Rodzina
Współlokatorski układ nie ma szans funkcjonować, jeśli niedobrze w nim jednemu z partnerów (fot. Shutterstock)
Współlokatorski układ nie ma szans funkcjonować, jeśli niedobrze w nim jednemu z partnerów (fot. Shutterstock)

Tekst został opublikowany w 2021 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu

Sylwia, 39 lat

To trochę smutne, ale dopiero po 12 latach związku odkryłam, że nie potrafię rozmawiać ze swoim mężem – mówi Sylwia. – Najpierw były fascynacja i chemia. Potem pojawiły się dzieci, więc ciągła bieganina. Po drodze jeszcze rozwój zawodowy. A teraz, jak już trochę osiedliśmy w tej codzienności, Sonia i Tadek poszli do szkoły i mamy więcej czasu dla siebie, nie umiemy go wykorzystać.

Ich bycie ze sobą ogranicza się do gotowania razem w weekendy i oglądania filmów. Rozmawiają niewiele. – Nie wiem, z czego to wynika – zastanawia się Sylwia. – Po pierwsze, Piotr nie wykazuje większego zaangażowania, kiedy mu coś opowiadam. Jego reakcje ograniczają się do „uhm", a mnie to mocno zniechęca. Ale bywa też, że czuję, jakby brakowało nam tematów. Kiedy rozmowa nie przychodzi naturalnie, zaczyna cię męczyć.

Ich komunikacja jest na poziomie: „co na obiad?", „zrób zakupy", „odbiorę dzieci z przedszkola". –  I jemu to chyba wystarcza, a mnie jest coraz gorzej. Potrzebuję widzieć w Piotrze najlepszego przyjaciela, z którym miałabym ochotę podzielić się najdrobniejszą błahostką. A widzę współlokatora, raczej mało zainteresowanego moim życiem – wyznaje Sylwia.

Próbowała rozmawiać z Piotrem o tym, że chciałaby czegoś więcej poza zdawkową wymianą zdań. On tylko się zdziwił, bo przecież żyli tak od lat i nigdy się nie skarżyła. – Przez kilka dni się starał i gdy wracałam z pracy, pytał, jak mój dzień, sam też coś opowiadał. Ale to było strasznie wymuszone, oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Zazdroszczę parom, które potrafią przegadać całą noc i nie mieć dość. Nam nigdy się to nie zdarzyło. Bywa, że idziemy na spacer i przez godzinę się do siebie nie odzywamy. Podobnie wyglądają nasze podróże autem. Czasem się zastanawiam, czy nadajemy na tych samych falach. Tylko dlaczego nachodzą mnie takie myśli po tylu latach związku? – zastanawia się. – A może jest tak, że na każdym etapie relacji liczy się co innego? Jak była chemia i ekscytacja, chciałam być dla niego atrakcyjna – fizycznie i intelektualnie. Potem skupiliśmy się na wychowaniu dzieci, więc chwilowo sami zeszliśmy na dalszy plan. Teraz, kiedy powoli możemy siebie odzyskać, okazuje się, że zniknęła bliskość. Chyba że nigdy jej tak naprawdę nie zbudowaliśmy, tylko wszystko, co działo się wokół, czyli praca i dzieci, odwracało naszą uwagę.

Ich bycie ze sobą ogranicza się do gotowania razem w weekendy i oglądania filmów. Rozmawiają niewiele (fot. Shutterstock)

Czasami Sylwii się wydaje, że z prawdziwym współlokatorem żyłoby jej się łatwiej, bo odchodziłyby wszystkie emocje i nadzieje na to, że jednak ta więź gdzieś jest, tylko trzeba ją odzyskać. – Tkwię w tym związku, bo nie bardzo widzę alternatywę. Zawsze wierzyłam w rodzinę, chciałam dać dzieciom bezpieczny, ciepły dom. Chyba nie do końca to mogę zrealizować, ale przynajmniej nadal mieszkamy pod jednym dachem. Nie ma kłótni, częściej milczenie. W sumie nie wiem, czy to lepsze. Ale racjonalnie patrząc: mam męża, który mnie szanuje, a dzieci – dobrego ojca. A to, że nie gadamy, czy to rzeczywiście powód, by się rozstać?

Joanna Piotrowska, psycholożka i psychoterapeutka, twierdzi, że w życiu z partnerem jak ze współlokatorem nie ma nic złego, pod warunkiem że odpowiada to obu stronom. – Jeśli dwie osoby się na to zgadzają, każda w tej relacji ma swoją rolę i ją wypełnia, są sympatia, przyzwyczajenie i wzajemne dotarcie, to można tak przeżyć całe życie. Takie pary często uchodzą za dobre małżeństwa. Udany związek jest wtedy, kiedy sami go za taki uważamy. Ważne, na ile indywidualne i wspólne potrzeby się spotykają. Ale współlokatorski układ nie ma szans funkcjonować, jeśli niedobrze w nim jednemu z partnerów – podkreśla.

Monika, 40 lat

Monika nigdy nie wierzyła w księcia ani rycerza, nie czekała na wielką miłość. Zawsze lepiej dogadywała się z chłopakami, ale oni traktowali ją jak kumpla, a ona też w żadnym koledze nie widziała obiektu westchnień. Na decyzję o wyjściu za mąż – a było to 17 lat temu – bardziej wpłynęła presja społeczna niż potrzeba serca. – Pochodzę ze wsi. Wszystkie koleżanki miały już mężów, rodziny. W towarzystwie często czułam się niezręcznie, nie pasowałam – opowiada.

Podchody Romana trwały rok. Widząc, że zainteresowanie z jego strony nie słabnie, zaakceptowała fakt, że są parą. Po dwóch latach przyjęła oświadczyny. – Mój ojciec jest alkoholikiem – wyznaje. – W dzieciństwie cały czas słyszałam, jaka jestem beznadziejna i że nikt nie będzie mnie chciał. Dlatego kiedy się okazało, że Roman nie odpuszcza, podjęłam decyzję o ślubie.

Iskry nie było nawet na początkowym etapie związku. – Od samego początku mieliśmy wzloty i upadki, ale nasza relacja nigdy też nie była partnerska – opowiada Monika. – Nie mogłam mieć żadnych swoich pasji, chyba że byłoby to nasze wspólne hobby. Raz Roman zabrał mnie na kurs dla płetwonurków. Kiedy okazało się, że idzie mi lepiej niż jemu, od razu zrezygnował i ja oczywiście też musiałam to zrobić.

Iskry nie było nawet na początkowym etapie związku (fot. Shutterstock)

Na jej głowie od początku było zajmowanie się domem, ale również opłacanie rachunków, remonty, zamawianie opału. Do tego pracowała na dwa etaty. Roman też pracował, nie dokładał się jednak do domowego budżetu. Za to ciągle okazywało się, że zapożycza się w kolejnych parabankach, a ona spłacała jego długi. Na co wydawał? Monika szybko się w tym pogubiła. Twierdzi, że nie pił, nie był hazardzistą. – Jego podstawowym nałogiem jest kłamstwo. Kiedyś nawet przyznał, że sam już nie wie, kiedy mówi prawdę, a kiedy kłamie – opowiada Monika.

Najpierw tłumaczyła sobie, że zajmuje się wszystkim, bo jej po prostu wychodzi to lepiej. Kiedy pięć lat po ślubie pojawiły się dzieci, a ona powoli zaczęła przeglądać na oczy, zmieniła się wymówka i teraz brzmiała: „rodziny rozbijać nie można". – Nigdy sama prawdziwej nie miałam, więc długo sobie wmawiałam, że nie chcę takiego samego losu fundować dzieciom – tłumaczy. Zachowywała więc pozory.

Pękła dwa lata temu. – Od tego czasu traktuję Romana jak współlokatora. Mieszkamy razem, bo on nie chce się wyprowadzić, mimo że go o to prosiłam. Kiedy wrzucam do pralki ubrania, pomijam jego rzeczy. Robimy oddzielne zakupy. Jak ugotuję obiad, nakładam dzieciom i sobie. Jeśli zostanie porcja, Roman może się poczęstować – opisuje swoją domową sytuację Monika. – Przestaliśmy też jeździć na wspólne wakacje.

Joanna Piotrowska twierdzi, że takie rozwiązanie jest lepsze niż udawanie, że wszystko jest w porządku. – Dzieci potrzebują jasności sytuacji. Im więcej niedomówień, niewypowiedzianych zasad, tym mniejsze poczucie bezpieczeństwa. One doskonale wyczuwają, kiedy coś się dzieje między mamą a tatą. Można grać udane małżeństwo, ale brak większych emocjonalnych więzi albo wrogość pomiędzy rodzicami wybijają dzieci z rytmu i stabilizacji – wyjaśnia.

Drzwi do sypialni Monika zamyka na klucz. – Kiedy dwa lata temu ustaliliśmy, że nic nas nie łączy poza wspólnym mieszkaniem, Roman zaproponował, żebyśmy nadal spali razem. Obiecał, że mnie nie tknie. Ale jak raz zdarzyło mi się wrócić po imprezie pod wpływem alkoholu, wykorzystał okazję i mnie zgwałcił. Od tego czasu śpię sama.

Monika wyznaje, że jeszcze do niedawna myślała, że mogą żyć jak współlokatorzy. Dla dobra dzieci. – Ale to jest dla mnie coraz trudniejsze. Roman zabiera mi całą energię do życia, nie mogę się zmotywować do pracy, nie chce mi się robić dosłownie nic – wyznaje. – Ostatnio sobie uświadomiłam, że od początku naszego małżeństwa uciekałam z domu. Pracowałam w dwóch miejscach, więc potrafiło mnie nie być po 12 godzin. Pieniądze, które zarabiałam, i to, że mogłam się zawodowo rozwijać, odwracały moją uwagę od sytuacji w domu i pozwalały jako tako funkcjonować. Teraz jedyne, co mogę zrobić, to się od niego mentalnie odizolować. Dopóki nie dostanę rozwodu. Złożyłam pozew, ale on zapowiedział, że łatwo nie będzie.

Można grać udane małżeństwo, ale brak większych emocjonalnych więzi albo wrogość pomiędzy rodzicami wybijają dzieci z rytmu i stabilizacji (fot. Shutterstock)

Ewelina, 37 lat

U Eweliny i Michała faza wzajemnej fascynacji, ale też dużego zaangażowania w pielęgnowanie związku, trwała mniej więcej dwa lata. – Mieliśmy bardzo intensywny kontakt, pisaliśmy do siebie w ciągu dnia, przesyłaliśmy sobie zabawne screeny. Często urządzaliśmy wieczory tylko dla siebie – przy filmie, serialu, gotowałam wtedy kolację – wspomina Ewelina.

Dużo podróżowali, nawet jeśli był to wypad za miasto na weekend. 

Rozmawiali o wszystkim: o swoich domach rodzinnych, pracy, kompleksach, poprzednich związkach. Michał opowiedział, że jego eks go zdradziła, i później często wracał do tego tematu, tłumacząc swoje wybuchy zazdrości czy nieufność. Nie lubił, gdy Ewelina spotykała się z koleżankami. – Miał wizję, że będziemy rozmawiać tylko o nim, i to w samych negatywach. Ironizował zawsze, gdy szykowałam się do wyjścia, a mnie wpędzało to w poczucie winy. Czułam wtedy, że on mnie trochę ogranicza, ale to jeszcze nie był moment, że zapala się czerwona lampka.

Ewelina nie potrafi jednoznacznie określić, kiedy zaczęło się między nimi psuć, ale – jak mówi – pandemia na pewno im nie pomogła. Oboje pracowali zdalnie: ona w salonie połączonym z kuchnią, on w sypialni. Czas tylko we dwoje, który kiedyś był celebrowaniem więzi, wyrazem starania się o drugą osobę, zamienił się w konieczność i rutynę. – Chyba oboje przestaliśmy się angażować w pielęgnację związku – wyznaje.

– Podczas wiosennego lockdownu wiele osób odkryło, że fajnie być razem. To mógł być dobry punkt wyjścia do tego, żeby się sobą na nowo zainteresować – twierdzi Joanna Piotrowska. – Ale w miarę jak pandemia zaczęła się przedłużać, zrodziła się potrzeba szukania przestrzeni dla siebie. Warto przełamywać schematy, żeby życie nie toczyło się tylko w domu. Zamknięcie w jednej przestrzeni może budzić wiele lęków, powodować obniżenie nastroju albo trudności w kontaktach międzyludzkich.

Ewelina i Michał nadal potrafili rozmawiać na wszystkie tematy, ale rosła obojętność. I coraz częściej zaczęli się mijać. – Miałam wrażenie, że kompletnie rozjechały nam się plany dnia. Gotowałam obiad, a on wychodził na siłownię, jadł po powrocie. Sam. Jak spędzaliśmy już razem czas, to przed telewizorem – opowiada Ewelina.

Przestali angażować się też w swoje sprawy, a kontakt zamienił się w koleżeński, na zasadzie: lubimy się i szanujemy, ale nie łączą nas już żadne plany.

Kiedyś dużo rozmawialiśmy o tym, że chcielibyśmy mieć dom za miastem i psa. To były takie marzenia, które nas napędzały. Uwielbialiśmy też wspólne planowanie wyjazdów. A potem to wszystko zniknęło. Jak on mówił coś o przyszłości, to raczej o swoim życiu zawodowym. Czułam, że w tej jego wizji nie ma mnie – stwierdza ze smutkiem Ewelina. – Miałam też wrażenie, że przestały go obchodzić moje sprawy. Na przykład szłam na badanie krwi, a Michał potrafił o tym zupełnie zapomnieć. Wieczorem nie spytał o wyniki. Wcześniej zadzwoniłby do mnie jeszcze z pracy. Nie chcę być z kimś, dla kogo nie jestem ważna.

Przestali angażować się też w swoje sprawy, a kontakt zamienił się w koleżeński, na zasadzie: lubimy się i szanujemy, ale nie łączą nas już żadne plany (fot. Shutterstock)

Ewelina dodaje, że Michał na początku we wszystkim brał pod uwagę jej zdanie, często prosił ją o radę, również w kwestiach służbowych, choć wykonują zupełnie różne zawody. – Teraz woli gadać z kolegami – mówi Ewelina.

Rozkład postępował też w sypialni. – Przez ostatnie pół roku się nie kochaliśmy. Najpierw jeszcze próbowałam, ale zawsze miał wymówkę: a to, że zmęczony po siłowni, a to, że coś go zestresowało w pracy. Może gdyby była ta bliskość fizyczna, to jakoś by nas spajała? – zastanawia się Ewelina. – Dlaczego jeszcze się nie rozstaliśmy? Od dwóch miesięcy wiem, że tego chcę, ale wciąż nie mam odwagi tego ostatecznie powiedzieć. Czekam na impuls.

Igor, 42 lata

Na początku był ogień, wydawało się, że to ta miłość, na którą czeka się całe życie – opowiada Igor. – Ja 23 lata, ona o rok młodsza, oszaleliśmy na swoim punkcie. W tej euforii zapominaliśmy o świecie i odpowiedzialności. Edyta po pół roku zaszła w ciążę i wtedy musieliśmy szybko dorosnąć.

Nowa sytuacja – związana z posiadaniem żony i syna – stała się dla Igora motorem napędzającym rozwój zawodowy. Ale jednocześnie poczucie obowiązku i odpowiedzialności za rodzinę zgasiło wcześniejszą iskrę. – To był etap, kiedy po tym całym miłosnym szaleństwie siadacie i zaczynacie poznawać siebie, swoje pasje, rozmawiać o różnych rzeczach. I chyba wtedy się okazało, że niewiele nas łączy – stwierdza.

Igor pracował na etacie, ale był też muzykiem. Zleceń nie brakowało. – Edyta była o to zazdrosna, wyobrażała sobie, że kogoś poznam, że ją zdradzę. Kiedy jechałem grać, była presja pod tytułem „nie masz czasu dla rodziny". Musiałem z tego zrezygnować, a muzyka była dla mnie bardzo ważna – opowiada.

Fakt, że już nie grał, nie spowodował, że zaczęli mieć dla siebie więcej czasu. – Oboje i tak dużo pracowaliśmy. Ona w sprzedaży bezpośredniej, czasem kończyła o 22.00, zdarzało się, że miała dyżury w weekendy. Ja często wyjeżdżałem w delegacje. Na tamtym etapie między mną a Edytą była już delikatna obojętność, ale chyba żadnemu z nas to nie przeszkadzało – wspomina Igor.

Wtedy jeszcze zresztą zdarzały się dobre momenty. Potrafili zebrać się rano i pojechać na wycieczkę. Pochodzić, zjeść obiad, uśmiechać się do siebie. A potem wracali – każde do swoich zajęć.

– Mniej więcej w tamtym czasie Edyta mi powiedziała, że ktoś jej się podoba. Że chyba się zakochała – przypomina sobie Igor. – Pamiętam to jak przez mgłę, nie było to już wtedy dla mnie emocjonalną tragedią.

Wyznanie nie wpłynęło na ich rytm życia. A wkrótce – jako owoc kolejnego z wyjazdowych zrywów – pojawiło się drugie dziecko. Tym razem córka. Wtedy zdecydowali się na dom, a raczej Igor stwierdził, że chce go wybudować. – To mnie całkowicie pochłonęło, miałem wizję, że będę szczęśliwy. A jak już dom był gotowy, okazało się, że łatwo się w nim pogubić. Większa przestrzeń daje pokusę samotności, uciekania od codzienności. I od partnerki. W małym mieszkaniu nie można się tak naprawdę od siebie oddalić – mówi.

Zobacz wideo Pary z 50-letnim stażem o sekretach udanego związku

Psycholożka Joanna Piotrowska potwierdza, że przy okazji zmiany przestrzeni relacje trzeba zbudować niejako na nowo: – To może pokazać jakość naszego związku. Jeśli w dużym domu naprawdę szczęśliwi czujemy się jedynie wtedy, gdy nikt nie zawraca nam głowy i nie mamy potrzeby kontaktowania się z własnym mężem czy żoną, to też jest jakaś informacja. Taka sytuacja może być OK w przypadku, gdy obojgu partnerom jest z tym dobrze. Ale duży dom nie musi wcale osłabiać relacji. Można mieć nawet 10 pokoi, a i tak wszyscy domownicy będą najchętniej przebywać w salonie albo w kuchni i spędzać razem czas.

Igor i Edyta w nowym domu zaczęli korzystać z osobnych łazienek, w kuchni każde robi swoje, ale potrafią zjeść razem śniadanie czy w tym samym czasie gotować. – To, co mnie łączy teraz z Edytą, można by porównać do relacji z wkurzającą siostrą. Jesteś w stanie pójść z nią na zakupy, a może nawet pojechać na wakacje, ale każdy żyje swoim życiem. Nad tym, że nie ma „my", już dawno przeszliśmy do porządku dziennego.

Dlaczego więc wciąż tkwią w związku, zamiast się rozejść? – W moim przypadku z emocji powstały zobowiązania. Teraz została jedynie odpowiedzialność za rodzinę.

Izabela O'Sullivan. Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Regularnie współpracuje z Weekend.gazeta,pl. Publikowała też m.in. w "Dużym Formacie", "Polityce", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.