
Niewiele zostało już z obrazu Vincenta Scheersa, absolwenta antwerpskiej i monachijskiej Akademii Sztuk Pięknych (Königlichen Akademie der Schönen Künste Antwerpen i Akademie der Bildenden Künste München). – Właśnie o to chodzi, by stracić nad nim kontrolę – uśmiecha się z zadowoleniem artysta.
Zostawcie mniszka w spokoju!
Przyglądam się jego akwareli. "Incubator Studies" wisi na ścianie maleńkiej, oddalonej od gwarnych deptaków Galerii Beacon w Monachium. Tematem wystawy jest strategia przetrwania najlepiej przystosowanych organizmów. Namalowany przez Vincenta Scheersa drobny kwiat mniszka lekarskiego, jego długa łodyga i korzenie, a nawet jasne tło obrazu pokryte są tysiącem drobnych ciemnych plam.
– Gotowe płótno pociągnąłem warstwą agaru i umieściłem wraz z podgrzewaczem regulującym wilgotność powietrza we wnętrzu przeszklonego pudełka – wyjaśnia Vincent Scheers. – Tak stworzyłem ekosystem dla bakterii i grzybów, które wyhodowałem specjalnie do tego celu w moim atelier. I wtedy mój obraz zaczął żyć własnym życiem.
– Czyli z twojego dzieła za chwilę nic nie zostanie? – pytam zaniepokojona.
– Podczas wystawy cały ten mechanizm został zatrzymany, a podgrzewacz wyłączony – uspokaja mnie Vincent Scheers. – Inaczej obraz zniknąłby, a raczej zamienił w czarną plamę w zaledwie kilka tygodni od powstania.
– Gdy patrzę, jak namalowany przez ciebie kwiat marnieje pod naporem bakterii i grzyba, nachodzą mnie smutne myśli o tym, co zrobiliśmy naturze i co nas czeka, jeśli nie zaczniemy o nią dbać – zwierzam się Vincentowi.
– Nie jestem aktywistą – zastrzega Vincent Scheers. – A wykorzystywanie sztuki do tego, by mówić innym, co powinni robić czy jaką drogą iść, jest zbyt banalne. Jasne, że mam świadomość zachodzących w przyrodzie zmian, szczególnie tych związanych z klimatem. Trudno ich nie zauważyć – przecież to proces, który gwałtownie przyspiesza. Eksplodujemy jako gatunek, zajmujemy coraz więcej miejsca i któregoś dnia doprowadzimy sami siebie do zagłady. Znikniemy, ale i w tym jest piękno. A swoją drogą zupełnie nie rozumiem, czemu ludzie tak tępią mniszka lekarskiego. Przecież to nie tylko śliczny kwiat, ale i pożyteczny!
– Co w takim razie zainspirowało cię do stworzenia projektu "Incubator Studies"? – dopytuję.
– W wolnym czasie dorabiam między innymi jako pielęgniarz i opatruję odleżyny przykutych do łóżka chorych – opowiada Vincent Scheers. – Środki dezynfekujące niszczą nie tylko te szkodliwe, ale i pożyteczne bakterie. Zafascynowała mnie ta interakcja pomiędzy nimi. Poza tym gdy w zeszłym roku Muzeum Brandhorst w Monachium przygotowywało retrospektywę prof. Alexandry Bircken, mojej opiekunki na ASP, okazało się, że w jednej z jej prac zagnieździły się insekty. A że w instytucji tej panują surowe przepisy, zarządzono kwarantannę dzieła sztuki. Zostało ono zamknięte w specjalnej komorze, którą wypełniono toksycznym gazem. I w kilka dni wytruto wszystko, co żywe. Gdy to usłyszałem, wpadłem na pomysł, by stworzyć antywersję takiego pomieszczenia. Miejsce, gdzie nastąpi rozkwit bakterii i grzyba.
– Ale chyba trudno jest się utrzymać ze sprzedaży obrazów, które znikają? – patrzę z troską na zmęczoną twarz Vincenta.
A ten uśmiecha się pod nosem i odpowiada:
– Jest grupa kolekcjonerów, która interesuje się efemerycznymi dziełami sztuki. Od roku regularnie kupują moje prace, co znacznie ułatwia mi życie, bo przecież Monachium, w którym teraz mieszkam i gdzie mam swoje atelier, jest potwornie drogie. I by opłacić czynsze i rachunki, musiałem podjąć się miliona prac. Uczę niderlandzkiego w szkole językowej, udzielam się w ochronie zdrowia, prowadzę warsztaty z elektroniki i pomagam przygotowywać wystawy innych artystów w galeriach.
– Nie żałujesz, że wybrałeś takie życie, a może raczej taką strategię przetrwania? – pytam Vincenta.
– Wielu moich znajomych ma już stabilne miejsca pracy, własne domy, oszczędności – wzdycha Vincent Scheers. – Ale gdy zamykam się w moim atelier, z dala od hałasu, stresu i goniących terminów, czuję się taki wolny! Nie, nie widzę dla siebie innej drogi.
No to łopaty w dłoń!
Nils Norman, brytyjski artysta, którego prace pokazywało między innymi renomowane muzeum sztuki współczesnej Tate Modern w Londynie, też od najmłodszych lat wiedział, że sztuka to jedyna droga, jaką chce w życiu iść.
– Tylko moi rodzice nie bardzo mnie rozumieli i gdy mówiłem, że wybieram się na ASP, dopytywali: "Ale jaki masz plan B?" – śmieje się Nils Norman. – Z kolei w szkole, gdy powiedziałem, że pragnę być artystą, usłyszałem: "To może zostałbyś fryzjerem?".
Tymczasem Nils Norman postawił na swoim i z wyróżnieniem ukończył wydział malarstwa w londyńskiej akademii St. Martins School of Art. Zafascynowany francuskimi sytuacjonistami i rosyjskimi konstruktywistami skupił się w swoich pracach na architekturze, urbanistyce i przestrzeni publicznej. I gdy projektował mosty dla pieszych, place zabaw, biblioteki, zawsze dbał, by znalazły się tam ekologiczne i przyrodnicze elementy.
Może właśnie dlatego, gdy kilka lat temu przeniósł się z Duńskiej Królewskiej Akademii Sztuki w Kopenhadze (Royal Danish Academy of Fine Arts) do amsterdamskiej ASP (Gerrit Rietveld Academie), swoje zajęcia ze studentami rozpoczął od usunięcia betonowych płyt przed szklanym, nowoczesnym budynkiem szkoły.
– Zależało mi, by wyjść poza ciasną salę i ramy Akademii – opowiada Nils Norman. – I w ramach mojego projektu powstał przed uczelnią dziki ogród w stylu permakulturowym, gdzie każdy może posiedzieć wśród zieleni, odpocząć, spotkać się ze znajomymi czy zjeść lunch.
Wychowałem się w nadmorskim miasteczku. Na plaży spędzałem z przyjaciółmi cały wolny czas. I to właśnie tam zrozumiałem, że wszędzie można znaleźć przyjazną przestrzeń – miejsce, w którym dobrze się poczujemy. Musimy tylko troszkę się wysilić.
Przyglądam się wejściu do monumentalnego budynku Akademii Sztuk Pięknych w Monachium, gdzie spotykam się z Nilsem Normanem. Dużo betonu, wysokich schodów, a na cokołach dwie rzeźby jeźdźców. Zastanawiam się, czy Nils, który od półtora roku pracuje na tej uczelni, ruszy z łopatą na te leciwe mury.
– Na szczęście na tyłach ASP jest wielki park ze starymi drzewami – uspokaja mnie Nils Norman. – Zachwyciłem się, gdy pierwszy raz go zobaczyłem. Ale zaraz zrzedła mi mina, bo okazało się, że większość tych zielonych terenów jest chroniona i traktowana jako dzieło sztuki. Znaleziono jednak dla mnie kawałek ziemi, o tam, w rogu przy płocie, który oddziela teren uczelni od ulicy. Zaraz obok pszczelich uli i łąki z dzikimi kwiatami – projektów tutejszej studentki i profesora.
– Spójrz na te wąskie, długie, puste korytarze i szereg zamkniętych drzwi – mówi Nils Norman, prowadząc mnie przez budynek Akademii do swojej pracowni. – Zupełnie nie wiem, co dzieje się w innych grupach, u innych wykładowców. Jesteśmy od siebie odizolowani. Dlatego mam nadzieję, że ogród to zmieni, że ludzie będą się tam schodzić i że nas to zbliży.
Podczas cotygodniowych poniedziałkowych zajęć Nils Norman przekopuje ze studentami na okrągłym poletku ziemię, sadzi owocowe drzewa, krzewy oraz warzywa. Zeszłego lata jego grupa zebrała pierwsze plony: truskawki, kapustę, cebule, marchewki, buraki. Dzięki uczelnianym funduszom udało im się nawet pojechać na warsztaty, gdzie uczyli się, jak uprawiać glebę. A w ramach kolejnego projektu ma powstać gliniany piec, w którym studenci i nauczyciele będą mogli przygotowywać jedzenie czy piec chleb.
– Tylko co te twoje zajęcia – ogród, kompostownik, fermentacja, hodowla grzybów czy budowa pieca – mają wspólnego ze studiami na ASP? – dopytuję podejrzliwie Nilsa Normana.
– Staram się poszerzyć sposób myślenia młodych ludzi o malarstwie, rzeźbie czy fotografii – odpowiada niezrażony. – Poprzez pracę w ogrodzie uświadamiam studentom, czym jest sztuka publiczna bez tradycyjnego brązu, płótna czy kliszy. Bo przecież zamiast nich wykorzystujemy do projektów naturalne składniki. Próbuję w ten sposób zainteresować ich ekologią i harmonijną relacją pomiędzy ludźmi, roślinami, zwierzętami i ziemią. Ot, takie świeże spojrzenie na sztukę! (śmiech)
A więc spójrzmy sobie prosto w oczy!
No właśnie – a jak w świeży sposób ugryźć temat zmian klimatu? Tak by ludzie się nad nim z powagą pochylili? Barbara Dombrowski, fotografka z Hamburga (nazwisko po ojcu, Ślązaku), głowiła się nad tym od lat. I gdy w 2000 roku na świat przyszedł jej syn, pomyślała że nie ma już czasu do stracenia. Zakasała więc rękawy.
– Media codziennie bombardują nas katastroficznymi wiadomościami o cyklonach, powodziach, suszach – opowiada Barbara Dombrowski. – Wiele z tych informacji brzmi dla nas abstrakcyjnie, wmawiamy więc sobie, że nas nie dotyczą, i staramy się od nich odgrodzić. Postanowiłam pokazać, że jeśli chodzi o klimat, to wszyscy płyniemy na tej samej łodzi.
Po dziesięciu latach poszukiwania sponsorów i zbierania funduszy Barbara Dombrowski wyrusza w końcu z kamerą w świat. W planach ma spotkania z Innuitami ze wschodniej Grenlandii, członkami plemienia Shuar i Achuar z dorzecza Amazonki w Ekwadorze, Masajami w Tanzanii, Nomadami na pustyni Gobi w Mongolii oraz mieszkańcami atolu Kiribati na południowym Pacyfiku. Tak rodzi się jej fotograficzny projekt "Tropikalny lód – dialog pomiędzy miejscami dotkniętymi zmianami klimatu" (oryg. "Tropic Ice – Dialog Between Places Affected by Climate Change").
– Pani prace wydrukowane na wielkoformatowych banerach z lekkiej tkaniny zawisły na lodowcach, w lasach deszczowych, na pustyni. Dlaczego? – pytam Barbarę.
– Chciałam, by słońce, wiatr, mróz, deszcz czy morska bryza odcisnęły na nich swoje wpływy, tak jak zmiany klimatu na życiu portretowanych przeze mnie ludzi – odpowiada Barbara Dombrowski. – Pragnęłam też, by moi bohaterowie weszli ze sobą, z nami w dialog.
– No właśnie, na zdjęciach pokazuje pani ich pogodne twarze, a nie katastrofę! – zauważam.
Zamiast uwieczniać zdewastowaną przyrodę, wolałam skupić się na pięknych, dumnych, mających poczucie własnej wartości ludziach, którzy w przeciwieństwie do nas nie zrobili nic złego naturze
– Co więcej, oni są z otaczającym ich lasem, wodą, ziemią bardzo związani, także poprzez animistyczną wiarę – wyjaśnia Barbara Dombrowski.
– Ale pani bohaterowie nie patrzą na nas z wyrzutem – konstatuję.
– Nie, oni mówią: żyjemy w zgodzie z przyrodą, troszczymy się o nią i chronimy ją także dla ciebie – tłumaczy Barbara Dombrowski. – Przyznam się teraz, że odwiedzając te rdzenne ludy, zrozumiałam, jak bardzo w naszym cywilizowanym świecie oddaliliśmy się od natury. Powinniśmy się od tych społeczności uczyć mądrości życiowej. Tymczasem my patrzymy na nich z góry. Wydają nam się biedni lub zacofani. Nie dociera do nas, że dla nich po prostu co innego się liczy. A gdyby tak spojrzeć z ich perspektywy na nas? Co byśmy zobaczyli? Gonitwę za rzeczami, które tylko z pozoru są niezbędne. Co ciekawe, gdy pytam ludzi wokół mnie, co tak naprawdę daje im szczęście, okazuje się, że proste, podstawowe sprawy: rodzina, związek, dzieci. Dlaczego więc nie możemy się zadowolić tym, co mamy?
– To jest dla nas jeszcze nadzieja? – dopytuję Barbarę.
– Za sprawą Grety Thunberg mnóstwo młodych ludzi wyszło na ulice, troszczy się o naszą planetę, mówi: "Nie potrzebujemy tylu ciuchów, nie musimy jeść mięsa ani latać samolotami" – uśmiecha się Barbara Dombrowski. – Są bardzo zaangażowani, ale nie możemy wszystkiego na nich zrzucać. Mój najnowszy projekt "Quo vadis, Europe?" pokazuje z jednej strony dystopię – ludzi dotkniętych katastrofami na Starym Kontynencie – ale i utopię – małe europejskie społeczności, które starają się wyrwać ze starego systemu i stać niezależne. Chociażby poprzez inwestycje w baterie słoneczne, wiatraki, które zaopatrują ich we własny prąd. Tak, ten lepszy świat nadal jest możliwy. Musimy tylko wziąć się do roboty!
***
- Termin "permakultura" został po raz pierwszy użyty w 1978 roku przez australijskiego ekologa Davida Holmgrena. Projekt ogrodu permakulturowego uwzględnia potrzeby naturalnego ekosystemu, klimatu oraz człowieka i kieruje się trzema zasadami: dbaj o ziemię, ludzi i bierz tylko swoją sprawiedliwą część (a każdą nadwyżkę zwracaj).
- Prace Vincenta Scheersa można obejrzeć w ramach wystawy "History of Criminal" w Kopenhadze. Jest ona poświęcona przyrodzie, którą ludzie coraz częściej kryminalizują. "Zainspirowała mnie epoka średniowiecza, gdy zwierzęta były traktowane indywidualnie, a nie zbiorowo i miały więcej praw niż dziś. Wtedy pies, który ugryzł człowieka, dostawał z urzędu adwokata, by reprezentował go w sądzie", powiedział Vincent Scheers.
- W ramach zajęć ze studentami na ASP Nils Norman współpracuje także z organizacją charytatywną Bellevue di Monaco w Monachium i pomaga uchodźcom dostać się na tamtejszą ASP, jeśli tylko znają niemiecki i mają talent. Dzięki działaniom Nilsa Normana i jego studentów na Akademii studiują już cztery osoby z Nigerii, Syrii i Iranu. "Byli w swoim kraju uznanymi artystami. Pomagamy im odzyskać człowieczeństwo, pewność siebie, godność", mówi Nils Norman.
- Wystawę "Tropic Ice – dialog pomiędzy miejscami dotkniętymi zmianami klimatu" Barbary Dombrowski przygotowaną we współpracy z Centrum Goethego przy Uniwersytecie Knoxville w Atlancie oraz Uniwersytecie Tennessee można od kwietnia 2023 roku oglądać w USA, a od 15 lipca 2023 do kwietnia 2024 w KLIMA ARENA w Sinsheim w Niemczech.
Joanna Strzałko. Absolwentka filologii szwedzkiej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie oraz Polskiej Szkoły Reportażu w Warszawie. Reporterka i tłumaczka. Współpracuje z „Gazetą Wyborczą", „Dużym Formatem", „Charakterami", Oko.press, portalem Weekend.gazeta.pl i „Magazynem" Goethe Institut. Dwukrotna stypendystka Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej. Finalistka Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej im. Tadeusza Mazowieckiego w 2019 i 2021 r. Mieszka w Niemczech.
Oto Niemcy
Gazeta.pl i Instytut Goethego publikują cykl reportaży "Oto Niemcy". W ramach tego projektu polscy reporterzy i reporterki przyglądają się życiu codziennemu za naszą zachodnią granicą. Przygotowali już materiały o pracy złotych rączek, stosunku Niemców do samochodów, emerytur, mitycznym niemieckim porządku czy o tym, jak mieszkają nasi sąsiedzi.