Społeczeństwo
Dr hab. n. med. Zoran Stojcev i jego zespół podczas operacji (MARTA DUDZIŃSKA)
Dr hab. n. med. Zoran Stojcev i jego zespół podczas operacji (MARTA DUDZIŃSKA)

Spośród 179 872 lekarzy, którzy pracują w polskiej służbie zdrowia, 1812 przyjechało do nas z zagranicy – to dane Naczelnej Izby Lekarskiej na koniec czerwca 2021 roku. Najwięcej, bo 681 osób, pochodzi z Ukrainy, 376 z Białorusi, 84 z Niemiec, 64 z Rosji, 42 ze Stanów Zjednoczonych. Zoran Stojcev jako jedyny lekarz w Polsce jest z pochodzenia Macedończykiem. Specjalista chirurgii ogólnej i onkologicznej mieszka tu od 33 lat. 

"Jak zobaczyłem Słupsk, to się załamałem"

Jugosławia, lata 70. Zoran jest jeszcze w liceum, ale już wie, że chce iść na medycynę. Pewnie nawet się nie spodziewa, że będzie piekielnie trudno. Czwórka na świadectwie sprawia, że nie ma szans na studia dla przyszłych lekarzy w Skopje czy Belgradzie. Tam przyjmują z konkursu świadectw z samymi piątkami. A on ma tę jedną jedyną czwórkę, z matematyki.

Żeby skrócić służbę w wojsku, która była wtedy obowiązkowa, zapisuje się na studia z biologii. I nie przestaje marzyć o medycynie. Po powrocie z wojska podchodzi do egzaminów w Splicie, ale nie zostaje przyjęty. – Potem usłyszałem, że istnieje możliwość przeniesienia się z weterynarii na medycynę. Gdy już dostałem się na weterynarię do Sarajewa, uniemożliwili przenoszenie się na medycynę – opowiada.

Radomskie Centrum Onkologii po remoncie. Tam pracuje Zoran Stojcev (Radomskie Centrum Onkologii) , Zoran Stojcev (Radomskie Centrum Onkologii)

Rok 1981, Zoran przypadkiem trafia na artykuł o Jugosłowianach studiujących za granicą. Zapamiętuje trzy miasta: Triest, Wiedeń i Bratysławę. – Pożyczyłem od ojca dwa tysiące marek niemieckich i wyruszyłem w drogę – wspomina.

W Wiedniu i Treście niemożliwe okazało się studiowanie w języku angielskim, a niemieckiego ani włoskiego Zoran nie znał. Ostatnią nadzieją była Bratysława. Trafił do akademika, zaczął pytać studentów, jak dostać się na medycynę. – Śmiali się, gdy usłyszeli, że przyjechałem tu po przeczytaniu artykułu w gazecie. Tłumaczyli, że bez znajomości nic nie wskóram.

Był jednak uparty – jak na południowca przystało. Poszedł do konsulatu jugosłowiańskiego w Bratysławie i powiedział wprost: muszę studiować medycynę. – Miałem szczęście, bo trafiłem na konsula Macedończyka. Napisał list polecający do Ministerstwa Spraw Zagranicznych w mojej sprawie – wspomina Zoran.

Rok później zaczął studia medyczne.

Do Polski trafia po kolejnych siedmiu latach. Wszystko za sprawą pewnej Polki, z którą jest do dziś. Podobnie jak on przyjechała na studia medyczne do Bratysławy. – Pobraliśmy się, kilka lat później urodziła nam się córka – opowiada Zoran.

Kończy studia, żona przekonuje go, żeby specjalizację zrobił w Słupsku. – Pochodziła stamtąd, znała lekarzy, wiedziała, że będę miał okazję dużo operować.

Zdecydowali: żona zostaje w Bratysławie, żeby skończyć studia, a Zoran jedzie z córką do Polski.

Gdy przyszły lekarz widzi po raz pierwszy Słupsk, załamuje się. Miasto nie może się równać z Bratysławą – jak mówi Zoran – "pod względem cywilizacyjnym". A zarobki są głodowe – 20 dolarów miesięcznie na specjalizacji. – Ojciec płakał, jak się dowiedział, że wybrałem Polskę – żartuje.

Zoran uczy się i opiekuje córką, zdaje egzaminy specjalizacyjne, a potem zakłada oddział chirurgii onkologicznej w Słupsku. Dla młodego lekarza to jest coś. Jeździ po świecie i uczy się przeprowadzać operacje, jakie w Polsce wykonują tylko duże ośrodki kliniczne. W 2002 roku organizuje zjazd Polskiego Towarzystwa Chirurgii Onkologicznej. Do niewielkiej Ustki przyjeżdżają setki osób, w tym najwięksi w kraju specjaliści z chirurgii ogólnej i onkologicznej. – A ambasada Macedonii wysłała do Polski zespół ludowy i kucharza macedońskiego. Były wykłady, dyskusje, a wieczorami biesiadowaliśmy i piliśmy rakiję – wspomina.

Ze Słupska Zoran trafia do Katowic – wygrał konkurs na kierownika Kliniki Chirurgii Onkologicznej Śląskiego Uniwersytetu Medycznego. A kiedy w 2016 roku otwiera się Radomskie Centrum Onkologii, zostaje poproszony o zbudowanie tam nowoczesnej chirurgii onkologicznej. To jego marzenie – tworzyć ośrodek od zera.

Wielokrotnie rozważał wyjazd z Polski. W grę wchodziła Japonia, Korea Południowa, Australia, a także Macedonia. W Azji nie czułby się jednak u siebie, podobnie w Wielkiej Brytanii – Brytyjczycy są mili, mimo to trudno z nimi nawiązać głębszą relację. Najbliżej mentalnie było mu do Australii, ale to zbyt daleko od Europy.

Nie pieniądze są najważniejsze, ale to, żeby dobrze się czuć w kraju, w którym się żyje. A ja w Polsce czuję się dobrze. Polacy są podobni do Macedończyków – to w końcu te same słowiańskie dusze! Może tylko nieco bardziej markotni – mówi.

Z Macedonią zawsze będzie związany – ma tam dom w Ochrydzie. Gdy będzie już mniej pracował, zamierza spędzać pół roku tam, pół w Polsce.

O polskiej opiece zdrowotnej mówi: – Mamy świetnych specjalistów, nowoczesne metody leczenia.

Wciąż brakuje jego zdaniem centrów onkologii, które specjalizowałyby się w leczeniu konkretnych nowotworów: ośrodków kompleksowego leczenia raka piersi czy jelita grubego. – Skutek jest taki, że pacjenci nie wiedzą, gdzie szukać pomocy, gdy zachorują, a chirurdzy nie mogą się doskonalić w wykonywaniu określonego typu operacji – tłumaczy.

Najbardziej martwi go jednak to, że polscy pacjenci zgłaszają się do lekarza bardzo późno, gdy choroba jest już w zaawansowanym stadium – albo dlatego, że zbyt długo oczekiwali na termin wizyty, albo z własnego zaniedbania.

"Nie wyjdę stąd, dopóki nie dostanę stypendium"

Bogdan Nesteruk, specjalista medycyny rodzinnej, na pytanie "dlaczego Polska?" ma właściwie trzy odpowiedzi. – Po pierwsze – łatwo i tanio można było się tu dostać z Ukrainy, po drugie – szybko nauczyć się języka, po trzecie – istotne były różnice w zarobkach. Medycyna żywi się z budżetu państwa, a budżet ukraiński per capita jest obecnie jednym z najniższych w całej Europie. Jak zaczynałem rezydenturę w swoim kraju, to tak zwane stypendium rezydenta wynosiło 125 polskich złotych – mówi.

Kiedy pierwszy raz przyjeżdża do Polski, jest lato 1997 roku. Ale on nie jest tu po to, żeby odpoczywać. Przewozi ubrania produkowane w Azji i dostarcza je do jednego ze sklepów. Zarobionych wtedy pieniędzy nie wyda od razu – przydadzą się dwa lata później, kiedy przeprowadzi się do Polski po ukończeniu medycyny w Ukrainie.

Na 13-miesięczny staż medyczny wybiera Białystok. Pracuje w szpitalu klinicznym, a mieszka w akademiku z polskimi studentami, od których uczy się języka. A to na początku jest wyzwaniem – Bogdan prawie nie rozumie, co Polacy do siebie mówią. Szybko jednak dostrzega podobieństwa między polskim i ukraińskim i już po sześciu miesiącach zdaje egzamin językowy na poziomie średniozaawansowanym.

Bogdan Nesteruk ma wiele pasji. Jeździ między innymi na elektrycznym monocyklu EUC (archiwum prywatne) , Bogdan Nesteruk ma wiele pasji. Jeździ między innymi na elektrycznym monocyklu EUC (archiwum prywatne)

Przed nim zrobienie specjalizacji – z medycyny rodzinnej. Ale zarobione na handlu pieniądze zaczynają się kończyć, Bogdan wie, że jego być albo nie być w Polsce zależy od jednego: czy dostanie stypendium.

Jedzie do Warszawy, żeby złożyć wniosek w ministerstwie. Tam słyszy, że stypendium dostanie, ale tylko jeśli udowodni, że jest przynajmniej w 25 proc. Polakiem. – Pamiętałem, że ktoś z mojej rodziny miał polskie korzenie, ale kto? I czy są na to papiery? Tego nie wiedziałem. Podziękowałem urzędniczce za informację i wyszedłem, powoli godząc się z tym, że będę musiał wrócić do Ukrainy – opowiada.

Bogdan przez kilka godzin włóczy się uliczkami Starego Miasta, chodzi po parkach, trafia pod Instytut Pamięci Narodowej, czyta tabliczki, myśli, że Polacy to naród, który potrafi walczyć. Dochodzi do wniosku, że musi zostać w Polsce. – Wszedłem do biura ministerstwa, do tej urzędniczki, która kazała mi udowadniać, że w jednej czwartej jestem Polakiem, i zacząłem wymieniać, jak wiele już zrobiłem, żeby zdobyć prawo wykonywania zawodu lekarza w Polsce. Dodałem, że nie wyjdę z jej gabinetu, dopóki nie zatwierdzi mojego stypendium – wspomina.

Urzędniczka robi wielkie oczy. Ale nie z przerażenia. Po prostu chyba nigdy nie widziała tak zmotywowanego studenta. Obiecuje Bogdanowi stypendium pod warunkiem, że dostanie on pozytywne opinie lekarzy kierowników po rozpoczęciu specjalizacji.

Mija kilka lat, Bogdan jest już lekarzem rodzinnym, ma gabinet w podlaskich Wiżajnach. A potem przenosi się do Warszawy. Mieszka tu od 10 lat. I nie zamierza z Polski wyjeżdżać. – Polska służba zdrowia idealna nie jest. Nawet w prywatnej opiece standardem jest przyjmowanie czterech pacjentów na godzinę, w POZ zdarza się, że jeszcze więcej, czuję się czasem jak na taśmie. Jest mnóstwo biurokracji, w systemie ciągle coś się zacina. Kto tworzy te programy dla NFZ? – pyta i dodaje: – Ale nie tylko warunki pracy się liczą. Mam kolegę, który jest lekarzem w Szwajcarii. Zarabia lepiej ode mnie, jednemu pacjentowi może poświęcić nawet 45 minut. Problem jednak w tym, że nie może się tam odnaleźć. Żartuje, że wyjeżdża na wakacje na Bałkany, gdzie ludzie są otwarci, tańczą i śpiewają na ulicach, a potem wraca do swojej szwajcarskiej "geriatrii". Ja w Polsce czuję się jak w domu.

"Kiedy mówię im, jak jest w Polsce, to mi nie wierzą"

Sergiusz Prokopiuk, otolaryngolog, już na studiach wiedział, że wyjedzie z Ukrainy. Nie chciał być częścią skorumpowanego systemu. – Sytuacja w ukraińskiej służbie zdrowia jest fatalna: w szpitalach sprzęt jest przestarzały, półki na leki – puste. Zdarza się, że przed zabiegiem trzeba iść do apteki kupić jednorazowe narzędzia, bo w szpitalu się skończyły. Pensje są głodowe, większość zarabia się pod stołem. Łapówkarstwo to u nas norma. Moja mama jest psychiatrą, tata neurologiem. Oficjalnie razem wzięci zarabiają mniej ode mnie. Nieoficjalnie – dużo więcej – opowiada.

W 2000 roku jego rodzice, z pochodzenia Polacy, podejmują pierwszą próbę przeprowadzki na stałe do Polski. Nie udaje im się dopełnić wszystkich formalności związanych z legalnym pobytem, a że pieniądze się kończą, muszą wracać do Ukrainy. Sergiusz jest w piątej klasie podstawówki. Dzięki spędzeniu roku w Polsce zna język. Żeby go nie zapomnieć, przez kilka kolejnych lat jeździ do Polski na kolonie.

Studiuje medycynę w Ukrainie i tam zrobiłby jeszcze specjalizację, gdyby nie fakt, że rząd chce go wysłać do małej wioski na trzy lata i zrobić z niego pediatrę. – Jeśli uczysz się na koszt państwa, to ono decyduje, gdzie i jaką specjalizację będziesz robić. A ja chciałem być laryngologiem. Uznałem, że nie ma co tracić czasu, i pojechałem do Polski. W związku z tym, że mam polskie pochodzenie, mogłem od razu uzyskać Kartę Polaka – mówi.

Sergiusz Prokopiuk z narzeczoną (archiwum prywatne) , Sergiusz Prokopiuk jest otolaryngologiem. Obecnie jest na drugim roku specjalizacji (archiwum prywatne)

Dyplom nostryfikuje w Bydgoszczy. Tam też na oddziale dziecięcej hematoonkologii w Szpitalu Uniwersyteckim nr 1 im. A. Jurasza odbywa 13-miesięczny staż. Jest zaskoczony: w szpitalu mają sprzęt, są świetni lekarze, są leki, a zastrzyki za kilka tysięcy złotych robi się dzieciom od ręki.

Dziś jest na drugim roku specjalizacji, którą robi w Centrum Słuchu i Mowy Medincus, a mieszka w Warszawie. Polscy lekarze nie traktują go jak konkurencję, jak w Ukrainie, ale tłumaczą, pokazują, pozwalają asystować przy skomplikowanych operacjach. Wkrótce zacznie też pracować w przychodni jako laryngolog.

Sergiusz ma w Polsce narzeczoną, przyjaciół, kupił w stolicy mieszkanie. Za granicę na pewno nie wyjedzie, bo kolejna emigracja to kolejne poświęcenie i wysiłek. Rozumie więc swoich przyjaciół z Ukrainy, którzy nie zdecydowali się na taki krok. – Spośród studentów z mojego roku zaledwie cztery osoby wyjechały za granicę, do Polski i Czech. Większość wsiąkła w ukraiński system. Jak im opowiadam, jak jest tutaj, to mi nie wierzą.

Obserwuje rodaków, ukraińskich lekarzy, którzy tak jak on wybrali Polskę. Często pracują po 300–400 godzin miesięcznie, biorą dodatkowe dyżury w nocnej pomocy lekarskiej, gdzie jak mówią, można się albo siwych włosów dorobić, albo stracić pozwolenie na wykonywanie zawodu. Jedni mają na utrzymaniu rodzinę, którą sprowadzili z Ukrainy, inni po prostu chcą wybudować dom, kupić lepszy samochód. – Skutek jest taki, że duża część znajomych już korzysta z pomocy psychiatry. Dlatego ja nie pracuję więcej niż 200 godzin miesięcznie – przekonuje.

"Nie ma czegoś takiego jak poziom zachodni"

Jurij Kseniuk, neurochirurg, śmieje się, że część jego rodziny trafiła na emigrację, nie zmieniając miejsca zamieszkania. – Wskutek przesunięcia granic wschodnie tereny, włącznie ze Lwowem, skąd pochodzę, zostały włączone do ZSRR – mówi.

Jurija wychowała babcia, to dzięki niej zna język polski. A lekarzem został, bo inne zawody nie wchodziły w grę, jak twierdzi – z racji obciążonego wywiadu rodzinnego. Razem z siostrą są medykami w trzecim pokoleniu. Oprócz medycyny ma też inne pasje – uwielbia architekturę, historię, gra od lat na basie w amatorskim zespole muzycznym.

Jak trafił do Polski? Żeby to wyjaśnić, trzeba cofnąć się w czasie.

Jurij kończy studia medyczne i specjalizację. Szuka pracy w Ukrainie, ale nie chce przyjąć pierwszej lepszej propozycji. – A tam, gdzie chciałbym pracować, musiałbym mieć znajomości albo dać komuś w łapę, żeby się dostać – opowiada.

Jest 2005 rok. Przyjeżdża do Warszawy i rozpoczyna długą drogę do uzyskania prawa wykonywania zawodu lekarza – najpierw 13-miesięczny staż podyplomowy w szpitalu MSWiA, potem egzamin LEK, który zdaje za drugim razem, następnie proces uznawania specjalizacji, co trwa kolejnych kilka miesięcy. Dzięki temu poznaje specyfikę pracy w różnych ośrodkach, masę technik operacyjnych. I doskonali język polski. – Do dziś pamiętam, jak mój znajomy chirurg poprawiał mnie, gdy przekręciłem jakieś słowo albo uznałem, że torbiel to on, a nie ona.

Jurij Kseniuk z zespołem lekarzy (materiały prasowe) , Jurij Kseniuk pracuje w Carolina Medical Center (materiały prasowe)

Po stażach może już szukać pracy na stałe, ale to 2007 rok i nie jest jeszcze tak jak dziś – że lekarzy mamy jak na lekarstwo. Szuka kilka miesięcy, przyjmują go do Szpitala Bielańskiego. W ciągu kilku następnych lat pracuje jednocześnie tam i w wielu innych placówkach.

Praca w publicznej służbie zdrowia szybko przestaje go jednak satysfakcjonować. – Na rozmowę z pacjentem nie ma czasu, możliwości zmiany trybu przyjmowania pacjentów w zależności od stanu zdrowia właściwie nie ma. Ostatnio przyszedł do mnie, do Carolina Medical Center, gdzie obecnie pracuję, mężczyzna z silnymi dolegliwościami bólowymi. Skorzystał z prywatnej opieki w centrum, w którym pracuję od kilku lat, bo na konsultację z neurochirurgiem z NFZ-u musiałby czekać rok – opowiada Jurij.

Wyjazd z Polski? Nie wchodzi jednak w grę. Jurij bywał w wielu ośrodkach zagranicznych, w całej Europie. Nie ma czegoś takiego jak "wysoki poziom zachodni", wszystko zależy od tego, do jakiego trafisz miejsca. – Są i bardzo dobre, i przeciętne. Tak jak w Polsce. A większość lekarzy nie pracuje tylko dla pieniędzy – przekonuje.

Tym, czym zachodnia opieka zdrowotna na pewno różni się od polskiej, jest stosunek do pacjenta. – U nas on wciąż pozostawia wiele do życzenia – podsumowuje.

Ewa Jankowska. Dziennikarka. Redaktorka. W mediach od 2011 roku. W redakcji magazynu Weekend od 2019 roku. Współautorka zbioru reportaży "Przewiew". Jedna z laureatek konkursu "Uzależnienia XXI wieku" organizowanego przez Fundację Inspiratornia. Jeśli chcesz się podzielić ze mną swoją historią, napisz do mnie: ewa.jankowska@agora.pl.