Rozmowa
Marian Eile (NAC)
Marian Eile (NAC)

Co by pomyślał Marian Eile, gdyby sięgnął dzisiaj po "Przekrój"?

Łatwiej byłoby mi powiedzieć, co by pomyślał o "Przekroju", który przez kilkanaście ostatnich lat przechodził z rąk do rąk kolejnych wydawców, naczelnych, zespołów, miotając się od lewa do prawa. Przypuszczam, że Eile pomyślałby wtedy, że to zaprzeczenie pierwotnej idei "Przekroju", który nie miał być przecież magazynem politycznym.

Magazynem, który kiedyś był tygodnikiem, a teraz jest kwartalnikiem.

I chodzą słuchy, że ma się wkrótce stać rocznikiem. Kwartalnik Eile pewnie by jeszcze akceptował, choć z bólem, bo ciężko budować cywilizację – a przecież pisano o "cywilizacji ‘Przekroju’" – raz na kwartał. Ale kwartalnik starał się przynajmniej nawiązywać do przekrojowego ducha, korzystał sporo z archiwum "Przekroju" – i graficznie, i tekstowo. Rocznik to będzie ostatni krok do pochowania legendy.

To przechodzenie z rąk do rąk może rzeczywiście przyprawić o zawrót głowy. W XX wieku "Przekrój" miał przez 65 lat trzech naczelnych, a w XXI wieku przez 23 lata doliczyłem się ich 17.

Tak częste zmiany są oczywiście dla każdego pisma fatalne, ale w tym przypadku świadczą też o tym, jak silną, wręcz legendarną marką był przez te lata "Przekrój", skoro nie umarł, jak wiele innych tytułów, będąc obiektem nieustannych przejęć.

Pierwsze strony 'Przekroju' (Wikipedia/CC BY-SA 3.0)

Jest to wielka zasługa Eilego, który tworząc "Przekrój", doprowadził do tego, że to pismo miało po kilku latach pół miliona nakładu i ponad dwa miliony czytelników, bo z badań wynikało, że każdy numer czyta kilka osób. Złożyło się na to wiele czynników, a jednym z najważniejszych były nazwiska – do "Przekroju" po 1945 roku pisali najwięksi: Broniewski, Gałczyński, Iwaszkiewicz, Nałkowska, Słonimski, Wańkowicz, Brzechwa, Tyrmand czy Mrożek, żeby wymienić zaledwie kilka.

"Uruchamia się czasopismo po to, aby drukować przeciw upodobaniom czytelników, czyli żeby rozszerzyć ich horyzonty, ich wrażliwość, ich dotychczasowy stan posiadania" – mówił Eile. Z dzisiejszą kulturą lajków, podlizywania się czytelnikom, medialnym trybalizmem i cancel culture daleko by nie zaszedł.

Była to, powiedziałbym, połowa filozofii Eilego i recepty, jak robić tygodnik. Uważał, że pismo musi być mądrzejsze od czytelników i trochę belferskie.

Powinno uczyć, być krok w przodzie, ale nigdy z poczuciem wyższości, bez zawstydzania czytelników i wypominania, że są mniej inteligentni niż redaktorzy. Dobre pismo powinno mieć lekkość, poczucie dystansu i co ważne – poczucie humoru.

Dlatego obok tekstów Kafki czy Borgesa, prac Picassa czy Goi był Profesor Filutek, krzyżówki z kociakami i lekko roznegliżowane bardotki. Obok tego, co misyjne, było to, co miało być magnesem dla czytelników. Z takim podejściem – ma pan rację – Eile nie przetrwałby dzisiaj.

Skąd się wziął Marian Eile?

Ze Lwowa, gdzie się w roku 1910 urodził. To miejsce musiało mieć na niego niebagatelny wpływ, bo to był tygiel narodowy i kulturowy. Wieża Babel, gdzie mieszały się języki, kultury i religie. Gdzie Polacy mieli niemieckie nazwiska, a Niemcy polskie, ale nie miało to znaczenia, bo byli przede wszystkim ze Lwowa. Tak jak Rudolf Weigl, wynalazca szczepionki na tyfus, który nie miał w żyłach nawet kropli polskiej krwi, a zachował się podczas II wojny jak największy polski patriota. W takim właśnie mieście urodził się Eile, sam pochodzenia żydowskiego. Po drugiej wojnie światowej ten świat przestał istnieć, a Lwów znalazł się poza granicami Polski.

Marian Eile już od małego, bo jeszcze w szkolnych czasach, bierze się do robienia gazetki – i to z wielkimi sukcesami, uczniowie za nią szaleli, a dyrekcja zakazała wydawania. Był skazany na kierowanie poczytnym magazynem?

Na to wygląda. Eile był jednym z tych postrzelonych uczniów, którzy zawsze w szkole sprawiają problemy, a po latach dowiadujemy się, że zostali wielkimi reżyserami, wybitnymi malarzami czy świetnymi dziennikarzami. Szkoła, można powiedzieć, nie przeszkadzała Eilemu w rozwijaniu jego indywidualności i talentów.

Pierwsza redakcja 'Przekroju'. W środku Marian Eile (NAC)

Zatrzymajmy się przy tych talentach, bo było ich trochę. Eilego ciągnie w stronę sztuki – właściwie do końca życia maluje i rysuje, robił też scenografie teatralne i projektował kostiumy, ocierał się niejednokrotnie o ASP. Jednak wylądował w fotelu redaktora naczelnego tygodnika. Dlaczego?

Bo ciągle szukał i w końcu najlepiej odnalazł się w świecie prasy, gdzie połączył te zainteresowania. Zaczął w kierowanych przez Mieczysława Grydzewskiego „Wiadomościach Literackich", najważniejszym piśmie kulturalnym II Rzeczypospolitej, gdzie się zgłosił ze swoimi rysunkami, fotomontażami i quizami. Wielu to się nie podobało, uważali, że to nie przystoi poważnemu pismu, ale wzrastająca sprzedaż była argumentem za Eilem. On też wtedy mógł poczuć, że sukcesy będzie odnosić raczej w redakcji, a nie w teatrze. I się nie pomylił.

Druga wojna światowa rzuca Eilego, żołnierza Wojska Polskiego, do rodzinnego Lwowa, skąd wraca z żoną oraz… partnerką w życiu prywatnym i zawodowym Janiną Ipohorską. Cóż to za konstelacja?

To, że Eile ma żonę, ale żyje de facto z Janiną Ipohorską, było w Krakowie tajemnicą poliszynela – wiedziano o tym, akceptowano i się nie wtrącano. Jego żona Katarzyna Grzymalska podobno godziła się na to, a Eile w zamian nigdy się z nią nie rozwiódł. Wiele więcej o tym powiedzieć nie można, bo przekrojowcy, z którymi rozmawiałem, są bardzo dyskretni i taktowni, uważając, że to, co było prywatne, powinno takie pozostać, skoro godzili się na ten trójkąt ludzie, których to dotyczyło. Były to, na szczęście dla Eilego i jego kobiet, czasy sprzed pudelków, plotków i pomponików.

Po wojnie Eile trafia przez Łódź do Krakowa, gdzie zakłada w 1945 roku "Przekrój". Jak mu się to udało? Znalazł się w odpowiednim czasie w odpowiednim miejscu?

Było w tym trochę przypadku, ale pomogło mu też to, że po wojnie niewiele zostało z Warszawy, więc życie intelektualno-kulturalne toczyło się głównie w Łodzi i Krakowie – nietrudno było więc tam spotkać wpływowych ludzi. Eile spotkał Jerzego Borejszę, komunistycznego magnata prasowego, przekonanego, że to właśnie Eile umożliwił mu przed wojną druk w "Wiadomościach Literackich" tekstu o Hiszpanii. Dostał więc początkowo propozycję prowadzenia dodatku ilustrowanego do wydawanego w Krakowie "Dziennika Polskiego", a potem możliwość stworzenia „Przekroju", który liczył w dniu wydania ledwie 16 małych stron. Eile twierdził po latach, że nie miał wpływu na druk tekstu Borejszy, ale ważniejsze było, w co chciał wierzyć Borejsza. I że czuł się przez to zobowiązany.

Nie zaprzeczał za to, że premier Cyrankiewicz sprawuje nad nim szczególną pieczę, choć chyba tak do końca nie było?

Józefa Cyrankiewicza Eile poznał przez teatr, a dokładnie przez żonę premiera – znaną aktorkę Ninę Andrycz.

Genialnym posunięciem Eilego było zrobienie okładki "Przekroju" z Andrycz, bo najlepszym i sprawdzonym sposobem wpływania na dygnitarzy jest zażyłość z ich małżonkami.

W tym przypadku też nie ma stuprocentowej pewności, że parasol Cyrankiewicza nad "Przekrojem" był jakoś szczególnie duży. Ważniejsze było, żeby stworzyć takie przekonanie, a potem tylko umiejętnie je podtrzymywać. Eile robił to po mistrzowsku.

Takich genialnych posunięć ma na swoim koncie sporo, a jednocześnie sprawiał wrażenie trochę ciamajdy w zaniedbanych ubraniach i rozdeptanych kapciach, która przez pomyłkę wypija lakier.

Była w nim swego rodzaju dwoistość: z jednej strony był totalnym abnegatem – redaktorem w koszulach z dziurami wypalonymi papierosami, bo kopcił jak komin – a z drugiej strony sprawnie poruszał się w niełatwych realiach komunistycznego państwa i do tego był obsesyjnym pedantem w pracy. W „Przekroju" nie ukazywało się nic, czego osobiście nie zaakceptował. Każdy tekst, każdy tytuł, każdy rysunek, każdy przecinek i kolor czcionki musiały mieć jego zgodę. Autorzy wiedzieli, że w tej materii Eile jest tyranem i ostateczną instancją, od której nie ma odwołania.

I nie było takiego tekstu, którego nie można skrócić.

Tego Eile się trzymał, wykreślając bezlitośnie. Zresztą tę akurat zasadę powinno się stosować także dzisiaj. Dobry redaktor skraca zawsze z korzyścią dla tekstu. A Eile był redaktorem genialnym.

Umiał też znakomicie lawirować, co za komuny było bezcennym talentem.

Widać to choćby na przykładzie jego kręcenia w kwestii przenosin "Przekroju" z Krakowa do Warszawy. Eile za żadne skarby tego nie chciał, a władza naciskała. Przekładał kolejne terminy przeprowadzek i domagał się mieszkań dla autorów – w PRL-u towaru deficytowego, aż w końcu Warszawa odpuszczała. Chciał zostać w Krakowie, wiedząc, że im będzie dalej od władzy, tym lepiej, bo jak władza się wścieknie – a denerwowała się na "Przekrój" regularnie – to zanim uda się jej z Eilem połączyć telefonicznie, a tym bardziej dojechać, złość przejdzie. Znów miał rację.

Maurale przy Dworcu Gdańskim w Warszawie (Maciek Jaźwiecki / Agencja Wyborcza.pl) , Tablica przy ulicy Małej w Krakowie (Krzysztof Karolczyk / Agencja Wyborcza.pl)

Władzy jednak nie zawsze przechodziło i trzeba było drukować narzucone teksty atakujące amerykańskich imperialistów albo okładkę ze Stalinem. Czy to szkodziło "Przekrojowi", czy też jego czytelnicy wiedzieli, że tych kilka stron trzeba oddać komunistycznej propagandzie, żeby potem przejść do smakołyków?

Najlepszą odpowiedzią na to pytanie jest błyskawicznie rosnący nakład "Przekroju", idący w setki tysięcy. I to właśnie w czasach, kiedy ukazują się teksty atakujące Kościół, emigrację czy AK-owców. Po roku od wydania pierwszego numeru "Przekrój" miał 200 tys. nakładu, a setny numer – 262 tys. Proszę to powiedzieć dzisiejszym redaktorom tygodników. Wszystko to oznacza, że ludzie wiedzieli, że te polityczne artykuły są ceną, jaką "Przekrój" płaci, by móc dostarczać wiedzę o tym, co słychać na Zachodzie. Eile powiedział kiedyś, że w Ameryce, żeby wydawać pismo, trzeba drukować reklamy Coca-Coli, a on musi drukować zdjęcia Bieruta i Stalina. I nazywał te strony, którymi płacił daninę komunizmowi, reklamowymi.

Władza też musiała sobie z tego zdawać sprawę. Traktowała "Przekrój" jako wentyl bezpieczeństwa?

Myślę, że takie traktowanie "Przekroju" przez komunistów jest prawdopodobne. Nie tylko jako wentyla i miejsca oswajania sprzedawanego ludziom w eleganckim opakowaniu marksizmu, ale też jako pokazania Zachodowi: zobaczcie, nie możemy być tacy straszni, skoro wychodzi u nas magazyn, gdzie drukowana jest zachodnia literatura, pisze się o zachodnim kinie czy muzyce, szczególnie jazzie, który Eile uwielbiał, a którego komuniści zakazywali.

Wszystko to zaczyna się psuć w latach 60., nad Eilem zbierają się czarne chmury. Dlaczego? Jego żydowskie korzenie odgrywały w tym rolę?

Na początku chyba nie, przecież wszyscy wiedzieli, że Eile ma żydowskie pochodzenie i to nie był żaden temat. Nabrało to znaczenia w drugiej połowie lat 60., kiedy w partii zaczęła się walka o władzę i skręt nacjonalistyczny. To był czas dokręcania śruby, pojawili się ludzie, którzy chcieli się wykazać, wskazując tych, którzy nie płoną dostatecznie mocno i nie popierają partii tak entuzjastycznie, jak powinni. Zaczęto uważniej przyglądać się "Przekrojowi", który miał nadal ogromne zasięgi, i stwierdzono, że tak dalej być nie może.

Nagłe odwołanie Eilego nie wchodziło w grę, bo byłaby z tego awantura nie tylko w Polsce, ale też w Londynie i Radiu Wolna Europa, więc zaczęto przygotowywać pod to grunt, z czego Eile zdawał sobie sprawę.

I wyjechał w 1969 roku do Francji, ale po półtora roku wrócił. Dlaczego?

Mimo że we Francji zaczął pracować w popołudniówce "France-Soir", gdzie robił to samo co w "Przekroju", czyli publikował między innymi historyjki z psem Fafikiem, chciał jednak wrócić do kraju, jaki ten kraj by nie był. Stefan Kisielewski powiedział – jak sądzę, słusznie – że „Eile wolał być Żydem w Polsce niż Polakiem w Paryżu".

Nawet bez kierowania "Przekrojem"? Przecież to było dla niego najważniejsze.

Wychodzi na to, że nawet bez tego, bo zaraz po powrocie wysłano go na przedwczesną emeryturę. Pytałem wiele osób, czy Eile mówił coś o "Przekroju" bez Eilego, bo że go czytał, to wiemy. Usłyszałem, że nie, nowy "Przekrój" nigdy nie był tematem rozmów. Mało tego, Eile spotykał się z późniejszym wieloletnim redaktorem naczelnym "Przekroju" Mieczysławem Czumą, a nawet przyjął propozycję rysowania do tygodnika i trochę redagował. Był obrażony na władzę, która mu zabrała "Przekrój", ale nie był obrażony na "Przekrój".

I umarł nad jego stronami.

Umarł w 1984 roku w swojej pracowni nad wydrukiem stron „Przekroju", robiąc korektę rozmowy, którą z nim do ukochanego tygodnika przeprowadzono. Pracowicie zamieniał wszystkie „ja" na „my" i „redakcja", chcąc podkreślić, że "Przekrój" był dziełem zespołowym. Oczywiście Eile mógłby powiedzieć: "Przekrój to ja", ale liczyło się przede wszystkim pismo. Nie było ważne, że ktoś konkretny coś w „Przekroju" napisał, czytelnicy mieli mówić, że to „"Przekrój" napisał", że „przeczytali w "Przekroju"".

Udało mu się?

Chyba tak. Pisząc książkę, przekonałem się o tym, jak niewiele osób reaguje dziś na nazwisko Marian Eile, ale "Przekrój" wciąż jest prawdziwą legendą. 

Mariusz Urbanek, autor książki 'Marian Eile. Poczciwy cynik z Przekroju' (Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl)

Autopromocja: Książka Mariusza Urbanka "Marian Eile. Poczciwy cynik z 'Przekroju'" do kupienia w formie elektronicznej w Publio.

Mariusz Urbanek. Pisarz i publicysta. Autor biografii, m.in. Leopolda Tyrmanda, Stefana Kisielewskiego, Władysława Broniewskiego, Jerzego Waldorffa, Juliana Tuwima, Jana Brzechwy i Rudolfa Weigla, oraz opowieści o uczonych tworzących lwowską szkołę matematyczną. Felietonista i redaktor miesięcznika "Odra", zastępca redaktora naczelnego w Wydawnictwie Uniwersytetu Wrocławskiego.

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym weekendowego magazynu "Gazeta.pl", "Wysokich Obcasów" i polskiej edycji "Vogue". Mieszka na wsi w Puszczy Knyszyńskiej.