od zupy. – To zrozumiałe: one bardzo potrzebują, żeby ktoś im poniósł torbę, wzbudzają też najwięcej litości. Ale powiem pani szczerze, że czasem tu się rozglądam i patrzę na reakcje tych, co tu autami przyjeżdżają: im ładniej ktoś wygląda, tym chętniej Polacy się rzucają do pomocy.
W pierwszych dniach ataku Rosji na Ukrainę przez przejścia graniczne przechodzili głównie mieszkańcy Lwowa i okolic. To ludzie, którzy zdążyli wyjechać, zanim wojna do nich dotarła. Ludzie, którzy jeszcze niczego nie stracili, którzy spakowali walizki i w dwie godziny byli po polskiej stronie. – Widziałem kobiety, które, przysięgam, musiały jeszcze tego samego dnia wyjść od fryzjera! – opowiada pan Roman.
Ale z każdym tygodniem fizyczny i psychiczny stan przechodzących na polską stronę się pogarsza. Teraz są to już ludzie, którzy długo czekali na okazję do ewakuacji, niektórzy jechali z bardzo daleka, niektórzy już stracili dom czy bliskich.
Rzeczywiście, ludziom łatwiej jest pomagać tym, którzy wyglądają podobnie do nich. Mają słuchawki z tego samego sklepu, podobne ubrania czy fryzury. Bardziej empatyzujemy z Ukraińcami niż na przykład z Syryjczykami. Z kilku powodów.
Po pierwsze: podświadomie wydaje nam się, że skoro są nam bliżsi kulturowo i językowo, to nasze dawanie pomocy będzie prostsze. Trzeba będzie w nie włożyć mniej pracy. Po drugie: mamy większą wiedzę na temat wojny w Ukrainie. Nagle ulubiony argument polskiej prawicy „pomagajmy na miejscu" jest nie na miejscu. Lepiej rozumiemy, że niewinni cywile nie chcą ginąć od bomb i przecież muszą się gdzieś podziać. Po trzecie: czujemy się też emocjonalnie bliżej tej wojny. Putin, potencjalnie, mógłby zagrozić też Polsce. Zachód, potencjalnie, mógłby też nas porzucić i nie włączyć się w obronę. Boimy się, a jednym ze sposobów radzenia sobie ze strachem jest działanie. W odruchu serca jeździmy więc na granicę, zapraszamy uchodźców do domu, organizujemy zbiórki. Choć przecież Syryjczycy uciekają przed bombami tego samego Putina, a chłopaki z pakistańsko-afgańskiej granicy też są głodni, zmarznięci i nie mają dokąd wracać.
Budomierz–Hruszów. Mądrze i bezpiecznie
– Gdzie to wszystko rozpakować? – 60-letni Niemiec Andres parkuje auto pomiędzy namiotami. – Mam same superpotrzebne rzeczy! – aż pęka z dumy. Rzeczywiście, panie odpowiedzialne za namiot z kosmetykami, ubraniami i jedzeniem są zachwycone. – Rzadko się zdarza, żeby ktoś przywiózł naprawdę tylko te niezbędne produkty: pieluchy w najróżniejszych rozmiarach, mleko w proszku, podpaski, naładowane powerbanki.
Samochód wypakowany jest po dach, nawet wokół zapasowego koła Andres powciskał mniejsze opakowania mokrych chusteczek. – To co jest jeszcze potrzebne dziś? Czego najbardziej brakuje? – prosi mnie, żebym przetłumaczyła. Panie namiotowe szybko robią dla niego listę. – Raz-dwa jadę do miasta, zrobię zakupy i do was wracam, aniołeczki!
Mądre gromadzenie rzeczy w takich okolicznościach jest kluczowe. Żeby pod gołym niebem nie składować tony klocków Lego czy gier planszowych, w które dzieci i tak tutaj, w biegu, nie zagrają. Żeby był wybór pieluch czy podpasek. Żeby powerbanki były naładowane, bo tylko takie się przydają. Żeby uskładane w góry wózki dla dzieci miały sprawne wszystkie kółka. Przejście graniczne to nie jest miejsce i moment na reperowanie sprzętów, które komuś zawalały piwnicę.
– Tego wszystkiego uczymy się w praniu – mówi pani Jolanta z Lubaczowa, oddalonego tylko kwadrans od przejścia granicznego. – Ja w życiu takich rzeczy nie robiłam! Nie mam pojęcia, jak to działa. Nie kończyłam kursów, nie angażowałam się dla uchodźców nigdzie na świecie. Nie wiem, jak robić, ale robię. Nie można było tego tak zostawić.
I na przykład: w praniu okazało się, że warto kupić w sklepie kakao w proszku i dużo mleka. To normalne, że kobiety chcą się napić czegoś ciepłego i że wszędzie jest herbata i kawa. – A maluszki? – wzrusza się pani Jolanta. – Nie ma pani pojęcia, jakie uśmiechy za te kakałka dostaję!
Rozśmieszacze też się przydają. Przez parę dni między namiotami chodził klaun. – Nie mówił nawet po polsku, nie mam pojęcia, skąd przyjechał – opowiada pani Jolanta. – Ale jakieś takie zabawne triki robił i dźwięki wydawał, że te wymęczone dzieciaki pękały ze śmiechu. Mogłoby się wydawać, że głupie, nie? Że co to za pomoc? A jednak!
Dzieci wymęczone, ale da się je rozśmieszyć (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Największy tłum jest zawsze pod daszkiem z kartami SIM, bo komunikacja to przecież niezbędny element planu, żeby jechać dalej. – Porusza mnie to, że niektórzy ludzie do końca nawet nie wiedzą, gdzie są – mówi Marta, wolontariuszka z Warszawy. Przyjechała tylko na kilka dni, bo na tyle mogła wziąć wolne. – Żebym mogła pomóc zarejestrować kartę, osoba musi pokazać mi paszport. Bardzo często to nowiutkie paszporty, widzę, że z drukarni prosto. I ja już wiem, że ta osoba pewnie nigdy nie była poza swoim miastem. Zupełnie nie ma rozeznania, jak i co działa.
Ten brak rozeznania, ten chaos informacyjny w połączeniu z ogromem tragedii i zmęczeniem przyciągają tych, którzy chcą skorzystać na trudnej sytuacji uchodźców. Wolontariusze więc wypatrują kierowców, którzy oferują przejazdy przypadkowym ludziom – proszą o zrobienie sobie zdjęcia z własnym prawem jazdy i wysłanie go bliskim podwożonych osób. W wielu miejscach pojawiły się ulotki informujące kobiety o niebezpieczeństwach, które na nie mogą czyhać.
– W życiu bym o tym nie pomyślała – mówi mi pani Jolanta. Znowu pomogłoby doświadczenie organizacji zajmujących się tematem migracji od lat. Bo niestety, kryzysy humanitarne przyciągają też przestępców i trzeba temu systemowo stawiać czoła.
Korczowa–Krakowiec. Uchodźców się nie „przygarnia" i nie są „nasi"
Sznur samochodów stoi w kolejce, żeby wjechać na ukraińską stronę. W niektórych mężczyźni jadący na wojnę, inne są wypełnione pomocą humanitarną. Stoją też na przykład ciężarówki pełne pustych klatek, w których przywiezione zostaną ukraińskie zwierzęta.
Z drugiej strony wjeżdżają osobówki, vany i autobusy. Przez zaparowane szyby widać zmęczone twarze i śpiące dzieci. Większość autobusów jedzie sześć kilometrów dalej: do Hali Kijowskiej, tymczasowej „poczekalni".
Ta poczekalnia to kilka tysięcy łóżek polowych poustawianych w rzędach. Śpiące ciało obok półśpiącego ciała, pilnującego swojego dobytku. Dzieci i niemowlaki na kocach jak piknikowe raczkują i nie wiedzą, co się dzieje. Jest głośno i jasno, roi się jak w ulu. Przez megafon, czasem po polsku, czasem po ukraińsku, czasem po rosyjsku, czasem po angielsku, rozlegają się chaotyczne komunikaty: „Autobus do Wrocławia!", „Dziewięć miejsc w busiku do Hiszpanii!", „Ktoś szukał kierowcy do Berlina?".
Nawet ja nie mogę się w tym połapać. Widzę zagubione i przerażone twarze starszych kobiet z Uzbekistanu, Tadżykistanu, Turkmenistanu, które rozprostowują zmęczone nogi na leżankach. Bardzo wielu mieszkańców Azji Centralnej zamieszkało w Rosji i Ukrainie w ostatnich latach, łapiąc się najróżniejszych prac zarobkowych. To właśnie wielu nie-Ukraińców ląduje w Hali Kijowskiej, bo oni nie mieli w Polsce bliskich i przyjaciół, którzy mogliby zorganizować im transport. Każdego dnia kolejne tysiące ludzi dojeżdżają autobusami pod Halę, inne tysiące wyjeżdżają. Duże polskie miasta się zatkały, mają ograniczone miejsca noclegowe. Dlatego tak kluczowa jest relokacja już przy transporcie od granicy.
Korczowa fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Podsłuchuję rozmowę przed Halą: dwóch Polaków stoi przy swoich samochodach.
– Czekam na moją uchodźczynię, ich autobus stoi jeszcze na granicy, nie wiem, ile to zajmie. To jakaś znajoma mojej żony, ponoć robi świetne pierogi, he, he.
– A ja przygarnę jakiegokolwiek uchodźcę, kto tam mi się pierwszy napatoczy do auta.
I niby wspaniałe jest to, że polski naród wsiadł do samochodów, pojechał wspierać tych w potrzebie, że ludzie w dużych miastach rzucili się pomagać na dworcach, że jedni kroją chleb na kanapki, a kolejni rozwożą Ukraińców po całym kraju. Ale w związku z tym, że Polska nie była krajem migracyjnym, mamy jeszcze ważną lekcję do odrobienia. W kwestii ról i języka.
Uchodźców się nie „przygarnia" i nie są „nasi". Uchodźcy będą uchodźcami możliwie najkrócej, jak się da, a naszym zadaniem jest ułatwić im osiągnięcie niezależności, wzmocnić ich. A nie wyręczać albo ustawiać w pozycji niższej. Na parkingu przed Halą Kijowską pewnie wydaje się to nieistotnym szczegółem, ale protekcjonalne traktowanie może mieć wpływ na to, jak Polska będzie wyglądać przez następne miesiące i lata.
Hala Kijowska (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Medyka–Szeginie. A jeśli nie wiesz, co dalej?
Do Medyki zjechał się cały świat. Jest to nie tylko największe przejście – i samochodowe, i piesze – ale też najbliżej Przemyśla, do którego najłatwiej z tego świata dotrzeć. Można tu usłyszeć hebrajski i wietnamski, można porozmawiać z ludźmi z organizacji z Egiptu albo posłuchać gry na fortepianie.
Sytuacja często się zmienia i nie jest koordynowana: czasem kolejki do autobusów są przeogromne, czasem wszystko wygląda, jakby było pod kontrolą. Zmienia się też pogoda, przecież jest marzec. Co jakiś czas pada deszcz albo śnieg i wtedy między długimi kolejkami przebiega ktoś z dodatkowymi czapkami i szalikami. Ktoś smaży placki ziemniaczane, ktoś inny oferuje wegańską zupę.
Jeszcze przed chwilą, dwie minuty temu, byli w swojej Ukrainie i mieli normalne życie (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Kiedy przyglądam się ludziom w kolejce, mam wrażenie, że największą trudność mają z przyjmowaniem tych wszystkich dóbr i ofert. Przecież jeszcze przed chwilą, dwie minuty temu, byli w swojej Ukrainie i mieli normalne życie. Teraz przeszli przez bramę, ktoś ich ustawia w kolejce, ktoś ciągle coś podstawia im pod nos.
– Norwegia to jest świetny wybór. Mamy w busie jeszcze pięć miejsc, zmieści się pani z dziećmi. Przejazd, mieszkanie, pomożemy z pracą! – uśmiechnięta dziewczyna z szalikiem w renifery zagaduje panią w kolejce. Ktoś inny, z flagą Szwajcarii, rozdaje ulotki po angielsku i ukraińsku, też z propozycjami wsparcia od A do Z. Kilkadziesiąt autobusów na godzinę podjeżdża i zabiera chętnych do różnych miast.
A jeśli nie wiesz, co dalej? Jeśli nie zdążyłeś się jeszcze nad tym zastanowić? Przed chwilką zostałeś uchodźcą, nie masz nigdzie rodziny, nigdy nie rozpatrywałeś wyjazdu za granicę. Norwegia? Szwajcaria? Szczecin?
Prof. Maciej Duszczyk, specjalista ds. migracji z Ośrodka Badań nad Migracjami Uniwersytetu Warszawskiego, w wielu swoich publicznych wypowiedziach podkreśla konieczność postawienia miasteczek przejściowych, zwanych czasem wytchnieniowymi. Miejsc, gdzie ludzie odsapną chwilę w bezpiecznym miejscu, ale będą też mieli możliwość zastanowienia się, czego chcą. To wielka decyzja: zostać w Polsce czy wyjechać dalej. To ważna rzecz: sprawdzić wszelkie możliwe źródła, znać podstawę prawną, wiedzieć, na czym się stoi, podejmując taką, a nie inną decyzję.
Medyka (fot. Karol Grygoruk / RATS Agency)
Krościenko–Smolnica. A czego ja potrzebowałabym w takiej sytuacji?
Najbardziej wysuniętym na południe przejściem granicznym z Ukrainą jest urokliwie położone przejście w Krościenku. Z całej Polski i zachodniej Europy najtrudniej tu dotrzeć. Wokół góry, dolinę przecinają tory kolejowe i rzeka Strwiąż. Poniżej już tylko Bieszczady.
Atmosfera jest tu najbardziej lokalna spośród wszystkich przejść, które odwiedziłam: nie widać międzynarodowych wolontariuszy czy aut na niepolskich rejestracjach. Miejscowi ratownicy górscy serwują bigos, każdej rodzinie ktoś pomaga nieść przez tory bagaże. Ktoś pomaga komuś z klatką z kotem, deskorolką czy nartami. Ktoś inny słychać, że jest nowy, bo próbuje znaleźć odpowiedź na każde pytanie, które się pojawia. Choć jesteśmy przecież na tradycyjnie antyukraińskim i dość konserwatywnym Podkarpaciu, jest bardzo rodzinnie i gościnnie.
Uchodźcy najpierw zapraszani są do ciepłego namiotu, w którym pachnie zupą. W namiocie mamy przysypiają przy stołach, a dzieci malują kolorowanki. Wolontariusze reagują momentalnie: kiedy wchodzi ktoś z psem, podstawiają karmę w miseczce, kiedy ktoś rozciera zmarznięte ręce – podtykają ciepły, polarowy koc. Góry bagaży leżą pod jedną ścianą, ale dzieciaki mają swoje plecaczki zazwyczaj blisko.
Co spakowały na drogę? Albo na zawsze? Prawie wszystkie mają swoje ulubione przytulanki: są misie, pieski i dinozaury. Niektóre mają flamastry i kredki – widać, że mamy przezornie szykowały się na długą drogę i czekanie w kolejkach. Starsze dzieci mają w plecaczkach kilka szkolnych książek i zeszytów, jakby chciały zabrać tę odrobinę ukraińskiej codzienności ze sobą w drogę.
A co ja kazałabym spakować moim córkom, gdybyśmy znalazły się w takiej sytuacji?
Żeby być wolontariuszem, na którymkolwiek z tych przejść granicznych czy też na dworcu lub w swoim mieście, warto sobie zawsze zadać to pytanie: A czego ja potrzebowałabym w takiej sytuacji? Co by mi się przydało? Przekąska czy uścisk? Nowa czapka czy wiarygodna informacja?
Skoro Polska stała się w kilka tygodni krajem migracyjnym, wszyscy powinniśmy sobie zadawać takie pytania. Bo to jest piękne i normalne, że w pierwszych tygodniach wszyscy gotują zupy i przeglądają mieszkania, sprawdzając, czym mogą się podzielić. Ale taki kryzys humanitarny, którego Polska do tej pory nie widziała, wymaga długoterminowego planu działania.
Spontaniczna pomoc na przejściach granicznych zdała egzamin. Polacy zdali ten egzamin. Ale przeszliśmy już pierwszą fazę. Teraz czas na kolejną: ustrukturalizowaną i nie tylko oddolną, najlepiej w konsultacji z ekspertami w tej dziedzinie.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Gdy przeanalizować to, co się dzieje w kwestii migracji w całej Europie w ostatnich latach, bardzo jasno widać, że polityka murów i wojskowej przemocy się nie sprawdza. Że te kraje, które nad tematem migracji i integracji pochyliły się poważniej i spokojniej, jak Niemcy, Szwecja czy Austria, wychodzą na tym lepiej. Jeśli nie chcemy w Polsce w następnych miesiącach i latach konfliktów narodowościowych i etnicznych, musimy spojrzeć na tych osiem przejść granicznych jako na początek długiej drogi, którą będziemy iść razem: my, Polacy, i wszyscy ci, którzy uciekają z Ukrainy.
Anna Alboth. Dziennikarka i aktywistka. Media officer w Minority Rights Group, prowadzi programy dla europejskich dziennikarzy, a z wyjazdów, które organizowała na granice unijne i do obozów dla uchodźców w Europie i Afryce powstało ponad 600 tekstów i nagrań. Od 20 lat publikuje w polskich mediach, najczęściej na tematy prawoczłowiecze. Współtworzyła organizację European Youth Press, inicjowała kampanie migracyjne: od zbiórek do śpiworów do nominowanego do Pokojowej Nagrody Nobla: Civil March For Aleppo.
Karol Grygoruk. Fotograf dokumentalny. Absolwent Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW oraz doktorant w Instytucie Twórczej Fotografii w Opavie. Wykładowca na Akademii Sztuk Pięknych w Szczecinie. Współtwórca agencji RATS. W projektach dokumentalnych i pracy naukowej, skupia się na tematyce społecznego wykluczenia, fotografii zaangażowanej, etyce oraz wpływie nowych mediów na kulturę wizualną. Mieszka i pracuje między Warszawą i Bliskim Wschodem.