Ukraina
Katarzyna Łoza (fot. archwium prywatne)
Katarzyna Łoza (fot. archwium prywatne)

Katarzyna Łoza: U nas właśnie trwa alarm. Siedzimy z rodziną w korytarzu naszego mieszkania.

Dorota Salus: W korytarzu?

To nasz domowy schron. Gdy syrena wyje, włączamy odpowiedni kanał w radiu, gdzie informują, z jakiego powodu jest alarm, i przeczekujemy go właśnie tu.

A skąd wiecie, że alarm minął?

O tym też informują w radiu. Robimy to, mimo że nie sądzę, by za chwilę miały spaść na nas pociski. Mój młodszy syn spytał niedawno: „Dlaczego w takim razie siedzimy w tym korytarzu?!". Odpowiedziałam, że ćwiczymy zachowanie, bo sytuacja może powtarzać się coraz częściej i trzeba doprowadzić nasze reakcje do automatyzmu. Co prawda wiadomości o tym, gdzie należy się ukryć, co ze sobą wziąć, są powtarzane w mediach od wielu lat, odkąd wybuchła wojna na wschodzie, ale to była teoria, z praktyką jest inaczej. Na przykład starszy syn dziś nie wziął podczas alarmu telefonu, bo wybiegł szybko z lekcji – uczy się teraz zdalnie. My z kolei zapomnieliśmy o wodzie. Więc jeszcze musimy poćwiczyć, żeby było sprawnie, trochę jak w filmach, gdy pokazują ewakuację.

Spodziewaliście się, że sytuacja przybierze taki obrót?

Do ostatniego wieczoru przed atakiem wszyscy powtarzali, że to niemożliwe, by wojska rosyjskie weszły do stolicy. Najazd na Kijów to najczarniejszy i najmniej prawdopodobny scenariusz - mówili komentatorzy. Więc gdy w czwartek rano usłyszeliśmy wiadomości, byliśmy zszokowani. Ale w mediach nie ma paniki, nawołuje się do zachowania spokoju. Informacje czerpiemy z wiarygodnych kanałów w radiu i wybranych źródeł w internecie. Działania zbrojne trwają w Ukrainie od kilku lat i ludzie zdążyli się na temat wojny wiele nauczyć.

Na przykład czego? 

Że to nie tylko atak militarny, ale głównie informacyjny, mający na celu wprowadzić ogromny chaos w świecie wiadomości, które otrzymujemy. Trzeba je bardzo uważnie weryfikować i oficjalne kanały i służby od dłuższego czasu uczulają mieszkańców Ukrainy, by sprawdzali źródła wiadomości. Po drugie, podkreślają, że to wojna psychologiczna. Wojska rosyjskie prowadzą natarcia z różnych stron, próbują zdobyć stolicę, atakują nie tylko cele wojskowe, ale i cywilne - to wszystko ma obniżyć morale Ukraińców, sprawić, by zaczęli panikować, gubić się i tracić jasność widzenia i ostatecznie poddali się, przyjmując warunki Rosji. Putin chce, byśmy żyli w strachu i w obawie przed najgorszym.

Korytarz, czyli schron (fot. Katarzyna Łoza)

Jak radzicie sobie z tą psychologiczną presją?

Przede wszystkim staramy się nie ulegać panice. Wiele osób wyjechało ze Lwowa i oczywiście szanujemy to, sytuacja każdego z nas wygląda inaczej. My zdecydowaliśmy się zostać z dziećmi w naszym mieszkaniu. Główna fala wyjechała z miasta w czwartek po ogłoszeniu stanu wojennego.

Ruszyli do rodzin mieszkających w okolicznych wsiach czy miasteczkach, bo Lwów, podobnie jak Warszawa, skupia wielu przyjezdnych. Inni wyjechali w kierunku Polski.

Ale niektórzy - już dwa tygodnie temu, kiedy jeszcze latały samoloty.

A jak wygląda codzienność tych, którzy zostali? Czy kiedy spoglądasz za okno, życie toczy się jak dotychczas?

Wszystko odbywa się normalnie. Ludzie chodzą po ulicach. Tylko kolejki w aptekach, na stacjach benzynowych, przy bankomatach i w sklepach się utrzymują.  Firmy, w zależności od indywidualnych decyzji, działają online. Szkoły też przeszły w tryb zdalny, lekcje odbywają się standardowo, chyba że trwa alarm. Wtedy należy się ukryć.

Jeśli będą ostrzały, bezpośrednie zagrożenie dla ludności cywilnej, my też wyjedziemy. Na razie nic takiego się we Lwowie nie dzieje, poza alarmami powietrznymi, które sygnalizują naruszenie przestrzeni powietrznej.

Czy przedyskutowaliście już, co zabierzecie ze sobą, gdy zajdzie potrzeba szybkiej ewakuacji?

Czy przedyskutowaliśmy? My już jesteśmy spakowani. Każdy w małą walizkę. Nie wiadomo, gdzie je przyjdzie nieść i jak długo. Dziś mamy samochód, jutro możemy go nie mieć. Wyjedziemy tylko wtedy, gdy będzie bezpośrednie zagrożenie życia lub zdrowia.

O, alarm się właśnie skończył. Możemy wyjść z korytarza.

Obecnie, jak wiemy, Ukrainę opuszczają jedynie kobiety i dzieci. Wszyscy mężczyźni mają być w gotowości, zwłaszcza ci, którzy byli już na froncie. Na razie nikogo nie mobilizują, ponieważ jest nadmiar ochotników.

We Lwowie życie toczy się w miarę normalnie. Staramy się nie poddawać panice (fot. Katarzyna Łoza)

Rozmawialiście z mężem o jego ewentualnej mobilizacji?

Tak naprawdę to nie. Dyskutowaliśmy o tym z Wasylem w 2014, kiedy Rosjanie najechali na Krym. Męża do wojska wtedy nie wzięli, ale jego brata - tak. Szwagier spędził na froncie około roku, walczył  w najgorętszym okresie, gdy trwały najkrwawsze starcia, pod Iłowajskiem, w Debalcewie. Wrócił cały, ale to było dla niego bardzo ciężkie doświadczenie, w ogóle nie chciał o tym mówić. Przekazał tylko mężowi, by robił wszystko, żeby się na linii frontu nie znaleźć. Dziś też rozmawiali. Szwagier wybierał się do rodziców, by wziąć kamizelkę kuloodporną, którą u nich zostawił. „Tylko żeby się nie zorientowali", mówił. Jest pierwszy w kolejce do armii, bo ma doświadczenie.

Myślę, że jak przyjdzie pora, to pójdą - jeden i drugi.

Jak polska ambasada w tych pierwszych dniach włączyła się w pomoc obywatelom Polski przebywającym w Ukrainie?

Niestety, ich pomoc była trochę spóźniona. Ze Lwowa polski rząd nie ewakuował swoich placówek, konsul jest na miejscu, podobnie ambasada i ambasador w Kijowie. Rodziny wyjechały, ale główni urzędnicy zostali i w jakimś reżimie pracują.

Jesteśmy w programie Odyseusz - systemie ochronnym, w którym rejestrujesz się, wyjeżdżając tymczasowo lub na stałe za granicę. Obejmuje on cały świat i w razie niebezpieczeństwa osoby w bazie informowane są natychmiast o zagrożeniu. Przynajmniej w teorii. Zadzwoniono do nas dopiero w niedzielę i zaproponowano ewakuację, podobnie z konsulatu – choć trochę wcześniej, bo w sobotę wieczorem. Do córki na telefon dotarł alert z polskiej sieci komórkowej, który wysłano 10 godzin po wkroczeniu wojsk rosyjskich na Ukrainę: „Uwaga, działania zbrojne na Ukrainie, rekomendujemy obywatelom RP natychmiastowe opuszczenie Ukrainy. Śledź komunikaty na gov.pl". Oczywiście obserwujemy informacje w mediach i działamy odpowiednio, ale jeśli bylibyśmy tymczasowo w kraju, w którym kompletnie nie znamy języka, wolelibyśmy być ostrzeżeni wcześniej.

Jaka była twoja pierwsza myśl, gdy się dowiedziałaś w czwartek o wkroczeniu wojsk rosyjskich do Ukrainy?

Nie pamiętam dokładnych myśli, ale jedną z nich, choć zabrzmi to dziwnie, było: „Nareszcie". Napięcie w ostatnich dniach dawało się już we znaki. Wiadomo było, że atak nastąpi, tylko nie wiedzieliśmy kiedy. Czy jutro, czy dzisiaj, czy za kilka dni.

O, znowu syrena wyje. Idziemy do korytarza. Z tymi alarmami jeszcze jest jeden problem.

Jaki?

Że nasze koty nie chcą się w ogóle do nich stosować i mają za nic siedzenie z nami w domowym schronie. Mówię to trochę ze śmiechem, ale w razie ewakuacji problem ze zwierzętami robi się poważny, bo przecież nie wszyscy mają szansę je zabrać podczas ucieczki.

Katarzyna córką, która studiuje w Warszawie na SGH (fot. Katarzyna Łoza)

A jak na obecną sytuację reagują wasze dzieci?

Mamy 22-letnią córkę Martę i dwóch synów: Wiktora - 15 lat - i Romana - 12 lat. To, w jaki sposób zachowują się dorośli, bardzo wpływa na dzieci, więc dlatego bardzo zależy nam, by nie popadać w panikę. Starszy syn utrzymuje spokój, młodszy dużo czyta i interesuje się tym, co się dzieje wokół. W czwartek to on wstał pierwszy, o 7 rano, i przekazał nam, że wybuchła wojna: „Mamo, tato, zostaliśmy napadnięci". Dużo z nimi rozmawiamy. W szkole nauczyciele instruują, co należy spakować w razie nagłej ewakuacji. Synowie z kolegami też dyskutują na temat wojny. Ich nastroje się zmieniają, ale paniki czy załamania nie ma. Dzisiaj Roman stwierdził: „Mamo, dlaczego się wszyscy boicie, ja tam się nie boję". Może chcesz z nim przez chwilę porozmawiać?

Pewnie.

Roman (12 l.): W czwartek wstałem rano, bo zadzwonił budzik brata. Na telefonie zobaczyłem wiadomości od kolegów z piłki: „Jest wojna!". Zeźliłem się, poczułem duży smutek i złość. W tym dniu mieliśmy normalnie lekcje, ale nie wszystkie. Bo u niektórych nauczycieli nie było prądu. Na jednej z lekcji rozmawialiśmy o sytuacji w Charkowie, bo tam już trwały ostrzały. Już wcześniej mówiono nam, co trzeba robić w przypadku bombardowania. Żeby chować się w korytarzu, bo tam są dwie ściany. Z kolegami na czatach piszemy do siebie, u kogo właśnie odbywa się alarm. Ja wierzę, że ta sytuacja minie niebawem. Ukraińska obrona bardzo dobrze wojuje, powstrzymuje Rosjan, broni miasta. Mam nadzieję, że nasi żołnierze odzyskają to, co nam skradli wcześniej, na przykład Krym. Mam nadzieję też, że do Lwowa żadna rakieta nie doleci i nic nam się nie stanie.

Zobacz wideo Ukraińska jednostka artylerii ostrzelała siły rosyjskie na północ od Kijowa. "Bronimy naszych dzieci"

Katarzyna Łoza. Przewodniczka turystyczna po Lwowie, właścicielka biura wycieczkowego. W kwietniu na łamach Wydawnictwa Poznańskiego ukaże się jej książka poświęcona Ukrainie zatytułowana „Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy". Prywatnie żona Wasyla, mama Marty, Wiktora i Romana.

Dorota Salus. Reporterka, tłumaczka. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z weekend.gazeta.pl, tłumaczy dla National Geographic. Publikowała m.in. w Wysokich Obcasach, Polityce, Women’s Health. Biega i chce ukończyć maraton.