
Maklakiewicz przypuszczalnie wychodził z założenia, że miłość musi być nieszczęśliwa, jeśli nie ma być banalna. W myśl tego działał. Dwukrotnie się żenił i dwukrotnie rozwodził. Jak to miał w zwyczaju, swoje niepowodzenia sercowe próbował obrócić w zgrabny kalambur i zarazem test na inteligencję. Za swoje nieudane związki winą obarczał… Piotra Orzeszko.*
Bo jak wszem wobec wiadomo, niewierny mąż pisarki wyjechał z kochanką do Paryża szukać nowych wrażeń, a tymczasem Eliza z rozpaczy i zemsty chwyciła za pióro i machnęła… Emancypantki. I stąd, zdaniem Zdzisława, bierze się całe zło feminizmu i „czegoś takiego" jak alimenty.
Dodałbym od siebie, że Sienkiewicz odpowiada za to, iż niektórzy nie mają dachu nad głową, bo prorokował to w Ludziach bezdomnych, a Zofia Nałkowska popełniła manifest obrońców praw zwierząt, znany szerokiej publiczności pod tytułem Nasza szkapa (utwór cieszył się swego czasu dużym powodzeniem wśród czytelników, więc zachłanna autorka napisała kontynuację, tym razem opatrując ją szyldem Łysek z pokładu Idy). A tak na poważnie, Maklakiewicz Emancypantki przeczytał i to ze zrozumieniem, raczej wiedząc, kto tę książkę napisał. W swej bardzo skromnej historii współpracy z Teatrem Polskiego Radia powieść Prusa to jedno z czterech dotychczas udokumentowanych przedstawień teatru wyobraźni z udziałem aktora.
Po latach z goryczą opowiadał o swoim życiu osobistym: – Moje główne błędy to dwa małżeństwa, a wypaczenie – drugi rozwód. (…) Większość mężczyzn popełnia ten sam błąd. Uważają mianowicie, że każda kobieta jest inna, że każda młoda i ładna dziewczyna jest niepodobna do poprzedniej. Ale i ja również, mimo swoich czterdziestu pięciu lat i pojawiającej się łysiny, lansowałem taki pogląd. I niezupełnie zmieniłem zdanie na ten temat. Gdyby tak było, znaczyłoby to, iż jestem kompletnie stary. Bo młodość polega nie na metryce i ilości przeżytych lat, ale na tym, że się czegoś ciągle chce, że chce się budować od nowa.
(…)
Legenda głosi, że swój słynny monolog o polskim kinie Maklakiewicz wymyślił w SPATIF-ie. Całość skrzętnie zapisał na serwetce w tym lokalu gastronomicznym. Zaprezentował Piwowskiemu i Głowackiemu. Himilsbach miał wtedy szlaban i nie mógł się pokazywać w Alejach Ujazdowskich, więc jak przyszło do kręcenia tej sceny (był tylko jeden dubel), Jan po raz pierwszy usłyszał słowa Mamonia. Ale zanim do tego doszło, nie obyło się bez kłopotów. Powiedzmy, że obu odtwórców dopadła… artystyczna niemoc.
Wspomina to Janusz Głowacki: Zdzisio i Jasio tę sławną scenę nakręcili w stanie „zupełnie niepełnej" świadomości. Najpierw się zamknęli na dole statku w kotłowni. Przez dwie godziny odmawiali wyjścia. Mieli szlauch, taki olbrzymi hydrant – i dlatego nie można ich było wyciągnąć, bo się bardzo skutecznie nim bronili. W końcu udało się ich wyciągnąć i wówczas odegrała się bardzo dramatyczna scena, bo Zdzisio był profesjonalistą. Miał bardzo dobrze przygotowany tekst tego monologu, a potrafił grać w każdym stanie. Natomiast Jaś oszalał! Nie można go było opanować. A to miało być tak, jak to wygląda na ekranie. Czyli wielki monolog Zdzisia i takie wtręty Jasia. Myśmy błagali, krzyczeli, robiliśmy, cośmy mogli. Wyglądało to zupełnie beznadziejnie. Aż w pewnym momencie Jasio oklapł, zapadł się w siebie. Na jego twarzy pojawił się ten wyraz skupienia, który swoim kunsztem aktorskim słusznie zachwycił krytykę i publiczność. I padły nieśmiertelne słowa:
„MAMOŃ: Ha, ha, ha. Ja na przykład nie chodzę do teatru w ogóle.
SIDOROWSKA: Ha, ha, ha, my chodzimy wszędzie, proszę pana, i do teatru, i do kina, i na rewie.
SIDOROWSKI: Byliśmy ostatnio z żoną, proszę pana, w Hali Mirowskiej, gdzie ja miałem aparat Zorkę 5 i zrobiłem kilka zdjęć.
MAMOŃ: Ja w ogóle nie lubię chodzić do kina. A szczególnie nie chodzę na filmy polskie w ogóle. Nudzi mnie to po prostu… Zagraniczny to owszem. Pójdę sobie. Bo fajne są filmy zagraniczne. Wie pan? Jakoś tak można, wie pan… Jakoś tak… No ja wiem, no… Przeżyć to. Przeżyć. Wie pan, przeżyć. A w filmie polskim, proszę pana, to jest tak… Nuda. Nic się nie dzieje, proszę pana. Nic. Tak, proszę pana… Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. Proszę pana, w ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje. Proszę pana, aż dziw bierze, że nie wzorują się na zagranicznych. Proszę pana, wie pan, przecież tam… Niech pan weźmie na przykład aktora, proszę pana, zagranicznego. To ten aktor zagraniczny, proszę pana… To jego twarz coś, wie pan… Nie wiem, jak tutaj… Trudno mi w tej chwili powiedzieć, wie pan… Coś takiego wyraża, wie pan… Jakoś tak… No, no wie pan, o co mi chodzi. A polski aktor, proszę pana… To jest pustka… Pustka, proszę pana… Nic! Absolutnie nic! Załóżmy, proszę pana, że polski aktor gra, nie? Widziałem taką scenę kiedyś. Na przykład ja wiem… na przykład zapala papierosa. Proszę pana, zapala papierosa… (tu zapala papierosa) i proszę pana, patrzy tak w prawo. Potem patrzy w lewo. Prosto… I nic… Dłużyzna, proszę pana, po prostu dłużyzna. Siedzę sobie, proszę pana, w kinie, pan rozumie, i tak patrzę… siedzę sobie w kinie normalnie, patrzę, patrzę na to, no i… aż chce mi się wyjść z kina i wychodzę. (wychodzi, po chwili wraca) No i panie, kto za to płaci? Pan płaci, pani płaci, my płacimy, to są nasze pieniądze, proszę pana.
SIDOROWSKI: Społeczeństwo.
MAMOŃ: Społeczeństwo, proszę pana".
(...)
Na pytanie dziennikarki „Życia Warszawy" w 1972 roku, dlaczego jest obsadzany w rolach mężczyzn niesympatycznych, odpowiedział: – Myślę, że zaczęło się od tego, że jestem brzydki. Nie przypominam Gregory’ego Pecka ani Mastroianniego. Nie jestem amantem, wcieleniem ideału kobiet. A jak się nie jest ideałem kobiet, nie jest się również ideałem reżyserów. Ktoś mnie kiedyś widział pewnie w takiej roli mało pozytywnej i uznał, że będzie ze mnie dobry typ. I tak zostałem typem. Ale sam siebie uważam za człowieka bardzo pozytywnego. To, że mam 45 lat i trochę mniej włosów, nie decyduje przecież jeszcze o wnętrzu.
Aktor Zdzisław Szymborski: – Ze Zdzisławem, prawdę powiedziawszy, mijałem się na planie filmowym. Kiedy on zaczynał swoją scenę, ja byłem po zdjęciach i odwrotnie: kiedy czekałem na wezwanie na plan, on jechał już do domu. Chcę powiedzieć jedną rzecz: Maklakiewicz nie stwarzał żadnego dystansu między sobą a ekipą filmową. Nieważne, czy to był główny aktor, statysta, techniczny czy osoba od obsługi agregatu. Wręcz przeciwnie. Z każdym się przywitał, z każdym zamienił kilka zdań, opowiedział dykteryjkę, anegdotę. Miało się wrażenie, że jest się mu może nie bliskim, ale na pewno nie obojętnym. Przypuszczam, że dlatego tyle osób teraz przyznaje się do bliskiej zażyłości z nim, chociaż tylko na krótko znaleźli się w jego orbicie. Był znanym i rozpoznawalnym aktorem i nie musiał się silić na wyszukane uprzejmości wobec zespołu pracującego nad filmem. A mimo to jego otwartość i ciekawość wszystkich ludzi dookoła bardzo nas, „pracowników niższego szczebla filmu polskiego", dowartościowywała.
Jerzy Sztwiertnia, reżyser i scenarzysta: – Nie pamiętam już okoliczności, jakie wpłynęły na to, że do filmu Siedem czerwonych róż, czyli Benek Kwiaciarz o sobie i o innych zaangażowałem Maklakiewicza. Był już wtedy popularnym, bardzo zajętym aktorem. Być może podszepnął nam jego kandydaturę Janek Himilsbach, który zagrał u mnie we wcześniejszym filmie. Wraz z operatorem Witkiem Adamkiem szukaliśmy aktora everymana, który przekonująco wcieli się w kilka postaci. I nie chodziło o to, żeby nam to zagrał, ale żeby też prywatnie po części miał w sobie pewne cechy wielu osobowości. Rola zakładała, że w kilku odsłonach aktor będzie musiał być raz kapralem, innym razem inżynierem albo dyrektorem domu kultury. Zdzichu zagrał u mnie w czterech filmach i nie miałem z nim w zasadzie żadnych problemów, jeżeli chodzi o utrzymanie dyscypliny, nie musiałem powstrzymywać go przed nadużywaniem alkoholu. Tylko raz zdarzył się mały incydent.
Maklak miał w tym dniu zagrać jedną krótką prostą, niemą scenę. Miał podejść do baru, zamówić trzy kieliszki wódki, zabrać je i usiąść przy stole. Proste, prawda? Ale Zdzisiu zjawił się bardzo wczorajszy na planie. Próbowaliśmy z operatorem wyperswadować mu grę w tym dniu. Nie było żadnych przeszkód, żeby przełożyć tę scenę na inny termin. Ale on swoje. Zagra i koniec. Ustawiliśmy ujęcie, lecz nasze przeczucia mówiły nam, że i tak nic z tego nie wyjdzie. Umówiliśmy się z Adamkiem, że w kamerze nie będzie taśmy. Padł klaps, wszyscy byli na swoich miejscach, przy swoich zadaniach, poszła kamera. Zdzichu gra, bierze kieliszki, podchodzi z nimi do stołu i zamiast usiąść na krzesło z impetem pada na podłogę. Zaległa cisza. Zdzichu przeprosił, powiedział, że jednak mieliśmy rację i nie powinien dzisiaj grać. My mu powiedzieliśmy, że nie ma sprawy, nakręcimy przy innej okazji. Chyba nigdy się nie dowiedział, że w kamerze nie było taśmy.
*Fragmenty książki Ryszarda Abrahama "Maklakiewicz". Autopromocja: Książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio.