
NATALIA, rocznik 1998
Pierwszy był Orlen. Kiedy zaczynałam pięć lat temu, rynek pracy nie był zbyt przyjazny dla studentów zaocznych. W sieciówkach i knajpach nas nie chcieli, bo nie mogliśmy tyrać we wszystkie weekendy. Tylko w Orlenie mi poszli na rękę. Zmiana trwała 12 godzin, zależnie od szczęścia – dniówka albo nocka. Dwa dni pracy – dzień przerwy – kolejne dwa dni pracy. Grafik dogadywaliśmy między sobą, w gronie pracowników. Dla mnie najważniejsze było to, żeby mieć te dwa weekendy wolne. Szef? Średniawka, ale najbardziej dawali w kość klienci.
Myślisz sobie, że najgorsze, co może być, to sprzątanie poimprezowego kibla, ale okazuje się, że najgorsi są po prostu ludzie. Zjeżdżają cię od stóp do głów za coś, na co kompletnie nie masz wpływu. Karta przedpłacona nie działa i trzeba zadzwonić do firmy – twoja wina. Brzydka pogoda – twoja wina. Generalnie, jak pracujesz w obsłudze klienta, wszystko jest twoją winą. No i starsi panowie z osiedla, którzy od wejścia krzyczą, że nie masz sumienia, bo pracujesz dla Kaczyńskiego. Nie zapomnę tego. Czy ja wyglądam na kogoś, kto marzy, żeby pracować na Orlenie?
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Rodzice nalegali, żebym poszła na medycynę. Bardzo dociskali. Ale ja wybrałam kierunek z polibudy, który brzmiał najbardziej przypałowo: mechatronika. Czy chciałam im zrobić na złość? Nie, chciałam w końcu zrobić coś po swojemu. Zawsze byłam bardziej techniczna niż biologiczna, miałam na to zajawkę. Wiedziałam, że chcę iść na politechnikę, ale nie wiedziałam na co i po prostu strzelałam. Czy miałabym większe wsparcie rodziców, gdybym poszła na medycynę? Wątpię. Oni nawet nie zdawali sobie sprawy, ile to lat, ile energii. Po prostu chcieli mieć córkę lekarkę.
Dziwne, ale gdy zmarła moja matka, poczułam ulgę. Pochodzę z bardzo katolickiej rodziny, w domu oczekiwano ode mnie, że będę babą przy garach i zajmę się bawieniem dzieci. A ja chciałam się rozwijać. Kiedy powiedziałam ojcu, jakie studia wybrałam, skwitował, że to trudne i niekobiece. Wiedziałam, że jak wyprowadzę się z domu, to będę zdana tylko na siebie. I tak się stało. Sama zarabiam na studia, mieszkanie i życie. Ojca widuję raz na dwa miesiące, mam z nim relację raczej jak z jakimś dalszym wujaszkiem. Już nie jest mi przykro, poszłam na terapię.
Z Orlenu odeszłam, bo miałam dość tego miejsca i chciałam zdobywać doświadczenie w zawodzie. Na studiach nie ma praktyki. Szukałam stanowisk typu pomocnik operatora maszyn, młodszy operator maszyn do obróbki skrawaniem, czyli frezarki, tokarki, szlifierki. Rozsyłałam CV, gdzie się dało, w końcu się odezwali – z firmy produkującej domofony. Szukali kogoś do pracy w magazynie i we wtryskarni.
Wtryskarki pracują praktycznie same. Stajesz obok takiej maszyny, otwierasz osłonę, wyciągasz to, co się tam robiło – na przykład słuchawki do domofonu – zamykasz i klikasz start. To było moje pierwsze doświadczenie w zawodzie. Po trzech miesiącach zaczęło się robić nudno, ale na dziale mechaniki akurat dwie osoby poszły jednocześnie na L4. Przełożony szukał kogoś na zastępstwo na cały dzień, bo nie wyrabiali. Zgłosiłam się i zrobiły się z tego trzy lata.
Kiedy zostałam pełnoprawną pracowniczką działu mechaniki, pierwszą w historii firmy kobietą zatrudnioną w tym dziale, przyszedł brak akceptacji. Zarząd był bardzo zadowolony, przełożony też, ale bezpośredni brygadzista już średnio przekonany. Mało ze mną rozmawiał, czuć było dystans. Jednak przytyków jak inni nie robił. Od kolegów słyszałam: "Pralkę idź sobie zaprogramuj, bo to odpowiednia maszyna dla ciebie". Albo: "Dzieciaka byś sobie zrobiła". Miałam wtedy 21 lat.
Pamiętam przełomowe popołudnie. Podszedł do mnie brygadzista, sprawdził, co robię, i powiedział: "Ten transfer z wtryskarni to najlepsze, co przełożony mógł zrobić". To było po czterech miesiącach mojej pracy. Stopniowo chłopaki też się do mnie przekonali.
Dziś jestem najmłodsza w zespole i jestem brygadzistką. Awansowałam niespełna rok temu. Koledzy nie byli zazdrośni. Raczej się ucieszyli, że nie szukano nikogo z zewnątrz. Lubią ze mną pracować, ale to jeszcze tylko przez miesiąc. Mechanicznie już tu nie osiągnę niczego więcej, a brak rozwoju to najgorsze, co może mnie spotkać. Przyjęłam pracę w Poznańskim Instytucie Technologicznym. Będę konstruktorem w grupie badawczej kształtowania blach. Fajnie już w trakcie studiów być na takim etapie, że to ja wybieram, gdzie będę pracowała, i stawiam warunki. Na rozmowie powiedzieli, że zachęcają wszystkich pracowników do doktoratów wdrożeniowych. Odpowiedziałam, że mnie nie trzeba zachęcać.
Pieniądze są ważne, ale nie najważniejsze. Na Orlenie miałam 2200 zł na rękę, teraz zarabiam dwa razy więcej, a jeszcze nie skończyłam studiów. Priorytetem jest robić to, co mnie kręci. Gdyby dawali mi pięć razy tyle i kazali siedzieć w jakimś marketingu – nie ma opcji.
Zdrowie psychiczne to osobna kategoria. O chorobie dowiedziałam się, gdy wybierałam temat pracy inżynierskiej. Mózg mi odmówił posłuszeństwa, czułam tylko wielką niemoc. W końcu pomyślałam, że pójdę na terapię. Wszyscy teraz o tym mówią, co mi szkodzi raz się przejść. To była dobra decyzja, choć jak terapeutka kazała mi skonsultować się z psychiatrą, to najpierw chciałam uciekać. W końcu się przemogłam, a później wszystko poszło szybko. Diagnoza: depresja, leki. Wyszły na wierzch młode lata. W domu nie miałam prawa do odpoczynku. "Co ty się tylko uczysz? Obiad ugotuj, pozmywaj naczynia, podłogi umyj". Zrób to, zrób tamto. I tak cały czas. Z domu wyszłam, ale dom ze mnie nie. Funkcjonowałam jak maszyna: pracowałam, uczyłam się, szłam spać. I tak w kółko. Dziś mam zadatki na pracoholika, ale nauczyłam się o siebie dbać.
Znam ludzi, którzy mają 28 lat i wciąż siedzą na garnuszku rodziców. Zaczynają jedne studia za drugimi, żeby mieć zniżki. Mam też koleżanki, które urodziły dzieci jako 17-latki. Sama planuję doktorat i słyszę: nie masz co robić z życiem? Odpowiadam, że dla mnie to nie jest strata czasu. Myślałam, że tylko starsi tak gadają, ale rówieśnicy to samo. Mam wrażenie, że jesteśmy pokoleniem skrajności. Wszyscy bardzo kategoryczni i pozamykani w swoich bańkach.
- Najmłodsze pokolenie na rynku pracy ciągle jest dla nas pewną zagadką. Przedstawiciele pokolenia Z często jeszcze się uczą, nie posiadają nieruchomości, są singlami lub są w nieformalnych związkach, mają relatywnie niskie zarobki i niewielkie doświadczenie. Dążą do tzw. tradycyjnych markerów bycia dorosłym: wyprowadzki z domu, stabilnej pracy, założenia rodziny. Nie dziwi więc, że kariera jest nadal dla większości z nich ważna (57 proc.) lub bardzo ważna (22 proc.)* – mówi dr Paulina Pustułka, socjolożka na Uniwersytecie SWPS.
WERONIKA, rocznik 1998
Pierwsza praca? W kwiaciarni. Chwilę przed osiemnastką koleżanka wysłała mi ulotkę, że są zapisy na kurs florystyczny. A ja zawsze lubiłam artystyczne i manualne zajęcia. Kurs trwał dziewięć miesięcy i kończył się egzaminem zawodowym, wcześniej trzeba było odbyć praktyki. Dostałam się na nie dzięki znajomym mamy. Kiedy je skończyłam, szefowa kwiaciarni powiedziała: "Przyjdź do nas do pracy".
Mama wspierała mnie w każdej decyzji. Nie kręciła nosem, kiedy mówiłam, że zostanę artystką, i kiedy zmieniałam zdanie. Nigdy mnie do niczego nie przymuszała i nie oczekiwała, że będę spełniać jej marzenia. Byłam jej wdzięczna, kiedy patrzyłam na znajomych, którym rodzice próbowali coś narzucić albo mieli na nich jakiś plan. To się nigdy dobrze nie kończyło.
Z ojcem nie mam dobrych stosunków, dlatego poszłam wcześnie do pracy. Chciałam szybko wyprowadzić się z domu. Zamiast liceum wybrałam technikum, bo chciałam mieć zawód i szybko się usamodzielnić. Zdecydowałam się na technologię chemiczną z myślą, że kiedyś może pójdę na farmację.
Chodziłam do szkoły, a w weekendy pracowałam w kwiaciarni. Uwielbiałam to miejsce, ale traciłam mnóstwo czasu na dojazdy, bo kwiaciarnia leżała po drugiej stronie miasta. Odeszłam z żalem i zatrudniłam się na "wyspie" w galerii handlowej, bo akurat szukali kogoś do pakowania prezentów i robienia bukietów. Miałam blisko do domu, więc zaczęłam pracować też po szkole. Dzięki temu wyprowadziłam się z domu jeszcze przed maturą. Choć trochę się bałam, czy wystarczy mi pieniędzy.
Szefowa była w porządku, praca też, jednak wykańczało mnie samo miejsce. W galerii jest zupełnie inna klientela. Do sklepu z kwiatami wchodzą ludzie zdecydowani, że chcą kwiaty. A przez wyspę w galerii przewalał się tłum. Było bardzo głośno, dzieci wrzeszczały, ludzie się kłócili. Przez całą zmianę nie widziałam światła dziennego, a jak wychodziłam z pracy, to było już ciemno.
Czekałam na maturę ustną z angielskiego, kiedy wpadło mi w oko ogłoszenie o pracy w laboratorium. Pomyślałam wtedy, że jest nieaktualne, bo wyglądało, jakby wisiało już trochę na tablicy. Ale znajomi mówili: zadzwoń, spróbuj, co ci szkodzi. Zadzwoniłam i pracuję tam do dzisiaj, w sierpniu będą cztery lata. Kończąc technikum, czułam presję, że sporo znajomych idzie na studia, a ja nie, ale dla mnie priorytetem było jednak, żeby mieć pracę, która pozwoli mi się utrzymać.
Zarobki nie są duże. Znajomi, którzy pracują w prywatnych firmach, zarabiają troszeczkę więcej. Ja – najniższą krajową. 3010 zł brutto, czyli jakieś 2300 na rękę. Czy da się z tego wyżyć? Ja potrafię. Liczy się, żeby stała pensja wpływała co miesiąc na konto. Wysokie zarobki nie były moim głównym celem. Chciałam pracować w fajnym miejscu, robić coś ciekawego, choć mam takie momenty, że robi mi się smutno, bo wiem, że mogłabym znaleźć lepiej płatną pracę.
Pracuję w laboratorium fitochemicznym, badamy rośliny. Mamy swój zakład, należący do Instytutu Farmakologii Polskiej Akademii Nauk, w pięknym starym dworku w Krakowie. Miejsce jest bardzo klimatyczne. W ogrodzie przy zakładzie hodujemy rośliny. Później je suszymy i robimy z nich ekstrakt, który frakcjonujemy, żeby zobaczyć, jakie związki chemiczne znajdują się w danej roślinie i jakie mogą mieć zastosowanie.
W laboratorium pracuję od poniedziałku do piątku, w weekendy jestem w kwiaciarni. Wróciłam, bo potrzebowałam dorobić na psychoterapię. Przez rok pracowałam siedem dni w tygodniu, jakoś dawałam radę. Teraz pracuję już sześć.
Nie uczestniczę w żadnym wyścigu szczurów. Nie biegnę po awans. Pracuję, bo lubię obydwa te zajęcia. Wiadomo, że czasem bywam zmęczona, mam dość ludzi i rano nie chce mi się wstawać. Brak stresu to jest klucz do tego, jaką pracę wybieram. Zdrowie psychiczne jest dla mnie ważne. Wyprowadziłam się z domu, oddaję połowę swojej wypłaty, żeby mieszkać sama i mieć ten komfort psychiczny, że nikt na mnie nie krzyczy i mną nie pomiata.
Cenię sobie święty spokój. Podoba mi się, że wychodzę z pracy o 16.00 i nie zabieram jej do domu. Owszem, lubię się angażować, zależy mi, żeby dobrze wykonywać obowiązki, ale nie chcę żyć tylko pracą. I choć spędzam na niej więcej niż 40 godzin tygodniowo, to gdy skończę, już mnie nie obciąża.
Trafiłam na superzespół. Choć wszyscy są starsi ode mnie, nigdy nie czułam się tam gorsza. Współpracownicy wszystkiego mnie nauczyli, a teraz są dla mnie motywacją. Jestem z tych, których motywują pochwały. Nie działa na mnie krytyka, nawet konstruktywna. Przyjmowałam ją, ale zawsze mi się robiło trochę przykro. Napędza mnie, gdy usłyszę coś miłego. Ostatnio – że jestem cierpliwa i dobrze wszystko tłumaczę. Przychodzą do nas do laboratorium praktykanci i zdarza się, że ja też im coś pokazuję. Młodsza, mniej wykształcona, a trochę ich edukuję i chyba dobrze mi to wychodzi.
Wymarzona praca? Gdy byłam gimnazjalistką, jeździłyśmy z koleżanką na wykłady prof. Vetulaniego, który pracował w PAN-ie, w Instytucie Farmakologii. Myślałam wtedy: wow, ale super byłoby pracować w takim miejscu, to musi być fascynujące! Dziś, gdyby prof. Vetulani żył, mogłabym się z nim witać codziennie albo zjeść pączka na spotkaniu integracyjnym. Więc wymarzona praca to ta, którą mam. Może tylko za lepsze pieniądze.
Według raportu "Generacja dobrej kariery" stworzonego przez Pracuj.pl przedstawiciele generacji Z znacznie bardziej niż inne pokolenia przykładają wagę do doceniania efektów ich pracy przez przełożonych. "Atrakcyjne zarobki to atut, którym pracodawca może przyciągnąć przedstawicieli wszystkich pokoleń, ale generację Z przyciągną szczególnie miejsca, w których doceniane będą efekty ich pracy. Firmy szukające młodych, nieoszlifowanych talentów powinny rozwijać mechanizmy grywalizacyjne, dbać o sensowne i wartościowe oceny okresowe, prowadzić angażującą komunikację wewnętrzną" – pisze Konstancja Zyzik, menedżerka ds. pozyskiwania talentów w Pracuj.pl.
KINGA, rocznik 1996
Pierwsze pieniądze zarobiłam na truskawkach, ale moja kariera sprzedawczyni trwała jeden dzień. Wieczorem wróciłam do domu z płaczem. Z właścicielem nie zgadzaliśmy się co do ilości truskawek. Według niego miałam manko, według mnie – on rano podał inną liczbę kobiałek niż wieczorem. Dał mi hajs, ale odebrał domniemaną różnicę. To było moje pierwsze spotkanie z rynkiem pracy.
Zaraz potem zatrudniłam się w Amazonie. Pracowałam w magazynie i pakowałam paczki. Norma do wyrobienia była dość wysoka, ale ja miałam 19 lat i cieszyłam się, że mogę zarobić. Wiedziałam, że to na chwilę, więc łatwiej było mi wytrwać.
Na studiach utrzymywali mnie rodzice, ale od początku chciałam dorabiać. Studiowałam dziennie informatykę, więc szukałam zajęć na wakacje. Po pierwszym roku ciężko było się jeszcze zahaczyć na staż w zawodzie, więc pojechałam z koleżanką sprzedawać wędzone ryby we Władysławowie. Praca niezła, choć wyrzuciłam dwie pary spodni i butów, bo nie dało się sprać tego zapachu. Ale szef nas polubił, dostałyśmy premię na koniec i zaproszenie na za rok. Najsłabszy element – praca z klientem. Przekonałam się, że to nie dla mnie.
Na informatykę trafiłam z przypadku. Wiedziałam, że w ścisłych kierunkach będzie mi się łatwiej rozwijać i znaleźć pracę. Wzięłam listę kierunków z politechniki i wykreślałam kolejne. Zostały matematyka i informatyka, ale mój tata jest nauczycielem matmy, więc wiedziałam, czym to pachnie. Wybrałam informatykę i mi się spodobało. Po drugim roku wyjechałam na staż do Pragi. Po trzecim miałam staż w Polsce, a kiedy się skończył, zostałam w pracy na pół etatu.
Gdy przyszły ostatnie wakacje studenckie, rzuciłam pracę programistyczną. Zawsze chciałam zobaczyć Stany, a wyjazd, który łączy zatrudnienie na młodzieżowych obozach letnich z wakacjami, to była jedyna opcja w zasięgu możliwości finansowych. Na takim campie zarabiasz przez dwa miesiące, a potem miesiąc możesz zwiedzać. Wylądowałam w kuchni.
Moim zadaniem było przygotować owoce, muesli i jogurty na śniadanie, a na obiad i kolacje pokroić warzywa na sałatki. Okazało się później, że miałam sporo szczęścia, bo pracowałam 8 godzin dziennie i miałam wolne raz w tygodniu. Kolega, który trafił w inne miejsce, pracował po 12 godzin. Wypłata była dobra, chyba 1200 dolarów na miesiąc, ale połowę trzeba było odesłać agencji, która nas tam sprowadziła. Ale dostaliśmy też pieniądze za nadgodziny, co się ponoć nie zdarza. Do Polski wróciłam spłukana, bo wszystko wydałam na zwiedzanie. Zaczęłam intensywnie szukać pracy. Znalazłam.
Jest takie branżowe określenie "januszsoft" i jak się później okazało, to było trochę takie miejsce. Nieco prymitywne i zacofane, choć mój były szef by się z pewnością na to oburzył. Prowadził małą firmę, w której dział IT liczył trzy osoby razem ze mną. Każde z nas pisało w innym języku programowania. Po okresie próbnym szef powiedział mi, że jest ze mnie bardzo zadowolony, "bo jestem kontaktowa i to niesamowite, że kobieta umie takie rzeczy jak programowanie". To nie było złośliwe. On był przekonany, że to komplement.
Najbardziej przeszkadzało mi, że wszystko było na wczoraj. Chciałam pisać dobry kod, ale nie byłam w stanie tego robić na spokojnie. Ciągle słyszałam od szefa, że klienci mają obiecane i musi być na już. Kiedyś wymyślił, że przed długim weekendem musimy postawić sklep internetowy, "bo wie pani, ile osób w internecie w majówkę kupuje rzeczy". Szalony deadline, siedzieliśmy przez dwa tygodnie po 11 godzin dziennie. Postawiliśmy ten sklep i co? W ramach premii dostaliśmy maila z podziękowaniami, a przez cały weekend majowy nikt nic nie kupił. Nie było wizyt na tej stronie.
Brakowało mi też mentora. Owszem, był kolega, który miał 10 lat doświadczenia, ale pisał w innym języku. To tak, jakbyś chciała uczyć się pieczenia tortów od kogoś, kto piecze tylko mięso. Jasne, potrafiłam sama napisać kod, ale kiedy miałam do wyboru rozwiązanie A i rozwiązanie B, nie miał mi kto podpowiedzieć. Skończyłam studia i zostałam tam jeszcze rok. Odeszłam w grudniu, a od stycznia jestem w Allegro. Pracuję na stanowisku junior software engineer. Mega się cieszę, że się dostałam, bo mam się od kogo uczyć.
Wiem, że w IT jesteśmy rozpieszczani. Nie ma problemu ze znalezieniem pracy, bo firmy rywalizują o programistów. Są wysokie wynagrodzenia, ekstrawarunki i mnóstwo benefitów. Nie mogę powiedzieć, ile teraz zarabiam, ale na LinkedIn spływają do mnie oferty pięciocyfrowe.
Nie wiem, czy praca jest moją pasją. Podoba mi się to, co robię, ale na pewno nie żyję po to, żeby programować. Nie uważam, żebyśmy żyli, żeby pracować. Podoba mi się w nowym miejscu, bo tu kultura pracy jest bardzo ważna. Nikt do mnie nie dzwoni po godzinach, a w poprzedniej firmie tak bywało. Dziś wychodzę z pracy, zamykam laptop i mnie nie ma. Poznaję ciekawych ludzi z fajnymi zajawkami, bo jak cię praca nie przeczołga, to masz więcej energii na swoje hobby.
Raport firmy doradczej Deloitte "First Steps into the Labour Market" wskazuje, że pokolenie, które stawia pierwsze kroki na drodze zawodowej, nie stroni od ciężkiej pracy. Jednak poszukuje więcej równowagi między życiem zawodowym a prywatnym. Młodzi pragną sukcesu w różnych aspektach życia.
JAKUB, rocznik 1995
Zacząłem od ulotek, gdy miałem 16 lat. Później byłem ogrodnikiem, pracowałem na budowie, w magazynie jako logistyk i sprzedawca w firmie finansowej. Żadna z tych prac mi nie odpowiadała. W jednej wytrzymałem trzy dni, w innej dwa tygodnie i od razu się zwalniałem. Samo wstawanie rano tylko dlatego, że ktoś mi to każe robić, już mi nie pasowało, nie mówiąc o zarobkach. Dziś wstaję o 5.30, ale jadę do swojego biura.
Bardzo ważne dla mnie było, żeby się dźwignąć finansowo. Nie chciałem brać pieniędzy od rodziców, bo widziałem, że ciężko pracują i nie zarabiają za dużo. Mój pierwszy cel był prosty: zarabiać więcej niż oni.
Najpierw była jednoosobowa działalność gospodarcza – trener personalny. Pracowałem non stop, nawet w sylwestra i święta. Czasem w niedzielę o północy siedziałem i klepałem dietę albo rozpisywałem treningi. Wiedziałem, że wiecznie tak nie może być, ale mówiłem sobie: jesteś młody, więc możesz docisnąć. Przyjdzie moment, kiedy wyhamujesz.
Pomysł na biznes przyszedł z własnych doświadczeń. Byłem grubym nastolatkiem. Takim tłuściutkim nerdem przyklejonym do kompa. W pewnym momencie powiedziałem sobie, że czas ze sobą coś zrobić. Ważyłem wtedy 115 kilo przy 170 cm wzrostu i właśnie kończyłem gimnazjum. Jak poszedłem biegać, to po 300 m miałem zadyszkę. Ale się nie poddałem. W trzy miesiące zrzuciłem 25 kg i moje życie się zmieniło. Głowa co prawda należała wciąż do grubaska, bo to się tak szybko nie zmienia, ale ludzie inaczej na mnie reagowali. Lepiej się czułem, miałem więcej energii. Patrząc na ludzi, którzy męczyli się jak ja kiedyś, pomyślałem, że będę im pomagać. Zrobiłem jeden, drugi, trzeci kurs, przeczytałem mnóstwo książek, ale miałem wrażenie, że im więcej szkoleń, tym mniej wiem. Zrobiłem więc jeszcze szkołę dietetyczną i wtedy mi się poukładało. Niedługo potem pozyskałem pierwszych klientów.
Smykałki do internetu na szczęście nie straciłem razem z wagą. Usługi przez rok sprzedawałem za pośrednictwem e-maila. Najpierw wysyłałem wywiad żywieniowy i treningowy. Kiedy wracał do mnie wypełniony, mogłem ocenić, na jakim klient jest etapie. Prosiłem też o nagranie, na którym będą podstawowe ruchy: przysiad, pompka i jak ktoś chodzi, żeby zobaczyć mechanikę ruchu. Pracy przybywało, więc zatrudniłem dietetyka i trenera, aż dotarłem do momentu, gdy stwierdziłem, że będę pokazywał innym trenerom, jak budować swój biznes. Dziś mamy społeczność 3 tys. trenerów personalnych. Szacuje się, że w całej Polsce jest ich 10 tys., więc to niezły wynik.
Kiedy zacząłem rozwijać firmę szkoleniową, wszystko zaczęło się wykolejać. Zdarzyło mi się umówić na spotkanie i o nim zapomnieć. Nie przyjechałem na trening albo zaspałem, bo nie miałem siły wstać z łóżka. Wtedy też zacząłem zatrudniać ludzi. Jak masz cztery godziny treningów i sześć godzin spotkań, to zaczynasz zapominać o fakturach i potrzebujesz, żeby ktoś tego pilnował. Ale przypałów było więcej. Czasem zatrudniłem kogoś z dnia na dzień, nie zrobił swojej roboty, a pieniądze musiał dostać. Mam też trudne doświadczenia z zatrudnianiem przyjaciół. Ktoś się do czegoś zobowiązał, a potem nie dowiózł i zrobił się kwas.
Dziś to wygląda zupełnie inaczej. Nauczyłem się zlecać rzeczy istotne i egzekwować terminy. Spisuję wszystko, co robię, i selekcjonuję, w czym ktoś mnie może zastąpić. Praca przed kompem zajmuje mi trzy–cztery godziny dziennie i wszystko hula. Wciąż zdarza się pobudka o 5.30 i powrót do domu o północy. Tyle że teraz nie gaszę pożarów, ale poświęcam więcej czasu na rozwijanie firmy. Na przykład konsultacje z ekspertami, którym płacę za pracę ze mną. To są spore pieniądze, 600 zł do 1500 zł za godzinę. Przychodzisz z konkretnym problemem, którego rozwiązania nie znajdziesz w Google.
Gdybym skorzystał z tych rad wcześniej, wielu błędów bym uniknął. Jakich? Mam dość intensywny temperament, więc pierwszym błędem było palenie mostów, nieokrzesanie i głupie odzywki. Z perspektywy czasu to żenujące, ale tak było. Drugi błąd to trwonienie pieniędzy. Kupowanie usług, których nie potrzebuję, bo ktoś mi coś wcisnął. Poza tym bardzo dużo imprezowałem. Jak pojechałem do Mielna, to na 14 dni urlopu 11 byłem na imprezie. Do tego wcześnie się wyprowadziłem do za dużego domu, wcześnie kupiłem samochód. No i musiałem gonić wyniki finansowe, żeby to się spinało. Przez trzy lata pracowałem dla pieniędzy. Zdrowie momentami odmawiało posłuszeństwa, bo to był hardkorowy tryb. Kiedy nagrywaliśmy kurs online, gadałem przed kamerą i nagle zaniemówiłem. Serce zaczęło kłuć i było po nagraniu.
Moment przełomowy przyszedł, jak wprowadziliśmy model abonamentowy. To dało nam trochę luzu. Ustabilizowałem się finansowo, więc zeszła presja i teraz pracuję bardziej dla przyjemności. 10 tys. miesięcznie wystarczyło, żeby przestać się spinać kasą.
Najnowsze wiadomości, poruszające historie, ciekawi ludzie - to wszystko znajdziesz na Gazeta.pl
Pracą i pieniędzmi zachłysnąłem się na początku. Jak się jest grubym nerdem jako nastolatek, to później, kiedy stajesz się w miarę atrakcyjnym facetem, to sobie odbijasz. Jak nie masz pieniędzy, a później masz – podobnie. Ale już mi przeszło. Dbam o zdrowie, o dietę, codziennie trenuję. W życiu nie chodzi tylko o pracę i kasę, zobaczyłem po drodze kilka przykładów, które mnie otrzeźwiły. Wiele się nauczyłem na własnych błędach, trochę na cudzych, a wiele jeszcze przede mną.
*Dane pochodzą z raportu "Generacja dobrej kariery" stworzonego przez Pracuj.pl
Maria Organ. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Chętnie śledzi trendy społeczne i słucha prawdziwych historii. Dziennikarka, reporterka, kulturoznawczyni. Chętnie śledzi trendy społeczne i słucha prawdziwych historii. Najczęściej pisze o bliskości i odwadze w czasach internetu. W wolnych chwilach promuje równouprawnienie czucia i myślenia, czyta i tańczy.