
Magda, 40 lat
2003 rok, prom z Gdyni do Kopenhagi, pierwsza wspólna podróż Magdy z chłopakiem. - Byłam oszołomiona skalą wszystkiego: restauracje, dyskoteka, kino, basen. "Normalnie Titanic", pomyślałam. Do tej pory pamiętam wiele szczegółów, na przykład taki, że w pokładowym kinie na jakieś 20 miejsc puszczali wtedy "Złap mnie, jeśli potrafisz" z Leonardo di Caprio - wspomina.
Od sześciu lat mieszka w Danii, nie jest już z chłopakiem, z którym zadebiutowała na promie, ale nadal lubi się wybrać na taką wyprawę. Teraz co najmniej raz w roku pływa na trasie Kopenhaga - Oslo. - Przewoźnik, który kursuje pomiędzy tymi miastami, robi różne promocje. Klienci zapisani do newslettera dostają co jakiś czas elektroniczne zdrapki. Do wygrania jest podróż w obie strony, czasem jedynym warunkiem jest wpłata 100 koron depozytu i taką kwotę masz do odebrania na promie w sklepie wolnocłowym. A wiadomo, że jak już tam jesteś, wydajesz często sporo więcej - śmieje się.
Prom, o którym mowa, wypływa z Kopenhagi między 16.00 a 17.00, w Oslo jest kolejnego dnia rano. Magda wybierającym się w podróż na tej trasie zdecydowanie radzi w momencie rezerwacji wykupić śniadanie. - To superopcja, bo siedzi się w restauracji, gdy prom wpływa pomiędzy fiordy. Płynie między nimi około dwóch godzin, widoki są wspaniałe. Jedzenie też jest smaczne i różnorodne, szwedzki bufet, kosztuje jakieś 130 koron - poleca. W jedną z tych podróży zabrała również troje swoich dzieci. - Na promie działa klubik dziecięcy, animatorzy naprawdę się starają. Jest malowanie twarzy, balony, a mojemu dziewięcioletniemu synowi i trzyletniej córce najbardziej podobało się poszukiwanie skarbu. Sporo czasu spędziliśmy w strefie z basenem, frajdą były też windy - opowiada.
W cenę biletu na prom z Kopenhagi do Oslo zawsze wliczona jest kajuta. Nie ma opcji podróżowania wyłącznie w strefie ogólnodostępnej. Ale są różne rodzaje kabin. Najtańsze to te bez okna. - Jak się wchodzi, jest wersalka, nad nią otwiera się drugie łóżko. W środku znajduje się też miniłazienka, prysznic i telewizor - opisuje Magda. O stopień wyżej pod względem standardu są kajuty z oknem, a dla najzamożniejszych - apartamenty przypominające te w pięciogwiazdkowym hotelu.
Wieczorami oblegane są pub i dyskoteka. Magda podczas swoich podróży zauważyła pewną tendencję. - Zdarzają się rodziny, w których mamusia chyba usypia dzieci, bo zostaje w kajucie, a tatuś wybiera się na dyskotekę. Po jakimś czasie ona przychodzi, żeby go zapytać, jak długo on będzie jeszcze tak tańczył.
Magda lubi te wyprawy do Oslo przede wszystkim dlatego, że to jedno z jej ukochanych miast, ale też ze względu na całą otoczkę: kołysanie na wodzie, śniadanie z widokiem na piękne fiordy. - Płynąc promem, od początku można przeżywać przygodę, nie trzeba czekać do momentu, w którym dotrze się na miejsce - stwierdza.
Kasia, 41 lat
Kasia płynęła promem z wyspy Lombok na Bali razem ze swoim partnerem Grześkiem. Czas nieco zatarł szczegóły, więc trudno dziś ustalić z całą pewnością, jak długo trwała podróż - siedem-osiem godzin, jak mówi Kasia, czy o połowę krócej, jak twierdzi Grzesiek. Mogli polecieć samolotem, ale woda była tańszą i, jak im się wtedy wydawało, przyjemniejszą opcją. - Nie pamiętam, ile kosztował prom, na pewno to były jakieś śmieszne pieniądze - mówi Kasia. Gdy weszli na pokład, zamiast jak w Indonezji poczuli się jak w PRL-u. - Łatwo może to sobie wyobrazić ktoś, kto w latach 80. przeżył na przykład nocną podróż pociągiem w góry czy nad morze. Tutaj były podobne klimaty. Siermiężne warunki, w środku wszystko stalowo-plastikowe - opowiada Kasia. - Okna pozamykane, ukrop straszny, siedzieliśmy zlani potem. Miałam wizję, że na tym promie będę sobie cudownie drzemać, ale okazało się to nierealne.
Było bardzo głośno. Z telewizora płynął dźwięk - i tu znów nie ma zgody - indonezyjskich musicali, jak mówi Grzesiek, lub lokalnego disco, jak to pamięta Kasia.
W tylnej części pokładu znajdowały się materace, obite materiałem podobnym do pokrywającego siedzenia w starych autobusach czy pociągach. Można było wykupić na nich miejsce i przespać się w nieco wygodniejszej pozycji niż na plastikowym krześle. - Stwierdziliśmy, że szkoda nam kasy, tym bardziej że położyć się musiałaś tuż przy kimś obcym, najpewniej mężczyźnie, bo kobiety były na zewnątrz z dziećmi. Wyszłam się przewietrzyć i zobaczyłam je wszystkie leżące pokotem, dzieci na rozłożonych przez matki sarongach [spódnice z jednego odpowiednio zawiązanego kawałka tkaniny - przyp. red.] - opisuje Kasia. Zauważyła, że obsługa promu wyrzuca coś za burtę do oceanu. Dopiero po jakimś czasie uświadomiła sobie, że to były śmieci.
- Poszliśmy do baru, ale wybór okazał się kiepski. Zdecydowaliśmy się na zalewaną wrzątkiem zupę w plastikowym pojemniku i jedliśmy ją w tym ukropie. Kawa była, ale nie balijska, tylko z najgorszej saszetki - opowiada. Na promie byli chyba jedynymi pasażerami z Zachodu. Ale taki mieli plan - odbyć tę podróż inaczej, na własną rękę, nie jak turyści, a miejscowi.
- Wszystkie najważniejsze podróże w moim życiu były związane z wodą - dodaje Kasia. - Jako dziecko marzyłam o podróży statkiem. Chciałam płynąć w nieznane, widzieć tylko horyzont i cieszyć się tą wielką wodą. Jej bezmiar jest cudowny.
Adam, 34 lata*
Z promów zaczął korzystać na studiach, bo pozwalały przemierzyć wiele kilometrów w miarę niskim kosztem. Trzymał się zasady: "Jak najdalej, jak najtaniej". - Byłem na stypendium naukowym, miałem mało kasy, a zależało mi, żeby dostawać się w te miejsca, gdzie jeździło niewiele osób - mówi. Dziś jest pilotem wycieczek, odwiedził sześć kontynentów (została mu jeszcze tylko Antarktyda), mówi siedmioma językami.
Prom to dla niego jeden z wielu środków transportu. Według Adama ma sporo plusów i warto z niego skorzystać, na przykład jeśli lot w dane miejsce jest niedostępny albo bardzo drogi: - Dodatkowo bagaż - rzadko się weryfikuje, ile waży ten, który zabierasz na pokład. Sama podróż jest też dość komfortowa, bo można wykupić kabinę i odpocząć w pozycji leżącej. Można też zabrać samochód i dalej nim się przemieszczać. I wreszcie - dla wielu ważny aspekt - promy to strefa wolnocłowa.
Adam pływał promami do Skandynawii, ale też w innych częściach świata, np. na Alasce, w Kanadzie, w Polinezji Francuskiej, Indonezji czy w Ameryce Południowej. W tej ostatniej funkcjonuje Mercosur, czyli międzynarodowa strefa gospodarcza. Obywatele mogą swobodnie podróżować między krajami i skrzętnie to wykorzystują. Bardzo popularna jest tu migracja zarobkowa. Z Urugwaju w godzinę dopływają promem do pracy do Argentyny, bo tu zarobić można więcej. - Prom jest mocno przewidywalny, nie spóźnia się. A w drodze można poczytać książkę, napić się kawy czy porozmawiać - wylicza Adam.
W niektórych miejscach na świecie to jedyna albo po prostu najwygodniejsza forma transportu pomiędzy wyspą a lądem. - Tak jest na przykład w Grecji. Na wielu greckich wyspach nie ma lotnisk, więc ludzie, aby dostać się do urzędu czy lekarza, wsiadają na promy - mówi Adam. Z kolei w Australii czy w Nowej Zelandii prom po prostu ułatwia życie i usprawnia transport zbiorowy. - Płynąłem z Sydney do podmiejskiej miejscowości Manly. Podróż można odbyć w ramach karty miejskiej. Z centrum finansjery w pół godziny przenosisz się do nadmorskiego kurortu z zabudową jednorodzinną. Podobnie zorganizowany jest transport w Nowej Zelandii. Płynąc promem, ludzie zaoszczędzają od półtorej do dwóch godzin stania w korkach. A widoki na wodzie są fenomenalne.
W Indonezji, gdzie też chodzi o to, by się szybko i tanio przemieścić, a komfort jest rzeczą drugorzędną, pływają stare promy, bez klimatyzacji, zatłoczone, bo przewoźnicy sprzedają większą liczbę biletów, niż mogą przewieźć pasażerów. - Ludzie kwaterują się w ubikacjach, na korytarzach, na klatkach. Niektórzy rozwieszają hamaki na poręczach albo odgradzają się kartonami z makaronem i ryżem - opowiada Adam. - Zwykle korzystają ze swojego prowiantu, bo w barze na pokładzie mogą dostać co najwyżej głowę ryby i stęchłą kapustę.
Na indonezyjskich promach nie ma takiego pojęcia jak limit kilogramów. - Ile na siebie wrzucisz, tyle masz. Możesz też zapakować towar na handel albo przywieźć do domu to, co kupiłaś - mówi. A handel kwitnie. - Miejscowi handlarze podpływają do promu statkami, wchodzą przez okna czy przez burtę. Ludzie kupują od nich jedzenie, wodę, przyprawy, ale też na przykład okulary. Nie każdego stać na optyka, a handlarz ma w worku 300 par okularów, więc jak się ileś przymierzy, to jest szansa, że któreś będą pasować - wyjaśnia.
Dzięki podróży promem można też ominąć niektóre procedury imigracyjne. Przykładem jest rejs do Petersburga. - Jeśli wpływasz tu promem, nie musisz mieć wizy, dzięki czemu zaoszczędzasz od 400 do 600 złotych - mówi. - Możesz zostać maksymalnie na 72 godziny, ale to czas, w którym da się sporo zobaczyć. Właśnie w tym roku byłem na takiej objazdowej wycieczce promami, zawijaliśmy do Tallina, Helsinek i Petersburga.
Armatorzy starają się uatrakcyjnić promowe podróże, bo też pasażerowie zaczynają zwracać uwagę na to, co jest w cenie biletu poza przepłynięciem z portu do portu. - Na przykład w rejsie ze Świnoujścia do szwedzkiego Ystad bierze udział od kilkuset do dwóch-trzech tysięcy osób. To nocny transfer. Większość chce miło spędzić wieczór w barze, pubie czy pokładowej restauracji, a nie w kajucie. Są quizy i konkursy dla dzieci, a potem zaczyna się część animacyjna dla dorosłych: jakieś przedstawienie, kabaret, występ muzyka albo inny show - opisuje Adam.
Podkreśla, że podróże promami w Europie mocno odbiegają od tych w Indonezji czy na Filipinach. - Tam jest mieszanka kultur, zapachów, języków - mówi. - Piękne widoki, bajeczne wschody i zachody słońca, czasem wyłaniające się z wody delfiny świetnie to uzupełniają.
Natalia, 35 lat
Dla Natalii bardzo pamiętna była podróż z Wenecji na Korfu i z powrotem. Prom był jedyną opcją ze względu na psa. Tanie linie lotnicze nie akceptowały zwierząt. Tu, jak najbardziej, czworonogi mile widziane. Jak się jednak okazało tuż przed podróżą - tylko na zewnętrznym pokładzie, do środka wstępu nie miały. Jeśli właściciel chciał skorzystać z tej części promu, musiał zostawić zwierzę w specjalnym boksie. - Stwierdziłam, że nie ma mowy, inne psy szczekały, obok klatek wył silnik. Prom na tej trasie płynie około 20 godzin. Na szczęście był przełom czerwca i lipca, postanowiliśmy z partnerem, że nie zostawimy Stefana samego i też będziemy spać na pokładzie - mówi Natalia. Zsunęli plażowe łóżka, psa ułożyli przy sobie i wzajemnie się ogrzewali.
Razem z nimi płynęło wielu Albańczyków, bo to prom, który zawija też do portu Igoumenitsa blisko albańskiej granicy. - Zdziwiło nas, że zaczęli rozkładać na pokładzie namioty, i to całkiem spore - mieszczące wieloosobowe rodziny - opowiada Natalia. Droga na Korfu jakoś minęła, mimo że trochę wiało i było chłodno. Z partnerem ubrali się na cebulkę, mieli koce, prowiant, nawet wino. Gorzej wyglądała podróż powrotna. - Okazało się, że Marcin musiał wcześniej wrócić do pracy, więc płynęłam do Wenecji sama z psem. Byłam przygotowana, że znów spędzę noc na pokładzie zewnętrznym, ale nie na to, że tej nocy zerwie się burza. Wiatr porywał plastikowe krzesła, zaczęło się robić niebezpiecznie. Włożyłam Stefana w dużą torbę, nakryłam kocem i weszłam do środka. Bałam się, że będę miała kłopoty, jak ktoś to zauważy. Ale spał grzecznie, nie szczekał i się nie wydało.
Natalia potwierdza, że prom to nie najlepsze miejsce na sen, jeśli nie masz wykupionej kajuty. Z jednej strony chce ci się spać, bo przyjemnie kołysze, z drugiej - co chwilę coś cię z tego snu wyrywa. - Już o 5.30 zaczęło się nadawanie komunikatów: od której wydawane jest śniadanie, że wkrótce otworzą sklep, że zachęcają do wzięcia udziału w loterii - opowiada Natalia. Niemiło zaskoczyły ją na promie ceny. - Bardzo droga jest na przykład kawa. We Włoszech kosztuje 1 euro, tutaj 5. Porcja makaronu - najzwyklejszego spaghetti - kosztowała 15 euro. Tyle zapłacisz w bardzo dobrej restauracji w Wenecji.
Jacek, 34 lata
Jacek pracuje jako pilot wycieczek, na promach spędza średnio około dwóch tygodni w roku, gdyby zsumować wszystkie tego typu podróże. Pływa głównie do Skandynawii. Widzi różnicę pomiędzy komfortem u armatorów polskich i skandynawskich. - Ci pierwsi mają podstawowy serwis, promy są zwykle zużyte, a podejście obsługi - dość skostniałe. Skandynawskie linie są lepszej jakości - twierdzi Jacek.
Rejs między Świnoujściem a szwedzkim portem Ystad zajmuje osiem godzin. - Można wynająć kajutę albo skorzystać z takich siedzeń jak lotnicze. I są zwykle mocno okupowane, bo to tańsza opcja. Dolne pokłady zajmują ładownie, tu przewozi się towary, samochody, tiry czy pociągi. My, jako grupa wycieczkowa, zwykle wieziemy ze sobą autokar, bo bardziej się to opłaca, niż wynajmować na miejscu - dodaje Jacek.
W górnej części - na szóstym i siódmym poziomie - są kabiny i strefa usługowa, kolejne dwa to ławki na świeżym powietrzu, grill. Jacek wylicza promowe atrakcje: - Masz restaurację ? la carte, bufetową, automaty, dancing - czyli żelazny punkt programu. Czasem jest muzyka na żywo albo DJ. Ludzie bawią się szczególnie w drodze ze Szwecji do Polski, bo wtedy wracają z pracy, są bardziej wyluzowani.
Jacek ocenia, że na tej trasie podróżują głównie Polacy pracujący w Skandynawii i kierowcy tirów. Turyści to zaledwie jakieś 20 procent. - Prom płynie wolno, żeby zawodowi kierowcy zdążyli sobie zrobić pauzę. Często po obu stronach są wyrywkowe kontrole policji na obecność alkoholu - opowiada.
Podoba mu się promowy rytm. Wchodzi się na pokład, cała załoga angażuje się, żeby rozlokować ludzi w kajutach. Później jest wyścig do restauracji. - Jedzenie jest bardzo dobre, ale głównie dla fanów mięsa, bo królują potrawy typu żeberka czy golonka. Wegan czy wegetarian znacznie trudniej będzie zadowolić. Po posiłku jest piwko, a potem reset.
- Czas podróży z Polski do Skandynawii to, w zależności od portu docelowego, od kilku do kilkunastu godzin. Często na długo wychodzę na górny pokład i patrzę na morze, jestem sam ze swoimi myślami. Gdy płynę do Skandynawii, cieszę się na przygodę, a jak wracam, to upajam się zachodem słońca - mówi Jacek i dodaje, że dla niego podróż promem ma wartość mocno sentymentalną. - Jak dopływamy do Gdyni, na horyzoncie wyłania się Hel, uwielbiam ten widok. Ale praktycznie każdy port, do którego zawijają polskie statki, jest interesujący. Ystad ma fajną architekturę, Karlskrona - duży port marynarki wojennej i ciekawe muzeum, a w Nynäshamn jest piękne, szkierowe wybrzeże - wylicza Jacek. Przyznaje, że owszem, lot samolotem oznacza oszczędność czasu, ale jak wtedy zobaczyć to wszystko?
*Zdjęcia z podróży Adama można zobaczyć na Instagramie: #85adamjankowski
Izabela O'Sullivan - dzienikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.