Świat
W Stanach Zjednoczonych rośnie agresja wymierzona w Amerykanów o azjatyckich korzeniach. Półtora wieku temu działo się dokładnie to samo. (Fot. bgrocker/Shutterstock.com)
W Stanach Zjednoczonych rośnie agresja wymierzona w Amerykanów o azjatyckich korzeniach. Półtora wieku temu działo się dokładnie to samo. (Fot. bgrocker/Shutterstock.com)

Na Brooklynie 89-letnia kobieta chińskiego pochodzenia została przewrócona przez dwóch napastników, a następnie podpalona. Dwie Azjoamerykanki dźgnięto nożem na przystanku autobusowym w San Francisco w biały dzień. Zadowolony z siebie napastnik oddalił się spacerowym krokiem, co zarejestrowały kamery monitoringu. W nowojorskim metrze 61-letniego mężczyznę o filipińskich korzeniach zamaskowany człowiek ugodził w policzek nożem do papieru. W stolicy Kalifornii Sacramento mającej azjatyckie pochodzenie właścicielce sklepu podrzucono pod drzwi martwego kota. Do zwłok zwierzęcia dołączony był list z obelgami. Jedynego członka legislatury stanowej w Kansas, którego przodkowie przyjechali z Azji, popchnięto i zwyzywano w lokalnym barze w Topece.

To incydenty z ostatnich miesięcy. Wszystkie są częścią coraz dłuższej listy dokonanych w 2020 i 2021 roku przestępstw przeciwko Amerykanom, których przodkowie przybyli do Stanów Zjednoczonych z Chin, Filipin, Tajlandii, Wietnamu i innych państw regionu.

Nienawistną kampanię miała wywołać epidemia koronawirusa. Spiskowe teorie o tym, że komunistyczne władze w Pekinie celowo rozprzestrzeniają zarazki powodujące COVID-19, zrobiły na części Amerykanów na tyle silne wrażenie, że kraj zalała fala agresji. Oczywiście swoje zrobił były prezydent Donald Trump, który chociaż wprost do przemocy nie namawiał, co chwila opowiadał historie o „chińskim wirusie" albo o "kung flu" (ang. flu – grypa).

Tłum zgromadzony wokół Mcphereson Square demonstruje przeciwko agresji wymierzonej w Amerykanów o azjatyckich korzeniach w Waszyngtonie w USA 12 marca 2021 r. (Fot. bgrocker/Shutterstock.com)

Inwazja migdałowookich

Marks zwykł mawiać, że historia powtarza się jako farsa. To, co się teraz dzieje w Stanach Zjednoczonych, jest powtórką tego, co się w Ameryce wydarzyło półtora wieku temu, ale – w złowrogim znaczeniu tego frazeologizmu – jest to powtórka w krzywym zwierciadle.

Wówczas chodziło o napływ chińskich imigrantów. Strach przed – jak to nazywano – żółtą inwazją podsycały teksty na modłę "Protokołów mędrców Syjonu". W 1878 roku Atwell Whitney wydał powieść "Almond-Eyed: The Great Agitator" ("Migdałowooki: wielki ideolog"). To historia fikcyjnego kalifornijskiego miasteczka, w którym zamożny przemysłowiec postanawia zatrudnić sporo przybyszów z Chin. I dalej idzie wedle sztampy: Azjaci zabierają białym pracę i rozsiewają zarazki ospy, biali inicjują zamieszki, wybucha pożar i fabryka zamienia się w ruinę. Mądry po szkodzie biznesmen najmuje potem już tylko Amerykanów pochodzenia europejskiego, ale Chińczycy i tak napływają hordami, by zniszczyć tkankę społeczną i demokratyczne instytucje. Chaosowi nie ma końca.

W political fiction z 1880 roku pt. "Last Days of the Republic" ("Ostatnie dni republiki") Piertona Doonera pekińscy mandaryni wysyłają do Stanów Zjednoczonych potężne masy pobratymców, by ci krok po kroku przejęli władzę w Waszyngtonie.

Znany autor science fiction William F. Wu w popularnonaukowym eseju "Yellow Peril" ("Żółte niebezpieczeństwo") zwrócił uwagę, że narracja Doonera i piszących w podobnym stylu wskazuje na fundamentalną sprzeczność między wartościami przybyszów, którzy przekraczają Pacyfik, a Ameryką. Oni nie marzą o podstawowej cesze Amerykanów, czyli wolności. Są tylko bezmyślną masą, która w imieniu cesarza satrapy ma przejąć ojczyznę demokracji.

Lincze i tortury

Tymczasem etniczne tarcia między białymi robotnikami (głównie górnikami) a tymi pochodzącymi z Chin zbiegły się mniej więcej z kalifornijską gorączką złota, która wybuchła w połowie piątej dekady XIX wieku. Szajki zabierały nowo przybyłych Azjatów w ustronne miejsca i terroryzowały, często przystawiając broń do skroni. Niszczyły ich narzędzia, zabierały jedzenie i namioty. Zimą z 1858 na 1859 rok na terenie Shasta w Kalifornii wybuchły zamieszki. Ich kulminacją był regularny lincz: uzbrojona banda poprowadziła ulicami Shasta City grupę imigrantów, w którą mieszkańcy rzucali kamieniami. Sprawców postawiono przed sądem. Zostali uznani za niewinnych.

Etniczne tarcia między białymi robotnikami (głównie górnikami) a tymi pochodzącymi z Chin zbiegły się mniej więcej z kalifornijską gorączką złota, która wybuchła w połowie piątej dekady XIX wieku. Szajki zabierały nowo przybyłych Azjatów w ustronne miejsca i terroryzowały, często przystawiając broń do skroni. Niszczyły ich narzędzia, zabierały jedzenie i namioty (Fot. Shutterstock.com)

W 1862 roku wszyscy mieszkający na terytorium Kalifornii Chińczycy zmuszeni byli płacić lokalnej policji podatek (dziś uznalibyśmy to za haracz) za dbałość o ich bezpieczeństwo, zdrowie oraz higienę i moralne prowadzenie się. Troska o dwie ostatnie sprawy jest skutkiem negatywnego stereotypu: imigranci z Państwa Środka uważani byli za brudnych i uzależnionych od opium i hazardu, a kobiety – za prostytutki.

Podobne polowania jak to w Shasta odbywały się na całym zachodzie USA. Władze federalne i stanowe przymykały oko na przemoc, ba, wręcz jej kibicowały. 24 października 1871 roku 17 Chińczyków zostało zlinczowanych w Los Angeles po tym, jak jednego z nich oskarżono o zastrzelenie policjanta. 500-osobowa szajka (jedna dziesiąta ówczesnej populacji miasta) wywlekała z domu imigrantów i wieszała ich na naprędce postawionych szubienicach.

Jeden z najbardziej wpływowych republikańskich polityków drugiej połowy XIX wieku James Blaine, późniejszy szef dyplomacji USA i kandydat na prezydenta, który – o ironio – był rzecznikiem emancypacji Afroamerykanów, grzmiał w 1879 roku z senackiej trybuny: "Albo rasa anglosaska skolonizuje wybrzeże Pacyfiku, albo zrobią to Mongołowie". W stosunku, jaki ówcześni abolicjoniści i orędownicy praw byłych niewolników i ich dzieci mieli do Azjatów, było więcej takich paradoksów.

Chińczycy roznoszą zarazki

W 1896 roku federalny Sąd Najwyższy wydał jeden z najbardziej niechlubnych wyroków w historii Ameryki – w sprawie Plessy przeciwko Ferguson. Większość, czyli ośmiu sędziów, zdecydowała o zasadzie "oddzielony, ale równy" (separate but equal), która de iure na prawie 60 lat usankcjonowała segregację rasową i zakaz wstępu Afroamerykanów do wielu miejsc użyteczności publicznej – od szkół, przez baseny, po szpitale. Ale dziewiąty sędzia, John Marshall Harlan, z gorliwością się sprzeciwił, broniąc zasady równości Afroamerykanów i białych, tak jak nakazuje zmodyfikowana po wojnie secesyjnej konstytucja. W słowie odrębnym napisał: "Chińczykom (org. Chinaman) wolno jest jeździć pociągiem w tym samym przedziale co białym, a obywatelom USA rasy czarnej nie".

W 1896 roku federalny Sąd Najwyższy wydał wyrok sankcjonujący segregację rasową. W słowie odrębnym napisał: 'Chińczykom (org. Chinaman) wolno jest jeździć pociągiem w tym samym przedziale co białym, a obywatelom USA rasy czarnej nie' (Fot. 1000 Words/Shutterstock.com)

Wreszcie Kongres uchwalił podpisaną przez prezydenta Chestera A. Arthura 6 maja 1882 roku Ustawę o wykluczeniu Chińczyków (Chinese Exclusion Act), która zakazywała wszelkiej imigracji chińskich robotników. To pierwsze i jedyne w historii Ameryki prawo, które zostało wprowadzone w życie, aby uniemożliwić wszystkim członkom określonej grupy etnicznej lub narodowej przyjazd i osiedlenie się w Stanach Zjednoczonych. Początkowo Chinese Exclusion Act miała obowiązywać przez 10 lat, ale została odnowiona i wzmocniona w 1892 roku, a w 1902 stała się ustawą stałą.

A dlaczego wówczas do tego doszło? W latach 1900–1904 San Francisco cierpiało z powodu dżumy. Zaraza zaatakowała najpierw Chinatown, co wzmocniło antychińskie nastroje w całej Kalifornii, mimo że ówczesne badania naukowe wykazały, iż wywołała ją bakteria Yersinia pestis roznoszona przez pchły występujące u małych gryzoni. Kiedy ludzie zaczęli umierać, władze stanu zaprzeczyły, że w ogóle doszło do wybuchu epidemii, by utrzymać dobrą reputację miasta i jego przedsiębiorstw. Ale niehigieniczne warunki i gęstość zaludnienia powodowały, że zarazy takie jak ta szybko się rozprzestrzeniały.

Chinatown objęto kwarantanną, a usługi sanitarne dla osiedla zostały zawieszone do czasu znalezienia źródła bakterii. W miarę jak rosła liczba zgonów, władze miasta oraz biali mieszkańcy stawali się wobec imigrantów i ich rodzin coraz bardziej agresywni. Zaczęto sprawdzać niemal każdego człowieka z etnicznej dzielnicy pod kątem oznak choroby. Chociaż już wówczas wiedziano, że Chińczycy nie mają z epidemią nic wspólnego. Do dzisiaj nikt im ani ich potomkom nie zadośćuczynił za tamto prześladowanie.

Tłum zgromadzony wokół Mcphereson Square demonstruje przeciwko agresji wymierzonej w Amerykanów o azjatyckich korzeniach w Waszyngtonie w USA 12 marca 2021 r. (Fot. bgrocker/Shutterstock.com)

Ocaleni z katastrofy

Warto wspomnieć o jeszcze jednym sugestywnym dowodzie na antyazjatycki resentyment z początku XX wieku. Kiedy w kwietniu 1912 roku niesławny brytyjski statek pasażerski "Titanic" tonął na Oceanie Atlantyckim, tysiące podróżujących nim ludzi znalazły się w lodowatej wodzie. Tylko jedna łódź ratunkowa z rozbitkami zawróciła po tym, jak okręt poszedł na dno, w poszukiwaniu potencjalnych ocalałych. W ciemności ratownicy znaleźli młodego Chińczyka, który trzymał się drewnianych drzwi. Był nim Fang Lang, jeden z sześciu obywateli Państwa Środka, którzy przeżyli katastrofę. Skądinąd historia jego ocalenia była inspiracją dla słynnej sceny w hollywoodzkim przeboju kinowym z 1997 roku.

Zatonięcie "Titanica" okazało się początkiem gehenny owej szóstki. W ciągu 24 godzin od przybycia do punktu kontroli imigrantów na Ellis Island w Nowym Jorku zostali… wydaleni z Ameryki na mocy wspomnianej Chinese Exclusion Act. Według historyków mężczyźni ci byli powszechnie szkalowani. W raporcie opublikowanym kilka dni po zatonięciu statku dziennik "The Brooklyn Daily Eagle" nazwał ich "kreaturami", które wskoczyły do łodzi ratunkowych „przy pierwszej oznace niebezpieczeństwa" i ukryły się pod siedzeniami. Inne ówczesne media oskarżały rozbitków o przebieranie się za kobiety, by mieć pierwszeństwo w wejściu na pokład łodzi ratunkowych. Chińczyków odesłano na Kubę. Niedługo później trafili do Wielkiej Brytanii, gdzie zaczęło brakować marynarzy, po tym jak wielu z nich zaciągnięto do armii podczas I wojny światowej.

Prześladowanie imigrantów z Chin, i dosłowne, i formalnoprawne, skończyło się, kiedy przybysze z kontynentalnej Azji okazali się sojusznikiem w walce z inną nacją regionu, czyli Japończykami.

Chińscy i azjatyccy dostawcy oraz pracownicy Chinatown ponownie otwierają sklepy i rynki podczas pandemii COVID-19 (Fot. Anna Kristiana Dave/Shutterstock.com) , To, co się teraz dzieje w Stanach Zjednoczonych, jest powtórką tego, co się w Ameryce wydarzyło półtora wieku temu, ale - w złowrogim znaczeniu tego frazeologizmu - jest to powtórka w krzywym zwierciadle. Wówczas chodziło o napływ chińskich imigrantów 'zabierających pracę i rozsiewających zarazki' (Fot. Anna Kristiana Dave/Shutterstock.com)

Zbrodnia z nienawiści

Wróćmy do 2021 roku. Przedstawiciele rządu i klubów Partii Demokratycznej w Kongresie deklarują, że przemoc wobec Amerykanów azjatyckiego pochodzenia powinna być ścigana z paragrafu o przestępstwach z nienawiści. A taki paragraf istnieje od 12 lat. Ustawę tę nazwano Matthew Shepard and James Byrd, Jr., Hate Crimes Prevention Act – na cześć dwóch zamordowanych w 1998 roku Amerykanów.

Pierwszy z nich, 21-letni Matthew Shepard, zginął dlatego, że był gejem. James Byrd Jr. z kolei padł ofiarą przemocy na tle rasowym. 7 czerwca 1998 roku w Jasper w Teksasie James, czarnoskóry 49-latek, skorzystał z propozycji podwiezienia do domu przez Shawna Allena Berry’ego, Lawrence’a Russella Brewera i Johna Williama Kinga (wszyscy biali). Mężczyźni zboczyli na bezdroża, przywiązali Afroamerykanina sznurami do zderzaka pikapa i ciągnęli po asfaltowej drodze przez prawie pięć kilometrów. Przez większość tej tortury Byrd był przytomny. Zmarł dopiero pod koniec, wskutek urazu głowy. Sprawcy następnie porzucili jego zmasakrowane zwłoki na cmentarzu. Po procesie, w którym zapadły wyroki skazujące, Brewer został stracony przy użyciu śmiertelnego zastrzyku, egzekucja Kinga odbyła się 24 kwietnia 2019 roku, a Berry dostał dożywocie.

Ustawę rozszerzającą pojęcie zbrodni nienawiści w październiku 2009 roku podpisał Barack Obama. Do tej pory, na mocy ustawy z 1968 r., uwzględniało ono przestępstwa na tle rasowym, religijnym i etnicznym. Poszerzono je o przestępstwa motywowanych rzeczywistą lub postrzeganą płcią ofiary, orientacją seksualną, tożsamością płciową lub niepełnosprawnością i wzmocniono kwestię przemocy z rasą w tle. "Od dziś amerykańskie prawo będzie chronić wszystkich obywateli bez względu na to, jak wyglądają, do kogo się modlą, kogo kochają, kim są" – powiedział Obama po podpisaniu dokumentu.

Konserwatyści od początku sprzeciwiali się modyfikacji dotychczasowego prawa, tłumacząc, że przestępcy i tak są przecież ścigani w każdym ze stanów. Zmiany sprzed 12 lat mają jednak kluczowe znaczenie w egzekwowaniu kar dla nich. Prawo amerykańskie przewiduje ściganie zbrodni nienawiści przez FBI, którego działanie jest znacznie skuteczniejsze niż działania policji. Jeżeli dany stan nie ma własnego ustawodawstwa dotyczącego zbrodni nienawiści, wówczas na mocy Matthew Shepard Act wkraczają władze federalne.

Kwiaty w miejscu, gdzie Omar Mateen, zabił 49 osób i zranił 53 innych w ataku terrorystycznym z nienawiści w klubie nocnym dla gejów w Orlando na Florydzie (Fot. Fotos593/Shutterstock.com)

– Najpierw musi oczywiście dojść do przestępstwa. I to niekoniecznie największego kalibru. Chodzi nie tylko o gwałt lub morderstwo, ale także na przykład o wejście na teren prywatny bez zezwolenia albo akt wandalizmu. Jeżeli śledczy znajdą przesłankę, że doszło do niego z powodu tego czy innego rodzaju nienawiści do ofiary, to wówczas można podnieść kategorię przewinienia i uznać je za podlegające wspomnianej ustawie – mówi w rozmowie z nami Jack Levin, ekspert z Northeastern University. I podaje przykład: mężczyzna wchodzi do baru dla lesbijek i rzuca się z pięściami albo ostrym narzędziem na jedną z przebywających tam kobiet. Może zostać oskarżony o napaść, pobicie, a nawet usiłowanie zabójstwa. Ale żeby policjanci zajmujący się tym przestępstwem, a potem prokurator poszli ścieżką zbrodni nienawiści, muszą zbadać dodatkowe okoliczności i uzyskać odpowiedź na pytania: Czy sprawca wykrzykiwał jakieś homofobiczne lub seksistowskie hasła? Czy ma podobne, popełnione w przeszłości, grzechy na sumieniu, na przykład nienawistne wypowiedzi w mediach społecznościowych? Czy wybrał lokal dla społeczności LGBT przypadkowo, czy świadomie?

Podobne pytania można w 2021 roku postawić, jeżeli agresor znajdzie się chociażby w okolicy osiedla zamieszkiwanego przez azjatycką mniejszość.

Levin twierdzi, że odpowiedzi nie zawsze są konkluzywne i nie ma sztywnej reguły co do tego, czy odpowiedni "próg nienawiści" zostały przekroczony. Jest tu jednak pewien wyraźny drogowskaz. Jeżeli ktoś dokonuje napadu, którego celem jest grabież, to dotyka to bezpośrednio ofiarę, ewentualnie jej współmałżonka czy dzieci, ponieważ rodzina traci pieniądze. I niemal każdy może zostać w ten sposób poszkodowany. Kiedy jednak sprawca atakuje, bo nienawidzi gejów, sprawa dotyczy więcej niż tylko ofiary i jej najbliższego otoczenia, a mianowicie całej wspólnoty LGBT, bo ta jest szczególnie narażona na przestępstwo. Tak samo jak Afroamerykanie, muzułmanie, imigranci czy Żydzi.

Kobieta protestuje z samochodu przeciwko zbrodniom nienawiści popełnianym względem azjatycko-amerykańskiej społeczności w Los Angeles (Fot. Ringo Chiu/Shutterstock.com) , Protestantki trzymają transparenty podczas wiecu przeciwko 'Przemocy wobec Azjatów' w Washington Square Park 20 lutego 2021 r. w Nowym Jorku (Fot. Ron Adar/Shutterstock.com)

– Z punktu widzenia Ameryki i jej ustawy zasadniczej to jest dalej dość grząskie pole. Po pierwsze, czy motywacja przestępcy jest ważniejsza niż sam czyn i czy wobec różnych motywacji przy tego samego rodzaju zbrodni jednemu się należy wyższa kara, a drugiemu nie? A poza tym, zważywszy na pierwszą poprawkę do ustawy zasadniczej, czy część wypowiadanych w przestrzeni publicznej słów, nawet obscenicznych czy ksenofobicznych, nie jest chroniona zasadą wolności słowa? Ja jednak stoję na stanowisku, że jeżeli przestępca wybiera sobie ofiarę z pobudek uprzedzeniowych, to jest to poważniejsza sprawa, niż gdyby robił to przygodnie. Dotyczy to także swobody wypowiedzi. Czas nam wreszcie uznać pewne słowa za niemieszczące się w jej granicach – dodaje Levin.

Tropienie, oskarżanie i sądzenie zbrodni z nienawiści okazuje się w praktyce dość trudne. W dzisiejszych czasach osoby dopuszczające się ich są zwykle świadome konsekwencji. Większość nie jest na tyle głupia, by przy planowaniu przestępstwa zdradzać się z tym, że u jego podstaw jest nienawiść do jakiejś mniejszości. O ile prokuratorom dość łatwo postawić potem zarzut na przykład napadu czy pobicia, o tyle dowiedzenie, że czyn ten mieści się w pojęciu hate crime, bywa trudne. Przemawiają za tym statystyki.

Raporty FBI dowodzą, że rocznie na podstawie przepisów z Matthew Shepard Act skazuje się między 6 a 10 tys. osób. Tymczasem z analiz podlegającego Prokuratorowi Generalnemu federalnego Biura Statystyk Sprawiedliwości (United States Bureau of Justice Statistics) wynika, że zbrodni z nienawiści może być nawet ćwierć miliona rocznie.

Przemoc wobec Amerykanów azjatyckiego pochodzenia może, o ironio, doprowadzić do surowszego egzekwowania prawa.

Korzystałem m.in. z książkowego eseju pt. „American Intolerance. Our Dark History of Demonizing Immigrants" autorstwa Roberta E. Bartholomew i Anji Reumschüssel wydanego w 2018 r. przez nowojorskie wydawnictwo Prometheus Books.

Radosław Korzycki. Dziennikarz, który zajmuje się polityką zagraniczną, głównie amerykańską, oraz relacjami transatlantyckimi. Publikował m.in. w „Polityce", „Tygodniku Powszechnym", „Gazecie Wyborczej" i „Dwutygodniku". Regularnie komentuje tematy amerykańskie na antenie TOK FM. Autor korespondencji i reportaży z USA.