Reportaż
Góry Ural w Rosji (fot. Shutterstock)
Góry Ural w Rosji (fot. Shutterstock)

Rzeczy osobiste turystów i produkty wyjęte z plecaków leżały w zagłówkach, przy rozciętej ścianie. Najdalej od wejścia znaleziono rzeczy Diatłowa, w tym wojskową torbę z pieniędzmi i dokumentami, dzienniki i aparat fotograficzny. Obok niego najprawdopodobniej spali Rustem Słobodin i Aleksander Kolewatow, gdyż tam zlokalizowano ich rzeczy osobiste.*

Przy wejściu do namiotu znaleziono pokrojone na talerzu kawałki boczku. W jednym z kubków znajdowały się resztki kaszy owsianej. Władimir Lebiediew należał do grupy osób, które najdokładniej przeanalizowały wygląd namiotu i rozmieszczenie rzeczy turystów przed zebraniem ich do kołder.

W prokuraturze wspomniał o zaskakującym odkryciu: "W namiocie znaleźliśmy kij narciarski z odciętym starannie górnym końcem i jeszcze jednym nacięciem. To wskazuje, że ktoś został w namiocie znacznie dłużej niż inni, być może na kolejną dobę, dlatego że nikt z nudów nie ciąłby kija, który mógł się jeszcze do czegoś przydać".

Towarzyszący mu Wadim Brusnicyn zauważył, że rozcięty nożem kijek służył za podpórkę w zapadniętej części namiotu. Wszystko wskazywało na to, że dach naprzeciwko wejścia osunął się, gdy zabrano podpórkę. Zniszczenie nożem kijka do nart (grupa Diatłowa nie miała zapasowych) oraz uszkodzenie konstrukcji namiotu było irracjonalne. Brusnicyn zapamiętał, że wszyscy poszukiwacze milczeli zakłopotani, nie potrafiąc wyjaśnić dokonanego odkrycia.

Od namiotu, w dół zbocza, w kierunku ściany pobliskiego lasu biegły ślady stóp. Były widoczne tylko na niektórych odcinkach zaśnieżonego stoku. Prokurator Iwanow oszacował, że pozostawiło je osiem lub dziewięć osób wywierających na podłoże podobny nacisk. Na podstawie tej przesłanki wywnioskował, że wszyscy turyści szli samodzielnie, a żadna osoba nie była niesiona przez pozostałych. Założył, że po zboczu poruszało się dziewięć osób, z czego jedna stawiała stopy w miejscach wydeptanych przez idącego przed nią towarzysza. Nie zawsze jej się to udawało, więc czasami można było odnieść wrażenie, że śladów jest więcej.

Namiot grupy Diatłowa znaleziony przez ratowników (fot. Vadim Brusnitsyna)

Podobne wnioski wyciągnął Jewgienij Maslennikow: "Nie jestem pewien, czy ślady pozostawiło osiem czy dziewięć osób, ponieważ zacierały się i wpadały na siebie. Osobiście skłaniam się ku temu, że na stoku pozostawiono dziewięć par śladów. Tak myślą również moi koledzy z ekipy poszukiwawczej".

Współczesnych badaczy tragedii zaintrygowała nie tyle liczba osób, które poruszały się po zboczu, ile fakt, że ich ślady zachowały się mimo upływu trzech tygodni. Co więcej, zdaniem świadków, nie były wklęsłe, ale wypukłe. Tworzyły na stoku nieregularnych rozmiarów stożki. Potwierdzają to zawarte w aktach śledczych fotografie wykonane przez prokuratora Tiempałowa.

Żeby wyjaśnić to zjawisko, przeprowadzono szereg eksperymentów w zbliżonych warunkach pogodowych. Wynikło z nich, że śnieg na zboczu musiał być lekki i miękki. Pod ciężarem idącego ugniatał się i zbijał się w twardą grudę, a wiejący nad stokiem wiatr wywiewał luźny puch wokół tego miejsca. Padający śnieg nie uszkadzał stożków, a jedynie je powiększał. Choć wypukłe i odporne na uszkodzenia ślady wydają się mocno podejrzane, doświadczenia wskazują, że ich powstanie było możliwe.

W telegramie wysłanym z miejsca tragedii napisano: "Udało się znaleźć ślady ośmiorga lub dziewięciorga ludzi. Biegną od namiotu w dół zbocza, przez około kilometr. Jeden człowiek był w butach, pozostali w skarpetkach lub boso". Żadna ofiara nie została znaleziona z gołymi stopami. Buty miał tylko Nikołaj Thibeaux-Brignolle.

Niełatwo ustalić długość ścieżki wydeptanej na zboczu. Nie wykonano zdjęcia, na podstawie którego można by to oszacować. W aktach śledczych znajdują się jedynie fotografie jej fragmentów lub poszczególne ślady w zbliżeniu.

Relacje znacząco się różnią. Niektórzy ocenili długość ścieżki na kilometr, inni na pięćdziesiąt metrów. Przyczyna rozbieżności wynika z faktu, że na pewnych odcinkach ślady urywały się lub były zatarte. Część świadków w tym momencie przerywała oględziny, inni szukali dalej. Niektórzy dodawali do siebie poszczególne odległości, inni oszacowali na oko tylko ten fragment, który właśnie analizowali. Odległość od namiotu do rosnącego w dolinie lasu wynosiła około półtora kilometra.

 

Z eksperymentów przeprowadzonych na miejscu tragedii wynika, że grupa Diatłowa potrzebowała co najmniej czterdziestu minut na zejście po zboczu. Część współczesnych badaczy stoi na stanowisku, że brak butów, mróz i miejscami wysoki śnieg znacząco wydłużały marsz.

Ślady wskazywały, że grupa opuściła namiot w panice. Rozcięto ścianę nożem, gdyż rozwiązywanie zasznurowanego wejścia zajęłoby cenny czas. Wykonano dwa nacięcia, aby szybciej wydostać się na zewnątrz. Następnie uczestnicy wyprawy biegiem rzucili się w dół zbocza, ale około trzydziestu metrów niżej rozpoczęli powolne metodyczne schodzenie. Nie tracili się z pola widzenia, współpracowali przy pokonywaniu warstwy lodu i kamieni.

Opuszczenie namiotu w mroźną noc bez butów i watowanych kurtek było jednoznaczne z wyrokiem śmierci. Nic dziwnego, że ten powolny, skoordynowany marsz w niedorzecznym kierunku przeraził ekipę poszukiwawczą. Wcześniejszy optymizm prysł jak bańka mydlana. Rozcięty namiot i ślady budziły grozę. Miejsce tragedii wyglądało tak, jak gdyby turyści w zorganizowany sposób, z chirurgiczną precyzją robili wszystko, co było w ich mocy, aby umrzeć długą i poprzedzoną mroźną torturą śmiercią. Nikt nie pytał: "Dlaczego nie wrócili do namiotu po buty i ubrania?". Pytano: "Dlaczego w ogóle poszli do lasu?". Jeżeli nawet coś ich wystraszyło do tego stopnia, że w popłochu wybiegli z namiotu, po pokonaniu trzydziestu metrów najwyraźniej ochłonęli. W takim przypadku powinni zawrócić, jak najszybciej naprawić rozciętą ścianę i schronić się przed mrozem. Jeżeli opuszczenie namiotu było uzasadnione, powinni uciekać dalej. Co sprawiło, że po minucie panicznego biegu grupa postanowiła pójść spacerowym krokiem w dół zbocza? Nikt nie potrafił odgadnąć.

Wielu poszukiwaczy dobrze znało turystów z ekipy Diatłowa. Dzielili się ze sobą wątpliwościami. Pamiętali, że Jurija Doroszenkę cechowały nerwy ze stali. Nigdy w życiu nie wpadł w panikę. Nie działała na niego presja tłumu. Igor świetnie sobie radził nawet w ekstremalnych sytuacjach. Rustem przywiązywał ogromną wagę do bezpieczeństwa towarzyszy. Ludmiła słynęła z podejmowania rozsądnych decyzji. Aleksandra wyróżniała nieprzeciętna inteligencja i nawet ci, którzy za nim nie przepadali, przyznawali uczciwie, że zazdroszczą mu rozumu. Igor i Nikołaj mieli wyjątkową zdolność orientacji w terenie. Wszyscy znali zasady zachowania bezpieczeństwa w górach. Zina, Igor, Ludmiła i Aleksander szkolili z tego zagadnienia początkujących turystów. Ostatnia dwójka przygotowywała wykłady tak skrupulatne i szczegółowe, że omówienie najprostszej kwestii zajmowało im kilka godzin. Dlatego rozcięty namiot i ślady na stoku wydały się ratownikom tyleż przerażające, co surrealistyczne.

27  lutego przed południem Szarawin i  Koptiełow, dwóch studentów z  grupy Borysa Słobcowa, zjechali na nartach od namiotu w dół zbocza, równolegle do linii śladów. Zgodnie z  zaleceniem pułkownika Ortiukowa szukali miejsca odpowiedniego na nowy obóz ratowników. Pod najwyższym w okolicy drzewem, ogromnym rozłożystym cedrem syberyjskim, zauważyli resztki niewielkiego ogniska, lekko przysypanego przez śnieg. Opodal leżała częściowo spalona gałąź. Przy niej nadpalona zielona skarpetka i koszula kowbojska, w kieszeni której znajdowały się pieniądze. W pobliżu znaleziono ułamane gałęzie i  przygotowany chrust. Wszystko wskazywało na to, że do ognia przestano dokładać, mimo zgromadzenia sporego zapasu opału. 

Grób dziewięciorga uczestników rosyjskiej ekspedycji na cmentarzu w Jekaterynburgu (fot. Dmitriy Nikishin)

Obok ogniska, pod cedrem, bardzo blisko siebie, leżały zwłoki dwóch mężczyzn bez wierzchniej odzieży, równo ułożone, przykryte podartym prześcieradłem, również lekko przysypane śniegiem. Były to ciała Kriwoniszczenki i Doroszenki, którego pierwotnie błędnie rozpoznano jako Zołotariowa.

Wadim Brusnicyn zeznał: "Michaił Szarawin szukał miejsca do rozbicia obozu. Pod cedrem zauważył dwa przyprószone przez śnieg ciała, obok były ślady starego ogniska. Wokół nożem finką ścięto szczyty niewielkich choinek. Dolne suche gałęzie cedru zostały ułamane. Śnieg wokół zadeptano. Z cedru, na wysokości trzech do czterech metrów, obłamano kilka suchych gałęzi, grubszych niż pięć centymetrów. Niektóre wciąż leżały przy ognisku".

Kriwoniszczenko leżał na plecach. W aktach odnotowano: "Na zewnętrznej stronie lewej dłoni zdarta skóra. Między palcami krew. Palec wskazujący obdarty ze skóry. Skóra na goleni lewej nogi zdarta, widoczna krew". Kriwoniszczenko miał na sobie koszulę w kratę i poszarpane kalesony. Jego prawa stopa była bosa, na lewej znajdowała się porwana skarpetka, stanowiąca parę do tej nadpalonej, znalezionej przy ognisku.

Obok niego, na brzuchu, twarzą do ziemi, leżały zwłoki Doroszenki. Podobnie jak Kriwoniszczenko, Jurij nie miał na sobie butów, kurtki, ani ciepłej odzieży. Jedynie koszulę w kratę, dwie pary skarpetek i podarte kalesony. W protokole oględzin miejsca tragedii zanotowano: "Ucho i nos we krwi, wargi zakrwawione". Ratowników zaniepokoił dziwny kolor skóry ofiar oraz lekkie i niekompletne ubranie, zupełnie nieadekwatne do zimy i mrozu. Zauważyli, że twarz Doroszenki pokrywa spieniony zamarznięty płyn, wydzielina z gardła i nosa zmarłego, a Kriwoniszczenko ma rozległy ślad poparzenia na nodze. Zabarwienie skóry obu wszyscy świadkowie opisywali jako "straszne" lub "nietypowe", zbliżone do brązowego lub pomarańczowego.

Znalezienie tych zwłok było ogromnym wstrząsem dla całej ekipy. Definitywnie stracono nadzieję na szczęśliwy finał poszukiwań. Wygląd zmarłych i ich mocno niekompletne odzienie potęgowały trwogę. Wszystko wskazywało na to, że wykonali ogromną pracę, aby rozpalić i utrzymać ogień. Z pobliskich drzew odłamano praktycznie wszystkie niższe gałęzie. Na korze cedru znaleziono strzępki podartych ubrań, ślady krwi i wyszarpanych z ciała tkanek miękkich, pozostawione przez osoby próbujące wspinać się na drzewo. Pod zwłokami Doroszenki znajdowało się kilka gałęzi, które prawdopodobnie planował dołożyć do ogniska.

Z oględzin wynikało, że turyści musieli współpracować i pomagać sobie podczas gromadzenia opału oraz rozpalania i utrzymania ognia. Zadanie nie było łatwe. Jurij Judin, jedyny ocalały z wyprawy Diatłowa, który odłączył się od niej wcześniej z powodu choroby, po latach próbował bez rękawiczek przebyć trasę od namiotu do cedru, a następnie odtworzyć wykonaną przez kolegów pracę. Okazało się to niezwykle trudne: zejście zajęło mu blisko godzinę, jego dłonie zmarzły na kość. Samodzielnie nie był w stanie odłamać z drzewa gałęzi o pięciocentymetrowej średnicy. *Fragmenty książki "Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca" Alice Lugen

KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>

Książka Alice Lugen 'Tragedia na Przełęczy Diatłowa. Historia bez końca' (fot. Materiały prasowe)