
Latem 1979 roku morale przeszło tysiąca marokańskich żołnierzy z 3. Eskadry Pancernej Królewskich Sił Zbrojnych sięgnęło dna. Byli kiepsko opłacani, większość miała za sobą kilka lat służby, a w tym czasie najwyżej kilkanaście dni przepustki. Znaleźli się w wiosce Lebuirat, położonej pośród niegościnnych, skalistych pustkowi południowo-wschodniego Maroka. W samym sercu wojny z saharyjskimi partyzantami z Frontu Polisario. I to dokładnie na obszarze wrzynającym się klinem pomiędzy granice Algierii, wspierającej otwarcie ich przeciwników, i Sahary Zachodniej, państwa, którego niepodległościowe aspiracje próbował zdusić Rabat.
Wydawało się, że są dobrze przygotowani do obrony. Rozlokowali się na 36 ufortyfikowanych pozycjach, wieńczących szczyty wzgórz okalających osiedle. Kilka sztuk artylerii oraz działa kilkudziesięciu przestarzałych sowieckich czołgów T-54 i francuskich samochodów pancernych Panhard dawały im wystarczającą przewagę ogniową nad Saharyjczykami, którzy dysponowali co najwyżej bronią maszynową i ręcznymi wyrzutniami rakiet. Ponadto, gdyby sytuacja przybrała niekorzystny obrót, zawsze mogli poprosić o wsparcie myśliwców F-5 dostarczonych przez sojuszników z Waszyngtonu.
Wokół Lebuirat zaczęły coraz gęściej krążyć poruszające się land roverami nieuchwytne zagony Frontu Polisario. Dowodził nimi 28-letni Lahbib Ayoub, syn hodowcy wielbłądów, samorodny geniusz pustynnej wojny partyzanckiej, już wówczas opromieniony wieloma zwycięstwami, między innymi nad armią mauretańską. Wymownie nazywano go "Generał Giap", od imienia legendarnego wietnamskiego wojskowego, który wykurzył z Indochin najpierw Francuzów, a potem Amerykanów. Liczono, że zrobi to samo z Marokańczykami okupującymi Saharę Zachodnią. On na razie skupiał się na wykonaniu małego kroku wiodącego do nadrzędnego celu – na zdobyciu reduty w Lebuirat.
Podchodził ją trzy razy. Pierwszy atak, z 6 lipca 1979 roku, stanowił tylko rozpoznanie w boju. W toku drugiego szturmu partyzantów, z 10 sierpnia, marokański garnizon mocno się wykrwawił (przeszło 200 zabitych i rannych), stracił kilkanaście pojazdów, ale jakimś cudem utrzymał linie obrony. Tuż po bitwie dowódca eskadry pancernej, kapitan Mohamed Azelmat, alarmował dowództwo: "Brakuje amunicji. Wiele czołgów jest unieruchomionych. Ludzie są straumatyzowani i zdemoralizowani. Odmawiają wychodzenia na stanowiska obronne. Są przemęczeni całonocnym czuwaniem. Następny szturm może zakończyć się katastrofą"*.
Próśb oficera nie wysłuchano. Zamiast tego 20 sierpnia przełożeni wezwali go do kwatery w Tantan na dywanik. Cztery dni później, pod jego nieobecność, w Lebuirat rozpętało się piekło.
W nocy 24 sierpnia kilkuset, może nawet przeszło tysiąc, bojowników Ayouba zaatakowało reduty Marokańczyków z trzech stron. Włączyli reflektory swoich land roverów, a następnie otworzyli huraganowy ogień z karabinów i wyrzutni rakiet. Walka, jak później opowiadali dziennikarzom "El País" pojmani przez partyzantów żołnierze, trwała tylko 40 minut. Zdemoralizowani i kiepsko dowodzeni Marokańczycy zostali zmasakrowani. Światło poranka ukazało w pełni rozmiary ich klęski. Pole walki było usłane trupami około 600 żołnierzy i dziesiątkami wraków – reporterzy oceniali ich straty w sprzęcie na 26 czołgów T-54 i 25 samochodów opancerzonych, co stanowiło 10 proc. wyposażenia kawalerii pancernej Królewskich Sił Zbrojnych. Jakby tych upokorzeń było mało, odsiecz wysłana z garnizonu w Zag także wpadła w zasadzkę Polisario i musiała się wycofać z ciężkimi stratami. Cały dramat rozegrał się przy bezsilności marokańskiego lotnictwa uziemionego przez burze piaskowe.
Tymczasem saharyjscy bojownicy, powróciwszy do swoich pustynnych baz tuż za algierską granicą, świętowali. Pojmali około stu jeńców, a także zdobyli 21 land roverów, kilka armat, samochód pancerny i setki karabinów wraz z amunicją. Dla partyzantów – reprezentujących raptem 150-tysięczny biedny naród, który jeszcze parę lat wcześniej dysponował wiekowymi strzelbami i przemieszczał się na wielbłądach – był to gigantyczny sukces. Niektórzy korespondenci nie wahali się nazywać rzezi w Lebuirat "marokańskim Dien Bien Phu". Spektakularnym makabrycznym finałem pasma klęsk "rzucającym Rabat na kolana". Czas pokazał, jak bardzo krótkowzroczna była to prognoza.
Pustynne eldorado
Stawką w opisywanym konflikcie jest skalista i pustynna kraina rozciągnięta na północno-zachodnim wybrzeżu Afryki. Na północy graniczy ona z Marokiem – na wysokości przylądka Ras Dżubi, a na południu z Mauretanią, sięgając przylądka Cabo Blanco. Tę jałową krainę od wieków zamieszkiwali Saharawi, czyli inaczej Saharyjczycy, nomadyczny lud pochodzenia berberyjskiego. Żyli skromnie z hodowli kóz, wielbłądów i z handlu.
Od XV wieku, gdy obszary te rozpoznali Portugalczycy, do końca XIX stulecia europejskie mocarstwa kolonialne nie przejawiały nimi zainteresowania. Dopiero gdy na konferencji berlińskiej w 1885 roku do podziału Afryki między siebie zabrali się więksi gracze – Francja i Wielka Brytania – postanowili te nieatrakcyjne tereny wcisnąć, niejako z litości, Hiszpanom.
Przez pierwsze pół wieku Madryt użytkował Hiszpańską Afrykę Zachodnią, jak oficjalnie nazywano te ziemie, jako kolonię karną, gdzie zsyłano najgroźniejszych przestępców. Niewiele tu inwestowano. Jedyną większą osadą pozostawała portowa Villa Cisneros, dziś Ad-Dachla, a władza Hiszpanów nie wykraczała poza mury położonych na wybrzeżu Atlantyku garnizonów. Zaczęło się to zmieniać na przełomie lat 20. i 30. XX wieku. Pustynny interior kolonii stał się bowiem azylem dla zbuntowanych plemion zwalczających władzę Francuzów w Maroku i Mauretanii. Paryż zagroził Hiszpanom interwencją, jeśli ci nie zaczną wprowadzać porządków na swoim terenie. Hiszpanie wzięli się więc do roboty. Sformowali spośród miejscowych oddziały Tropas Nomadas, czyli Wojska Tubylcze, które miały patrolować pustynne pustkowia. A następnie zaczęli rozbudowywać sieć miast i garnizonów. Właśnie wtedy na północy kolonii wznieśli od zera jej nową stolicę – El Aaiún.
Prawdziwy przełom w dziejach Hiszpańskiej Afryki Zachodniej nastąpił w latach 50., gdy w okolicach osady Bukra, położonej około 100 km na wschód od El Aaiúnu, odkryto jedne z największych na świecie złóż fosforytów. Kosztem miliardów peset zbudowano tam olbrzymią kopalnię. Jej urobek za pośrednictwem najdłuższego na świecie taśmociągu trafia prosto na nabrzeże portowe w El Aaiún, skąd eksportuje się go na cały świat.
Inwestycja zapoczątkowała ekonomiczny boom w kolonii. Nakręcało go zresztą nie tylko górnictwo, ale także rybołówstwo, gdy wreszcie zaczęto wykorzystywać potencjał tamtejszych bogatych łowisk. W efekcie Sahara Hiszpańska – tak nazywała się kolonia od 1958 roku, gdy zmieniono jej status na prowincję zamorską – urbanizowała się w ekspresowym tempie.
Beduini porzucali znojne koczownicze życie, przenosząc się do dynamicznie rozrastających się miast, takich jak El Aaiún, Villa Cisneros, Smara czy La Güera. Szacuje się, że w połowie lat 70. zamieszkiwało je już dwie trzecie Saharyjczyków. Dyskryminacja, jaka spotykała ich zarówno ze strony hiszpańskich władz, jak i osadników z metropolii, była odczuwalna, ale nie zamykała im ścieżek rozwoju. Chociaż wyższe stanowiska w administracji i wojsku były zarezerwowane dla Hiszpanów, to Saharyjczycy mieli łatwy dostęp do pracy. Przeciętnie ich poziom życia był nieporównywalnie wyższy niż w krajach ościennych: w biednym Maroku i wynędzniałej Mauretanii. Jak opisuje Bartek Sabela, autor reportażu "Wszystkie ziarna piasku", w latach 70. "urządzenia takie jak lodówka, radio, telewizor czy pralka nie były tu niczym nadzwyczajnym", a "większość rodzin posiadała auto". Słowem: jak na Afrykę było to niemal eldorado, na które spoglądano z zazdrością.
Z karabinem po wolność
Rosnący dobrobyt nie mógł rozgonić ciemnych chmur zbierających się nad przyszłością Sahary Hiszpańskiej. W latach 60. przez Afrykę przeszła fala dekolonizacji. Madryt znalazł się pod presją ONZ i Organizacji Jedności Afrykańskiej, poprzedniczki Unii Afrykańskiej, by "obdarować suwerennością" swoje posiadłości na Czarnym Lądzie. W 1966 roku po raz pierwszy Narody Zjednoczone wezwały hiszpański rząd, by przeprowadził w kolonii referendum, w którym jej mieszkańcy mogli zdecydować, czy chcą pozostać scaleni z metropolią, ogłosić niepodległość czy też związać się z którymś z państw ościennych. Reżim Franco, czerpiący wymierne korzyści z eksploatacji Sahary, nie spieszył się z wprowadzeniem tych rekomendacji w życie.
Tymczasem coraz głośniej roszczenia do części terytoriów Sahary Hiszpańskiej zaczęły wysuwać Mauretania, a przede wszystkim Maroko. Władający tym ostatnim Hasan II rządził w swoim państwie twardą ręką. Krwawo rozprawiał się z opozycją, czy to polityczną, czy w szeregach armii. Marzył o Wielkim Maroku – od Gibraltaru po Senegal – a ponieważ cieszył się poparciem Stanów Zjednoczonych, nie wahał się wprowadzać swoich ekspansjonistycznych zamiarów w czyn. W 1963 roku rozpętał tak zwaną wojnę piaskową, kiedy bezskutecznie próbował wyrwać Algierii jej dwie zachodnie prowincje, bogate w surowce naturalne. Następnie zafiksował się na konieczności "przyłączenia Sahary Hiszpańskiej do macierzy". Tłumaczył na wielu forach, że została ona sztucznie wykrojona przez kolonizatorów z ziem "historycznie związanych z Królestwem Maroka". Jednak dla wszystkich było jasne, że chodzi mu przede wszystkim o to, by położyć łapę na dochodach z kopalni w Bukrze.
Hasan II prowadził wokół Sahary szeroko zakrojoną kampanię dyplomatyczną, Hiszpanie grali na zwłokę. A Saharyjczycy zaczęli śmielej wyrażać swoje zdanie. Nie czuli przesadnie silnych związków kulturowych z Marokiem, a już na pewno nie uśmiechała im się myśl o życiu pod butem bezwzględnego tyrana z Rabatu. Dlatego w 1969 roku w podziemiu zawiązała się organizacja Harakat Tahrir, czyli Ruch Wyzwolenia, który domagał się niepodległości dla Sahary Hiszpańskiej. 17 lipca 1970 roku ruch zorganizował pierwszą wielotysięczną manifestację w El Aaiúnie. Jej finał był tragiczny. Doszło do zamieszek, w trakcie których policja zastrzeliła kilkunastu Saharyjczyków. Jeszcze tego samego wieczoru aresztowano Mohammeda Bassiriego, charyzmatycznego lidera Harakat Tahrir. W kilka dni później zakatowano go w więzieniu, a zmasakrowane szczątki rozrzucono po pustyni.
Bogatsi w tę wiedzę, że frankistowski rząd nie rozumie języka pokoju, saharyjscy patrioci zradykalizowali się. Ich nowym przywódcą został 25-letni El Wali Mustafa Sajed. Pochodził z biednej beduińskiej rodziny z Sahary Hiszpańskiej, którą przeciwności losu zmusiły do porzucenia tradycyjnego stylu życia i osiedlenia się w Tantan na południu Maroka. Był wybitnie uzdolnionym uczniem. Studiował nauki polityczne w Rabacie. Podróżował. Zobaczył z bliska zajścia z 1968 roku na uniwersytetach w Amsterdamie i Paryżu. Ich radykalnie lewicowy duch natchnął go do działania.
Po wielu życiowych perturbacjach udało mu się nawiązać łączność z weteranami Harakat Tahrir i innymi saharyjskimi patriotami. Razem z nimi 1 maja 1973 roku powołał do życia Frente Popular para la Liberación de Saguia el Hamra y Río de Oro [pol. Ludowy Front Wyzwolenia As-Sakijja al-Hamra i Rio de Oro; dwa ostatnie człony to nazwy północnej i południowej prowincji Sahary Hiszpańskiej], znany szerzej pod akronimem Front Polisario. Hasło nowej organizacji brzmiało: "Z karabinem po wolność". Wśród ojców założycieli ruchu znaleźli się między innymi Brahim Ghali, Mohammed Abdelaziz i wspomniany Lahbib Ayoub. Niespełna trzy tygodnie później grupa wykonała pierwszą akcję. Napadła na posterunek wojskowy w oazie El Janga. Zdobyli kilkaset nabojów, pięć karabinów i tyleż wielbłądów. Wkrótce musieli się zmierzyć z dużo silniejszym wrogiem.
Armia duchów
Kolejne dwa lata zajęło saharyjskim partyzantom opanowanie znacznej części obszarów wiejskich kolonii. Hiszpańska władza nie wykraczała poza większe miasta i mury garnizonów. Żołnierze z Tropas Nomadas, dotychczas wierni kolonizatorom, masowo wstępowali w szeregi Frontu Polisario, przynosząc ze sobą broń, amunicję i samochody.
Co na to Madryt? Nie był zainteresowany angażowaniem większych sił i środków do tłumienia rebelii Saharyjczyków. Tym bardziej że generał Franco umierał, co zwiastowało erę zmian i niepewności. Hiszpanie postanowili pozbyć się problematycznej kolonii. Jesienią 1975 roku przekazali zarząd nad jej terytoriami Maroku (przyznano mu część północną) i Mauretanii (otrzymała część południową). By pokazać światu, że Rabat nie zamierza obejmować tych terenów jedynie tymczasowo, na początku listopada 1975 roku 300 tys. poddanych Hasana II wkroczyło od północy na tereny Sahary Hiszpańskiej w tak zwanym zielonym marszu. Ta "spontaniczna" akcja miała pokazać "radość z powrotu prowincji do macierzy". A także zagłuszyć krytykę ONZ, która wciąż była zdania, że o przyszłości kolonii powinni zdecydować sami Saharyjczycy.
Marsz, o czym było znacznie ciszej, poprzedziło wkroczenie przeszło 20-tysięcznego korpusu marokańskiej armii, dobrze wyposażonej w broń i sprzęt przez sojuszników z Francji i USA. Front Polisario z miejsca stawił jej opór. Partyzanci paraliżowali linie dostaw najeźdźców i nękali ich zasadzkami. Mimo skromnego uzbrojenia – głównie karabinów, wyrzutni rakiet, moździerzy i floty terenówek – byli zdolni do wygrywania bitew także w otwartym polu, jak miało to miejsce w połowie lutego 1976 roku pod Amaglą.
Niedługo potem, 27 lutego 1976 roku, w oazie Bir Lehlou na północnym-wschodzie byłej kolonii El Wali proklamował powstanie Saharyjskiej Arabskiej Republiki Demokratycznej. Albo po prostu Sahary Zachodniej. Został jej pierwszym prezydentem.
Głównym sojusznikiem Saharyjczyków była i jest Algieria. Weterani antykolonialnej partyzantki FLN rządzący w Algierze nie tylko czuli sympatię do aspiracji Saharyjczyków, ale przede wszystkim chcieli pokrzyżować plany królowi Hasanowi II, ich zaprzysięgłemu wrogowi. Dostarczali partyzantom broń i sprzęt, ale przede wszystkim udostępniali im bazy w okolicach Tinduf, skąd tamci dokonywali wypadów na teren Sahary Zachodniej. Poza tym udzielili schronienia dziesiątkom tysięcy Saharyjczyków uciekających przed barbarzyństwem marokańskich wojsk, które nie wahały się stosować przeciwko cywilom napalmu i bomb fosforowych. Z czasem uchodźcy, z pomocą organizacji humanitarnych, zbudowali na algierskiej pustyni całe miasteczka.
Siły Frontu Polisario nigdy jednocześnie nie przekraczały 8–9 tys. bojowników. Nad żołnierzami marokańskimi i mauretańskimi – przypadkowymi poborowymi, którzy walczyli "za karę" – górowali wysokim morale, doświadczeniem i znajomością terenu. Za dnia na ogół ukrywali się w licznych jaskiniach lub jarach, by uniknąć rozpoznania i bombardowania przez samoloty. Przemieszczali się w nocy, często na duże odległości, najczęściej atakując w świetle reflektorów, jak to było w Lebuirat, lub o brzasku. Po akcjach rozmywali się na wielkich pustynnych pustkowiach jak duchy.
Dzięki tej taktyce udało im się wyeliminować z gry Mauretanię. W czerwcu 1976 roku liczna kolumna pojazdów Polisario przejechała niezauważona przeszło 1400 km, by uderzyć znienacka na stolicę tego kraju Nawakszut. Ostrzeliwali ją przez blisko godzinę, po czym wycofali się do baz. W 1977 roku oddziały Lahbiba Ayouba zdobyły strategiczne miasto Zuwirat, niszcząc tamtejszy garnizon i paraliżując prace kopalni żelaza, kluczowej dla gospodarki tego biednego kraju. Tamtejsza armia była wobec saharyjskich partyzantów bezsilna, mimo wsparcia francuskiego lotnictwa i doradców wojskowych. Dlatego władze Mauretanii w 1979 roku zawarły pokój z Polisario, wycofały się z Sahary Zachodniej i uznały jej suwerenność.
Przeciwko Marokańczykom ta taktyka nie okazała się aż tak skuteczna. Co prawda solidnie się wykrwawiali – jak podaje dr János Besenyo, tylko do kwietnia 1977 roku stracili w walkach z Polisario 18 samolotów i helikopterów, 600 czołgów i samochodów, 4200 zabitych, 2800 rannych, 96 wziętych do niewoli – ale mogli sobie na to pozwolić. Ich populacja była przeszło sto razy większa niż Saharyjczyków, a król Hasan II był zdeterminowany w dążeniu do zdobycia ich ziem. Poza tym Marokańczycy otrzymywali wsparcie militarne z Waszyngtonu i Paryża. Saharyjczycy mogli ich nękać, czasem nawet zadać potężny cios, jak w Lebuirat, ale nie mieli potencjału militarnego ani zasobów ludzkich, by wyprzeć wroga z miast i garnizonów.
Zresztą i na te partyzanckie ataki Rabat miał sposób. W 1980 roku zaczął budować we wschodniej części Prowincji Południowych – jak Marokańczycy nazywają okupowane terytorium Sahary Zachodniej – wielki wał w celu zablokowania możliwości przenikania partyzantów z Polisario na zachód. Składa się z systemu zasieków, wieżyczek i pól minowych. Pochłonął wielkie pieniądze, obsadzali go liczni żołnierze, ale okazał się niezwykle skuteczny. Od połowy lat 80. starcia pomiędzy Marokańczykami a Polisario zamierały. Aż we wrześniu 1991 roku obie strony zawiesiły broń. Ten stan do dziś nadzorowany jest przez ONZ.
Mur zwycięstwa i obojętności
Wał, który dzieli Saharę Zachodnią, został ukończony w 2020 roku. Ma długość 2700 km. Na wschód od niego, na około jednej trzeciej terytoriów dawnej kolonii hiszpańskiej znajduje się tak zwana wolna strefa, czyli Saharyjska Arabska Republika Demokratyczna. Jej prezydentem jest schorowany Brahim Ghali, jeden z ojców założycieli Polisario. Jego państwo jest uznawane przez raptem 39 krajów. Polski, ani żadnego z krajów UE, nie ma wśród nich.
Szacuje się, że w obozach dla uchodźców na pustyniach Mauretanii i Algierii żyje aż 200 tys. Saharyjczyków. Reszta, około 160 tys., mieszka w strefie Sahary Zachodniej kontrolowanej przez Maroko. Są pod czujną obserwacją służb reżimu Muhammada VI. Notorycznie dochodzi tam do łamania praw człowieka – przeciwnicy marokańskiej władzy "znikają" lub są nielegalnie przetrzymywani w więzieniach, stosowane są wobec nich tortury.
Wszelkie dyskusje nad rozwiązaniem kwestii Sahary Zachodniej na forach międzynarodowych są od lat skutecznie torpedowane przez Maroko. Pod koniec 2020 roku suwerenność Rabatu nad spornymi terenami uznały Stany Zjednoczone.
W październiku 2021 roku Front Polisario wznowił ostrzał pozycji Marokańczyków. Brahim Ghali ogłosił, że nie przerwie go, dopóki Rada Bezpieczeństwa ONZ nie wyrazi zgody na referendum niepodległościowe w Saharze Zachodniej.
*Przy pisaniu tekstu korzystałem m.in. z archiwalnych tekstów "El País", analizy Jánosa Besenyo pt. "Guerilla operations in Western Sahara" i książki Bartka Sabeli "Wszystkie ziarna piasku".
Wojciech Rodak. Rocznik 1984. Redaktor i publicysta. Pasjonat szeroko pojętej historii i muzyczny koneser (od DJ Premiera do Jordiego Savalla). W przeszłości związany m.in. z dziennikiem Polska The Times i miesięcznikiem Nasza Historia. Obecnie współpracuje na wielu polach z Ośrodkiem KARTA, a także z Gazetą Wyborczą.