
Kasia, 30 lat, Christchurch
Kasię do Nowej Zelandii sprowadziła miłość. Z partnerem, który stąd pochodzi, przez jakiś czas mieszkali w Polsce, ale gdy on w 2015 roku zapragnął wrócić do domu, nie wahała się długo. Życie zawodowe ułożyło jej się w nowym kraju mniej więcej po pół roku.
- W Polsce byłam prawniczką, więc szukałam czegoś pokrewnego, ale jako obcokrajowcowi bez doświadczenia na lokalnym rynku pracy trudno mi było znaleźć oferty. Udało się głównie dlatego, że w 2016 roku była wielka powódź i potrzebowali więcej ludzi. Zaczynałam od wprowadzania danych w jednej z największych firm ubezpieczeniowych - opowiada Kasia. Z czasem awansowała, teraz pracuje w dziale zajmującym się odbudową domów po katastrofach i renegocjowaniem kontraktów budowlanych. Mimo że to duża firma i duża odpowiedzialność, nie czuje presji. - Tu jest inna perspektywa, jeśli chodzi o ambicje zawodowe. Nie pracuje się 20 godzin na dobę, żeby dostać podwyżkę czy awans, nie ma wyścigu szczurów, a praca daje godny pieniądz - mówi.
Nowozelandczycy są narodem wyluzowanym. - Przyjechałam tu z polskim nastawieniem, chciałam pracować jak najdłużej, byłam bardzo nerwowa. Musiałam wyzbyć się tych cech, zwolnić, nauczyć się odpoczywać, nie patrzeć na to, co ma sąsiad czy kolega, tylko skupić się na sobie i na drobnych przyjemnościach - Kasia dodaje, że co roku na miesiąc wraca do Polski i o ile bawi się zawsze świetnie, pierwszym, co rzuca jej się w oczy, jest to, że wszyscy są zestresowani. - Kiedyś przecież byłam taka sama.
Dużą rolę w budowaniu nowozelandzkiej atmosfery rozluźnienia i otwartości, według Kasi, odgrywają media. - Na początku śmiałam się z tego, jak tu wyglądają wiadomości. Pierwszy news to na przykład: "Dzisiaj w Nowej Zelandii było bardzo zimno" i jakieś wywiady z ludźmi, którzy opowiadają, jak zmarzli. Myślałam sobie: "Na pewno są jakieś ważniejsze rzeczy, które dziś się zdarzyły". I one pojawiały się, ale później.
Jako inny przykład Kasia podaje sposób mówienia o katastrofie klimatycznej: - W Polsce mówi się, że za chwilę zginiemy, a ludzie i tak będą palić węglem. W Nowej Zelandii jest informacja, że mamy problem, ale też co możemy zrobić, żeby poprawić sytuację.
Co w tym raju nie działa tak, jak trzeba? Transport publiczny. - Nie mam prawa jazdy, ale będę musiała zrobić, bo za dużo pieniędzy wydaję na Ubera - mówi Kasia. - Autobusy są stare i brzydkie. Na dodatek nie można się połapać, który gdzie się zatrzymuje. Przystanki mają numery, a nie nazwy, więc na początku jeździłam z GPS-em w ręce, żeby wiedzieć, gdzie wysiąść.
Po przeprowadzce do Christchurch krucho u niej było z orientacją w terenie, bo wszystkie dzielnice wyglądały tak samo. - Małe, podobne do siebie domy. Nie ma bloków ani reklam, więc kiedy przemieszczałam się po osiedlach, też musiałam korzystać z nawigacji. Plusem jest zieleń, bliskość przyrody. Nawet w centrum miasta mamy gigantyczny park, są też rezerwaty dzikiego ptactwa, rzeki, wystarczy wsiąść do samochodu i za pół godziny jest się na plaży.
A co ją zdziwiło? - Z moim poprzednim partnerem bywałam na domówkach, gdzie osobno bawili się mężczyźni i kobiety. Jak zagadywałam do grupy męskiej, reakcją były dziwne spojrzenia. Być może ten podział to konsekwencja faktu, że tu wciąż wiele jest szkół niekoedukacyjnych.
W codziennym życiu czasami męczą ją small talki. - Idziesz kupić bułki, a ludzie pytają, jak spędzisz dzień. Albo wsiadasz do autobusu i musisz powiedzieć "dzień dobry" - opowiada Kasia. - Ale pod tą warstwą grzeczności Nowozelandczycy są raczej zamknięci w sobie. Trudno się do nich zbliżyć. Czasem popadam w paranoję, bo nie wiem, kiedy ktoś jest przyjazny szczerze, a kiedy jedynie stara się być miły. Tu w dobrym tonie jest oferować pomoc, ale w jeszcze lepszym z niej nie skorzystać. Podobnie z jedzeniem - gdy przychodzisz do kogoś w gości i gospodarz proponuje poczęstunek, wypada podziękować i nie robić kłopotu. Kawka? Spoko, ale nic więcej.
Ola, 33 lata, Dunedin
Nowa Zelandia dla Oli i jej męża Vathsana okazała się krajem, do którego niełatwo się dostać, ale w którym łatwo zacząć wszystko od nowa. Vathsan jest Tamilem. Na wizę rezydenta czekał dwa lata. Ale potem było już z górki. - W ciągu kilku miesięcy udało nam się osiedlić. Bardzo pomocne okazały się na przykład opp-shopy, czyli sklepy charytatywne, gdzie są nie tylko używane ciuchy, ale też rzeczy, którymi można wyposażyć dom - opowiada Ola.
Z Vathsanem mają dwoje dzieci: Yanę i Bruna, oboje urodzili się już w Nowej Zelandii. Na porodówce - zaskoczenie. - Przychodzi położna i pyta, czy jesteś bezpieczna w domu. Jeśli powiesz, że nie, pomogą ci, żebyś nie musiała wrócić do partnera. Ale to nie znaczy, że przemoc domowa jest tu dużym problemem, Nowozelandczycy po prostu starają się do wielu rzeczy nie dopuścić - mówi Ola. Przez pierwsze tygodnie po porodzie jest się pod opieką położnej. Dzieci, które rozwijają się prawidłowo, konsultują pielęgniarki, a w przypadku choroby idzie się do lekarza pierwszego kontaktu. Do pediatry dostaje się skierowanie tylko w przypadku konieczności specjalistycznej opieki.
Oli spodobało się w Nowej Zelandii to, że młode mamy mogą się integrować. - Dla kobiet, które urodziły dziecko, działają tzw. coffee groups. Dzięki nim nie muszą spędzać wielu godzin tylko z dzieckiem, kiedy partner jest w pracy.
Post udostępniony przez
(@vathsanclan) Paź 4, 2019 o 5:04 PDT
Dzieci Oli i Vathsana są teraz w wieku szkolnym - Yana ma osiem lat, Bruno sześć. Oboje zaczęli naukę dzień po piątych urodzinach, a nie "od września", bo tu właśnie tak funkcjonuje system. - Dopiero jak dzieci pójdą do szkoły, wszystko zaczyna mieć ręce i nogi, a życie rodzinne i zawodowe łatwiej pogodzić - mówi Ola. - Trochę mogłabym ponarzekać na przedszkola, bo te najlepsze są otwarte od 8.30 do 14.30. Jedno z rodziców zwykle musi więc zrezygnować z pracy albo mocno ją ograniczyć. Państwo finansuje 20 godzin opieki przedszkolnej tygodniowo. Jej jakość jest wspaniała. Dzieci dużo czasu spędzają na zewnątrz, w przedszkolach są kury, króliki - opowiada Ola i dodaje, że jest też opcja pozostawienia dziecka w placówkach, które funkcjonują dłużej, ale te cieszą się gorszą opinią.
Szkoła? Ola nie ma żadnych zastrzeżeń. - Zdarza się, że w jednej klasie uczą się dzieci z dwóch roczników, ale program jest elastycznie dopasowywany przez nauczyciela i to nie stwarza żadnych trudności. Yana ani razu nie przyszła do domu zestresowana. Nie ma ocen ani sprawdzianów, jedynym jej obowiązkiem po lekcjach jest czytanie lektur i ćwiczenie pisania. Na to kładzie się tu duży nacisk. Ale jednocześnie jej postępy w nauce są systematycznie ewaluowane, a my jako rodzice dostajemy kilka razy w roku opisowe raporty - opowiada.
Nowa Zelandia nie jest krajem niskich cen. Ola zauważa, że w sklepach jest drogo, ale po chwili zastanowienia przyznaje, że tu minimalna krajowa płaca wynosi ponad 17 dolarów na godzinę, więc ceny są raczej proporcjonalne do zarobków. - Ludzi nie frustrują koszty codziennego życia. Bardziej odczuwamy koszty biletów lotniczych, bo wszędzie jest daleko i każdy wypad to długi lot.
Próżno tu szukać sieciówek popularnych w innych częściach świata. - Nie mamy ani Ikei, ani Decathlonu. Dopiero w 2016 roku w Auckland otworzyły się pierwsze Zara i H&M. Ale nie ma też presji, jeśli chodzi o modę, najważniejsza jest wygoda. Można boso wyjść z domu i to jest OK. Na ulicach jest czysto, nie ma obaw, że się stanie na szkło. W Warszawie to byłoby nie do wykonania - mówi. Nowozelandczyków postrzega jako życzliwych i wyluzowanych. Zasada numer jeden brzmi tu: "Traktuj innych tak, jak byś chciał, żeby traktowano ciebie".
Krzysztof, 34 lata, Dunedin
Nie zamierzał na stałe wyjeżdżać z Polski. Plany zrewidował, gdy poznał Nowozelandkę. - Historia miłosna się skończyła, ale mam pięcioletniego synka i nadal tu mieszkam, już od 10 lat - opowiada.
Osiedlił się, podobnie jak Ola, w Dunedin - malowniczym studenckim miasteczku na południu kraju. Prowadzi swój biznes, zajmuje się marketingiem internetowym. - To bardzo przyjazne dla przedsiębiorców państwo. Papierologia ograniczona jest do minimum, a urząd skarbowy ma swój dział marketingu, który przystępnie tłumaczy podatnikom wszystkie kwestie. System administracji publicznej jest bardzo wydajny, różne sprawy można załatwić przez Internet, a w najgorszym przypadku wydrukować dokumenty, podpisać i wysłać do urzędu - opowiada Krzysztof. Podoba mu się też nastawienie ludzi do robienia interesów. - Wystarczy uścisk dłoni, bez zbędnych umów i pieczątek.
Więcej zastrzeżeń ma do stanu dróg i transportu publicznego. - Jest jedna główna autostrada, która nie różni się od drogi wojewódzkiej w Polsce. Na dodatek wije się przez góry. Biznesowo ludzie raczej latają, szczególnie między wyspami. Kolej jest tylko w dużych miastach, jeżdżą nią wyłącznie turyści - stwierdza Krzysztof i podkreśla, że transport to jedna z niewielu rzeczy, na które w Nowej Zelandii można ponarzekać.
Dobrze czuje się tu nie tylko jako przedsiębiorca, ale też jako ojciec. - Zdanie dziecka od samego początku mocno bierze się pod uwagę. Syn chodzi do przedszkola, w którym to dzieci współdecydują, co w danej chwili chcą robić - opowiada. - W wychowywaniu malucha na pewno pomaga też bliskość natury. Idzie się na plażę i są na niej na przykład słonie morskie. To wyjątkowy widok. Bardzo istotną rolę odgrywa sport - jest ważnym tematem rozmów i płaszczyzną integracji, a ludzie są tu aktywni w każdym wieku. Ja chodzę po górach, jeżdżę na rowerze i mam kajak do pływania po zatoce. Trochę ignoruję rugby, które Nowozelandczycy uwielbiają.
Krzysztofowi udało się mocno wsiąknąć w tutejszą kulturę, ale jest zaangażowany również w działania Polonii, współpracuje z grupami polonijnymi w Dunedin, Christchurch i w Auckland. W 2022 roku chce zorganizować obchody 150-lecia polskiego osadnictwa w Nowej Zelandii. - To chyba wynika z tęsknoty za krajem. Na emigracji człowiek staje się bardziej polski niż w Polsce.
Ania, 38 lat, Wanaka
Męża, Nowozelandczyka, poznała 16 lat temu w Londynie, oboje tam wtedy mieszkali. Przeprowadzkę do jego ojczyzny rozważali już w 2008 roku, ale plany pokrzyżował im światowy kryzys ekonomiczny. Teraz przylecieli z zamiarem osiedlenia się na stałe, są na etapie szukania pracy. Na razie mieszkają z rodziną Kelvina w południowej części kraju.
- Ja chcę pracować jako analityk biznesowy w branży IT, mój mąż próbuje zmienić trochę kierunek kariery - opowiada Ania. - W Wielkiej Brytanii pracował w teatrze jako pracownik techniczny przy produkcji wielkich musicali. Tu ta branża nie jest tak rozwinięta, a że jest po socjologii, stwierdził, że odpowiadałaby mu praca w administracji rządowej, miejscowym urzędzie albo w sektorze prywatnym.
Ania ma wizę i status rezydenta permanentnego - w odróżnieniu od wizy rezydenta, ta pozwala na swobodne wyjazdy i powroty. Za nią już pierwsze doświadczenia z nowozelandzką służbą zdrowia i - na razie - same pozytywne wrażenia. - Kiedy chciałam pójść do lekarza, w ciągu jednego dnia umówiłam się na wizytę. Stawiłam się z paszportem w przychodni, wypełniłam formularz, recepcjonistka wprowadziła dane do systemu. Wygenerowała dla mnie kod potrzebny do aplikacji, w której monitorowałam moje recepty czy badania. Ta aplikacja to taka wirtualna kartoteka - tłumaczy.
W Nowej Zelandii podoba jej się to, że ludzie nie siedzą w domach. - Bardzo popularne są kawiarnie. To kraj, w którym w każdej kafejce wypijesz fantastyczną kawę, jest też duży wybór jedzenia z tzw. lady: wypieków, kanapek, sałatek. Nie brakuje opcji dla osób z różnymi nietolerancjami pokarmowymi. Na pewno znajdziesz bezglutenową muffinkę czy sernik bez laktozy. Zauważyłam to już w 2005 roku, będąc tu z wizytą - mówi Ania. Jak dodaje, mało jest sieciowych fast foodów, jeśli już serwuje się tego typu dania - to w lokalnej wersji.
- Nowozelandczycy bardzo lubią coś, co nazywają pie - to pieczeń w cieście. W środku jest mięso mielone albo kawałki steku w sosie. Są też wersje wegańskie. Na każdym kroku można spotkać też fish and chips. Ryba pochodzi prawie zawsze ze świeżego połowu, dostaniesz ją bez skórki, filetowaną, jedynie w lekkiej panierce. I zapakowaną w papier, a nie na talerzu - opowiada. - Często któryś z domowników po pracy przywozi ciepłą kolację w pudełkach, praktycznie każda restauracja oferuje taką opcję. I wcale nie musi to być coś niezdrowego.
Nową Zelandię co roku odwiedza około czterech milionów turystów, czyli prawie tylu, ilu jest tu mieszkańców. - Mimo to, gdy przyjeżdżałam tu jako turystka, nigdy nie dano mi odczuć, że jestem niemile widziana. Nowozelandczycy są bardzo otwarci na przyjezdnych, nie mają dla nich wyższego cennika. Tu luz cechuje nie tylko turystów beztroskich turystów. - Nowozelandczycy nie trzymają się dress code'u. Ubierają się mniej oficjalnie niż w Europie Zachodniej. Nie tylko przy plażach, ale też na przykład w supermarkecie można spotkać ludzi bez butów.
Chyba jedyną rzeczą, do której Ani trudno przywyknąć, jest dziura ozonowa, której konsekwencje są w Nowej Zelandii mocno odczuwalne. - Tu bardzo mocno piecze słońce. Dlatego w prognozie pogody podaje się indeks UV. Trzeba mocno uważać, żeby nie spalić skóry.
Wioleta, 36 lat, Queenstown
Podróżowała z chłopakiem dookoła świata. Nowa Zelandia miała być jednym z przystanków, ale spodobało im się tak bardzo, że zamiast wyruszyć dalej, do Ameryki Południowej, postanowili zostać na rok. - I tak jesteśmy już 12 lat - mówi Wioleta. - Mieszkamy w Queenstown, chodzimy po górach, jeździmy na nartach i na snowboardzie. Wystarczy 15 minut jazdy samochodem, a otoczenie zupełnie się zmienia. Zostaliśmy tu nie dla pieniędzy, tylko dla stylu życia.
Wioleta pracuje jako fryzjerka-stylistka. Niedawno została współwłaścicielką salonu. - Nowozelandki nie przywiązują dużej wagi do wyglądu. Kobiety po pięćdziesiątce przestają farbować włosy, przychodzą się jedynie obcinać. Średnio interesuje je też moda. Ciężko tu dostać fajne ciuchy - opowiada. Zdaniem Wiolety nietrudno za to dostać pracę. - Zwłaszcza jak ma się konkretny zawód - dodaje. Jedyną trudnością może być wiza. Wioleta przyjechała na turystycznej, ale zakład pracy poświadczył, że jest w nim zatrudniona, co pomogło wizę otrzymać, choć nie zwolniło jej z konieczności spełnienia wizowych wymagań.
Wioleta ma dwuletniego synka. Chwali służbę zdrowia, bo za leki dla dzieci do 16 lat zwykle nie płaci się nic, a w najgorszym przypadku (np. za antybiotyk) pięć nowozelandzkich dolarów. W Queenstown bardzo podoba jej się też to, że czuje się bezpiecznie. - Na noc nie zamykamy drzwi od domu, w samochodzie zostawiamy kluczyki - mówi. - Jak człowiek zgubi coś na mieście, gwarantowane, że to się znajdzie. Ludzie są uczciwi.
Minusy? - Głównie to, że Nowa Zelandia jest daleko od domu. Potrzeba 24 godzin, żeby dolecieć do Europy. Wioleta nie ogląda też nowozelandzkiej telewizji. - Co 10 minut są reklamy, nawet w trakcie wiadomości. Zresztą nie mamy czasu na siedzenie przed telewizorem.
Izabela O'Sullivan . Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.