
Renata
kilka dni chodziła z niemal bezwładną ręką. Nie wiedziała, że to zator.
Barbara
dostała zawału.
Julia
wyjechała do Portugalii, trzeciego dnia dopadł ją atak paniki.
Martyna
nie ekscytuje się pieniędzmi, jednak skutecznie ładuje się w sytuacje, które sprawiają, że bardzo ich potrzebuje.
Są w wieku od 32 do 86 lat. Każda miała lub ma problem z uzależnieniem. Choć wiele osób mogłoby powiedzieć: co to za uzależnienie, to przecież błogosławieństwo.
Pierwsza propozycja, druga, trzecia
Barbara przyznaje bez zastanowienia, że zawsze stawiała pracę na pierwszym miejscu. Po studiach dostała jedną propozycję, potem drugą, trzecią i kolejne. - Ktoś mówi, że otwiera nowe pismo, że będzie świetnie, namawia... Człowiek płynie w jakimś nurcie i ten nurt go kołysze. Ja nie zauważyłam, że wpadłam w wir. I zostałam w nim na całe lata - opowiada.
Barbara Hoff jest jedną z najsłynniejszych polskich projektantek mody. Zaczynała w PRL-u, epoce bubli i szarzyzny. Na łamach "Przekroju" pokazywała Polakom, jak wyglądać modnie. Potem zaczęła ich ubierać - projektowała ciuchy, które chciała mieć niemal każda Polka. Robiła również kostiumy filmowe i teatralne, kreacje dla gwiazd polskiej estrady, przygotowywała kolekcje dla Cepelii, przez kilka lat opowiadała o modzie w porannym programie telewizyjnym, pisała też do "Kobiety i Życia" i kilku innych tytułów.
Wstawała przed 5.00 rano i jechała do telewizji. Potem był Hoffland i praca do wieczora nad kolekcjami, po które w Domach Towarowych Centrum ustawiały się długie kolejki. W weekend - czas na pisanie. Projektowanie dla Hofflandu to była praca non stop, w dodatku w bardzo trudnych warunkach: wciąż czegoś brakowało. - Nigdy nie miałam poczucia, że nie dam rady - wspomina Hoff. - Czasami przychodziłam do domu, siadałam w kuchni przy nakrytym stole, kładłam głowę pomiędzy talerzami i płakałam. Ale nie dlatego, że pracy było tak dużo, tylko że tyle przeciwności.
Było to w latach, kiedy pojęcie pracoholizmu nie istniało. Po raz pierwszy użył go Wayne Oates w 1971 roku w publikacji pt. "Confessions of a workaholic" ("Wyznania pracoholika"), w której wykazywał analogie pomiędzy uzależnieniem od pracy i alkoholizmem. Barbara Hoff twierdzi, że w PRL-u - kojarzonym raczej z hasłem "czy się stoi, czy się leży" - ludzi, którzy robili coś ponad siły, było bardzo wielu. Nie u wszystkich jednak granica pomiędzy życiem zawodowym i prywatnym zacierała się tak mocno jak w jej przypadku.
Profesor Władysław Jacek Paluchowski z Instytutu Psychologii UAM w Poznaniu podkreśla, że trzeba odróżnić nadmierne zaangażowanie w pracę od uzależnienia od niej. - Nadmierne obciążanie się pracą może występować np. w przypadku zawodów misyjnych, takich jak lekarz, nauczyciel. Są też osoby, które angażując się w pracę, realizują sens życia - mówi. - Pracoholizm jest natomiast zachowaniem autodestruktywnym. Pracoholicy nie potrafią znaleźć granicy pomiędzy pracą a innymi obszarami życia, pracowanie jest dla nich efektem wewnętrznego przymusu. Pracoholizm to uzależnienie nie od treści pracy, ale od samej czynności. Istotą każdego uzależnienia jest to, że za pomocą substancji czy rytualnych zachowań likwiduje się jakieś napięcie.
Ucieczka
34-letnia Julia w firmie szkoleniowej była zatrudniona na niepełny etat, ale i tak wyrabiała więcej niż osiem godzin dziennie. Prowadziła szkolenia, w wolnych chwilach przygotowywała kolejne wystąpienia i prezentacje. - Rysowałam mind mapy na cały miesiąc. Tak sobie zapełniałam życie - mówi. Wieczorami zajmowała się domem: prasowała mężowi koszule, gotowała obiad na następny dzień, sprzątała. Mąż wynosił śmieci.
Jej największym problemem było obsesyjne kontrolowanie maila. - Wstawałam rano, włączałam komputer. W czasie gdy uruchamiał się Windows - szklanka mleka do mikrofali, płatki śniadaniowe do miski. Jadłam, sprawdzając maile. Próbowałam nad tym zapanować, dopiero o 11.00 otwierać pocztę albo chociaż po przyjeździe do pracy, ale przymus był zbyt silny - opowiada. Raz na wyjazd do Portugalii celowo nie zabrała laptopa. Wytrzymała dwa dni. - Trzeciego zaczęłam panikować, że nie wiem, co się dzieje na mailu. W hotelu były stanowiska komputerowe, skorzystałam i poczułam niesamowitą ulgę.
W pracy wielokrotnie czuła presję. Kiedyś bardzo późno wróciła z jednego szkolenia, a w firmie zapytali, czy kolejnego dnia zastąpi kogoś, kto się rozchorował. Była zmęczona, odmówiła. Potem przy całym zarządzie dostała reprymendę, że tak się nie robi, że są zespołem. - Urlop też był źle widziany, najlepiej było w ogóle go nie brać, być zawsze dyspozycyjnym - mówi Julia.
Psychologowie podkreślają, że współczesne modele rekrutacji sprzyjają przyciąganiu potencjalnych pracoholików. Pracodawcy szukają ludzi, którzy akceptują nadmierne obciążanie się obowiązkami. Już w ogłoszeniach i na rozmowach zaznaczają, że liczą na zaangażowanie, dyspozycyjność, akceptację elastycznych godzin pracy. W naszej kulturze ktoś, kto poświęca się pracy, jest atrakcyjny społecznie, jest człowiekiem sukcesu. Ale to złudne. - Z pracoholika nie ma dobrego pracownika, bo m.in. psuje standardy wewnętrzne i źle współpracuje z grupą - ocenia Paluchowski.
Wiatr w żagle
Renata mieszka pod Kaliszem, przeprowadziła się tu po ślubie. Przez osiem lat zajmowała się domem i wychowaniem córek. Kiedy w Kaliszu powstała duża firma z kapitałem zagranicznym, uznała, że musi zawalczyć o siebie. Szło jej świetnie. Zarząd widział i nagradzał sukcesy, były wyjazdy za granicę, świetna atmosfera. Po trzech latach zaproponowano jej stanowisko głównej księgowej. - Poczułam wiatr w żagle. Pasjonowało mnie to, co robiłam, widziałam efekty, byłam doceniana - wspomina.
Na początku panowała nad sytuacją. Najważniejszy był dla niej wieczór. To wtedy sprawdzała starszej córce lekcje, przygotowywała dzieciom ubrania na kolejny dzień, gotowała obiad. - Kładłam się późno, wstawałam o 5.30, dojeżdżałam do Kalisza i tu wpadałam w wir obowiązków - mówi. - Kiedy firma, w której pracowałam, utworzyła kolejną spółkę, pracowałam w obu. O 15.00 kończyłam jedną pracę, szłam do drugiej i tu zostawałam do późnego wieczora. Koniec roku, bilanse, sprawozdania, sama się nakręcałam. Część domowych obowiązków przejął mąż. Renata przestała czytać książki, bo najczęściej, gdy siadała do lektury, w głowie wirowały myśli związane z pracą. Praca często jej się też śniła.
Frajda
Martyna od prawie pięciu lat ma firmę doradczą, działa w dwóch fundacjach, prowadzi też duże kampanie społeczne. Codziennie wstaje między 5.00 a 6.00, wyprowadza psa i daje sobie półtorej godziny na rozpoczęcie dnia. Pracuje w dwóch systemach: 7.30 - 16.00, dwie godziny przerwy i praca od 18.00 do 22.00. Albo bez przerwy od 7.30 do 20.30. Od poniedziałku do soboty. Niedziele rezerwuje na odpoczynek, choć i wtedy nie porzuca laptopa.
- Ta praca i działalność społeczna sprawiają mi bardzo dużą przyjemność, nie odczytuję tego w kategoriach przymusu. Nawet na urlopie lubię myśleć o projektach, które zrealizuję. Denerwuje mnie, gdy ktoś z rodziny pyta: "Wyrobiłaś się ze wszystkim?". Jest tak wiele rzeczy, które chcę jeszcze zrobić albo do których się zobowiązałam, że ta lista się nie kończy, ona wiecznie będzie - opowiada.
Praca kojarzy się Martynie z poczuciem ulgi. - Gdy siadam i odhaczam kolejne zadania, zaczynam czuć się dobrze. Mam kontrolę nad tym, co jeszcze przed chwilą mnie przytłaczało - przyznaje. Nie ma poczucia, żeby pracowała dla pieniędzy. - Nie ekscytują mnie, ale skutecznie ładuję się w sytuacje, które sprawiają, że zaczynam ich bardzo potrzebować. Dostarczam sobie motywacji do pracy. Teraz mam bardzo duży kredyt, który przeklinam, bo mogłam zupełnie inaczej poprowadzić firmę i swoje życie prywatne, nie wchodząc w tak wielką inwestycję. Walczę - mówi.
Dom rodzinny
Podatności na pracoholizm sprzyja pewien styl wychowania. - Taki, którego istotą jest perfekcjonizm, przesadne dążenie do doskonałości w wykonywaniu powierzonych zadań, utrudniające lub uniemożliwiające w efekcie sprawne działanie - tłumaczy profesor Paluchowski. - Rodzice, stawiając dzieciom wysokie wymagania i uzależniając miłość od tych wymagań, sprawiają, że dzieci stają się podatne na uzależnienie od pracy. Działa tu mechanizm: jeśli wiem, że jestem kochany warunkowo, to muszę zasłużyć na tę miłość i uczę się zachowań, które sprzyjają akceptacji.
- Zawsze miałam dobre oceny, chodziłam na zajęcia dodatkowe - przypomina sobie Martyna. - Byłam nagradzana za sukcesy, a przy jakichkolwiek niepowodzeniach dostawałam komunikat: "Miałaś czas, a się nie przygotowałaś. Oglądałaś telewizję, a mogłaś się uczyć". Jej rodzice też ciężko pracowali. Zajmowali się ogrodnictwem, byli na nogach od wczesnego ranka do późnego wieczora.
- Pierwszą pracę znalazłam tuż po rozpoczęciu studiów. Na drugim roku byłam już na dwóch kierunkach i pracowałam jednocześnie - mówi. - Zapychanie kalendarza to moja codzienność od zawsze - przyznaje.
Kiedy miała wziąć ogromny kredyt, długo szamotała się z decyzją. - Ale miałam sporo komunikatów od rodziny, że wszystkie kobiety u nas tak robiły. Że były silne i ryzykowały, i dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy - opowiada Martyna, dodając, że mocno utożsamia się z kobietami ze swojej rodziny. - Jeszcze kilka lat temu wszystko przepuszczałam przez ich filtr. Ubierałam się i w głowie słyszałam: "tak nie pokazałabym się tu i tu". Miałam podejście: "jesteś wszystkim albo nikim" i cały czas pilnowałam, żeby być wszystkim. Na terapii dowiedziałam się, że jest coś pomiędzy - mówi.
Zdrowie
Barbara Hoff twierdzi, że miała klasyczny zawał ze stresu. - Leżałam w szpitalu podłączona do rurek, monitory pikały. I wtedy sobie uświadomiłam, że to mój pierwszy wolny dzień od 11 lat. Lekarze powtarzali, że powinnam rzucić pracę, ale wszystko się wtedy waliło, była zmiana ustroju. Nie wiadomo było, co dalej. A ja miałam zobowiązania. Fabryka robiła rzeczy dla Hofflandu, nie mogłam im z dnia na dzień powiedzieć "do widzenia". Po powrocie ze szpitala jakiś czas wisiałam na telefonie, ale szybko wstałam z łóżka i wróciłam do pracy - opowiada. Zaczęła jednak powoli zmieniać do niej stosunek, łapać dystans. Wiedziała, że jak tego nie zrobi, może się to skończyć fatalnie. Ale obowiązków sobie wcale nie ujęła.
Renata pierwsze ostrzeżenie dostała w 1997 roku. Zaciągnęła się papierosem i poczuła ostre szarpnięcie w prawej ręce. Zabolało, jakby urwał jej się nadgarstek. Do lekarza trafiła po kilku dniach. Okazało się, że to zator tętniczy, ale skrzep sprawnie usunięto, a Renata wróciła do swoich obowiązków i znów wpadła w wir. Rzuciła tylko palenie. Potem były dwie grypy bez L4. Dostała zapalenia mięśnia sercowego, ale na diagnozę nie było czasu. - A to był koniec miesiąca, a to zamknięcie roku, kontrole. Straciłam prawie kontakt z mężem i córkami, nie mogli przemówić mi do rozsądku. Dziewczynki zaczęły zwracać się ze wszystkim do taty. Na początku było mi przykro, ale pocieszałam się, że jest świetnym ojcem - wspomina.
- Charakterystyczna dla pracoholizmu, podobnie jak innych uzależnień, jest ślepota na sygnały zewnętrzne, że coś jest nie tak. Pracoholik na takie komunikaty staje się niewrażliwy. Gdy rodzina ma pretensje, że za dużo pracuje, rośnie napięcie i koło się zamyka, a ucieczką jest właśnie praca - mówi prof. Paluchowski.
O tym, że Renata powinna się zbadać, mąż i córki mówili od dawna. Ale to wywoływało kłótnie, dlatego odpuścili. Piotr wkroczył jednak ostro, gdy okazało się, że sytuacja jest poważniejsza, niż się wydawało. Renata zaczęła przybierać na wadze, bo organizm zatrzymywał wodę, męczyła się przy najdrobniejszym wysiłku, spać mogła tylko na siedząco. Do wizyty u lekarza przekonał ją dopiero ból nie do zniesienia. Okazało się, że jej serce jest w tragicznym stanie. Rozrusznik nie zdał egzaminu, konieczny był przeszczep. Na szczęście po roku od diagnozy znalazł się dawca.
Julia po raz pierwszy zorientowała się, że coś jest nie tak, kiedy temperatura spadła jej do 35,3 stopnia Celsjusza. - Byłam wyczerpana, poszłam do lekarki medycyny pracy. Dała mi zwolnienie i kazała odpocząć. Po raz pierwszy zobaczyłam wtedy, jak wygląda L4, a miałam 29 lat. Ale poszłam oczywiście do pracy - opowiada.
Miała tego dnia ważną prezentację. Po omówieniu wystąpienia powiedziała do prezesa, że już pójdzie, bo jest na zwolnieniu, źle się czuje. A on na to: "Ale świetnie wyglądasz!". - Pomyślałam: "Jak on może mi takie bzdury wciskać?". To było tak, jakbym go w ogóle nie obchodziła. Żadnego współczucia, wdzięczności, że przyszłam mimo złego samopoczucia - wspomina zirytowana. Pół roku później zwolniła się z tej firmy, nadal jednak prowadziła intensywne życie zawodowe. Zaszła w ciążę. Mdłości miała od rana do wieczora, ale wciąż pracowała. Wymiotowała po wstaniu z łóżka, w trakcie prowadzonych szkoleń i po powrocie do domu. Podczas jednego z warsztatów poroniła. Lekarz stwierdził, że praca powinna jej pomóc uporać się ze stratą.
Mąż obarczył ją winą za poronienie. Mówił, że to przez stres. Nigdy jednak nie wypominał jej, że za dużo pracuje. W domu miał full service. Dopiero kiedy się rozstali, użył słowa "pracoholizm". Wcześniej jednak zaszła w drugą ciążę. Tym razem czuła się lepiej, pracowała do siódmego miesiąca, bez zwalniania tempa. Kiedy usłyszała, że szyjka macicy jest mocno skrócona i że powinna leżeć, próbowała jeszcze negocjować w gabinecie lekarskim pracę z domu. "Nie rozumie pani, że chodzi też o stres?", powiedziała lekarka i ten argument ją przekonał, choć i tak robiła jeszcze różne lżejsze projekty.
Martyna już dawno zauważyła, że nie potrafi się z nikim związać na dłużej. Miała też problem z alkoholem. Zdecydowała się na długofalową terapię. Jednym z zachowań, nad którymi pracowała z terapeutką, było coś, co nazywa "parapetem". - Kiedy podczas szkolnej dyskoteki chciałam zwrócić uwagę jakiegoś chłopaka, wchodziłam na parapet i udawałam, że coś mi się stało. Ten model działania, wywoływanie jakiegoś opiekuńczego zainteresowania, bardzo długo mi towarzyszył - mówi.
Terapia pomogła jej przepracować problemy z dzieciństwa, ale też problem alkoholowy. - Na jednej z grup terapeutycznych dowiedziałam się, że jak już raz jesteś uzależniony, to na zawsze, tylko możesz się uzależniać od różnych rzeczy. Z tej perspektywy logiczne wydaje się, że teraz praca daje mi takie samo odcięcie, jak kiedyś dawał alkohol - mówi.
Sytuacja uzależnionych od pracy i zmagających się z alkoholizmem różni się m.in. tym, że w przypadku pierwszych metodą leczenia najczęściej nie może być abstynencja. Według prof. Paluchowskiego jedyną skuteczną drogą wyjścia z pracoholizmu jest terapia. A co z profilaktyką? W Polsce wciąż brakuje kampanii społecznych czy edukacyjnych, które naświetlałyby problem i pokazywały nadmierną, obsesyjną pracę przez pryzmat uzależnienia. Przez to wiele osób nie zdaje sobie nawet sprawy, że może mieć problem z pracoholizmem. Prof. Paluchowski przekonuje, że warto przyjrzeć się swojemu nastawieniu do życia zawodowego. - Jak widzę, że pracuję dziesięć zamiast ośmiu godzin, to powinienem sobie powiedzieć, że już nie będę nic kończył w domu. Albo że sobotę zostawiam wolną, choćby nie wiem co. To się nazywa dyscyplinowaniem zachowań pracowniczych - zaznacza.
Ulga
Julia po urodzeniu dziecka wzięła kolejne projekty. - Napakowałam ich znów jak dziad w torbę - śmieje się. Szybko jednak się okazało, że fizycznie nie daje rady. Zaczęła z niektórych rezygnować, choć wciąż miała dużą trudność z odmawianiem. Zapisała się na szkolenie z rozwoju osobistego. Podczas treningu interpersonalnego opowiedziała o problemach z teściową i różnych sytuacjach z domu. Od pozostałych uczestników usłyszała: "Tu nie chodzi o teściową, tylko o twojego męża".
Próbowała ratować małżeństwo, proponowała różne rozwiązania, on nie widział problemu. Skupiła się na dziecku. Doszła wtedy do wniosku, że nie może i nie chce już tyle pracować. Od ponad roku chodzi na terapię. Sama, bo z mężem się rozstali. Uświadomiła sobie, dlaczego tak obsesyjnie sprawdzała maile. - Praca odcinała mnie od wszystkich emocji, rozładowywała napięcie. Dlaczego sprawdzałam te maile w niedzielę? Bo nie wiedziałam, w jakim on wstanie humorze. Byłam jak chomik w kołowrotku.
Julia zauważa zmiany. - Wcześniej byłam ważna poprzez pracę i osiągnięcia zawodowe, a nie przez to, że po prostu jestem. Teraz, jeśli mnie ktoś negatywnie oceni, to nie znaczy, że jestem nikim - stwierdza. Teraz każdą wolną chwilę spędza z synkiem. - Odbieram go z przedszkola o 15.00 i nigdy tego nie przeciągam, choć wiem, że jest otwarte do 18.00 - mówi. Po powrocie do domu nie sprawdza maili, nie odbiera służbowych telefonów. I nie ma już problemu z przesunięciem deadline'u. Po raz pierwszy pojechała w tym roku na wakacje last minute. Kiedyś wakacyjne wyjazdy starała się łączyć ze służbowymi, a gdy się gdzieś wybierała, planowała zwiedzanie krok po kroku, od rana do wieczora, żeby maksymalnie wykorzystać pobyt. Tym razem cieszyła się po prostu z faktu, że jest w innym miejscu.
Martyna marzy o weekendzie w Berlinie. - Chciałabym wsiąść w pociąg i połazić po mieście, pooglądać. To taka wizja, która bardzo do mnie przemawia. Ale gdybym pojechała, czułabym, że mam inne zobowiązania, a tu sobie fikam po Berlinie - mówi.
Renata rok po przeszczepie wróciła do firmy, ale nie na stanowisko głównej księgowej. Wychodzi z pracy o 15.00, spędza czas z rodziną, jeździ na rowerze i chodzi z kijkami. Została członkinią Stowarzyszenia Transplantacji Serca w Zabrzu i wolontariuszką Fundacji Śląskiego Centrum Chorób Serca. Energię, jaką dało jej "drugie życie", wykorzystuje do zwiększania świadomości społecznej na temat transplantacji.
Zaczęłam się śmiać
W 2006 roku właścicielem Domów Towarowych Centrum została Vistula. Przyjechało kilku panów, zaprosili Barbarę Hoff na spotkanie, wręczyli wypowiedzenie. - Usiadłam i zaczęłam się śmiać. Poczułam ulgę, naprawdę. Miałam już potąd, nie mogłam, nie byłam w stanie więcej pracować. Doszłam do ściany. Wie pani, co to jest karoshi? Samobójstwo nigdy mi nie przeszło przez myśl, ale byłam w tej fazie. A jestem człowiekiem, który nie umie zerwać - ani z narzeczonym, ani z mężem, ani z pracą. Mnie trzeba wyrzucić na zbity łeb. Akurat tak się złożyło, że poza Hofflandem padły też gazety, do których pisałam - opowiada.
O uzależnieniu od pracy mówi: - Wyszłam z tego zupełnie, ale nie dlatego, że nie miałam nic do roboty. Zorientowałam się, że jestem pracoholikiem i się z tego z całej siły wydobyłam. Ale nie rzuciłam pracy. Nie chce zdradzić, czym teraz się zajmuje. Wciąż ma do czynienia z deadline'ami, inaczej je jednak traktuje. - Czasem mam nóż na gardle, muszę pilnie coś skończyć, a godzinami układam pasjansa. Mąż zamiast pogonić mnie kijem, głaszcze mnie i mówi: "Dosyć się narobiłaś w życiu".
W powszechnym przekonaniu to mężowie znikają z domu na całe dnie i pracują od świtu do nocy, stąd nawet określenie "seven-eleven husband". Badania przeprowadzone w latach 2007-2013 przez Władysława Jacka Paluchowskiego i Elżbietę Hornowską pokazują, że pracoholizm dotyka kobiet w takim samym stopniu jak mężczyzn.
***
W uporaniu się z pracoholizmem ważne jest już samo postawienie diagnozy. Prof. Paluchowski poleca skorzystanie z popularnych testów, badających, czy mamy problem z nadmiernym obciążaniem się pracą. W Internecie jest ich sporo. Nie zawsze są merytorycznie doskonałe, ale pozwalają na ogólną ocenę sytuacji. Jeśli wynik wskazuje, że pracoholizm może nas dotyczyć, warto skorzystać z profesjonalnej pomocy. W Polsce są ośrodki, które, dzięki dofinansowaniu z Funduszu Rozwiązywania Problemów Hazardowych, prowadzą nieodpłatnie terapię, również dla osób uzależnionych od pracy. Na stronie uzaleznieniabehawioralne.pl można sprawdzić, gdzie się zgłosić.
Osoby, które chciałyby skonsultować się z psychologiem, mogą zadzwonić pod numer telefonu zaufania dla uzależnionych behawioralnie: 801 889 880. Czynny jest codziennie w godzinach 17.00- 22.00.
Imiona dwóch bohaterek zostały zmienione na ich prośbę.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>
Izabela O'Sullivan. Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie" oraz w serwisach WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.