Rozmowa
Jan Wedel z pracownicami fabryki, lata 30. (fot. Archiwum firmy Lotte Wedel)
Jan Wedel z pracownicami fabryki, lata 30. (fot. Archiwum firmy Lotte Wedel)

Nie mogłem z panem nie porozmawiać, bo nie tylko zajadam się czekoladami Wedla, ale także mieszkałem przez kilka lat w jego kamienicy przy Szpitalnej w Warszawie.

Było tam kiedyś bardzo dużo zieleni.

Dzisiaj mniej, choć na pobliskiej ulicy Górskiego – dawniej Hortensji – jest całkiem sporo drzew.

Wedlowie bardzo troszczyli się nie tylko o zieleń, ale także generalnie o miasto, byli prawdziwymi obywatelami miasta. Myślę, że spodobałyby im się też zmiany, które przechodzi teraz leżący nieopodal plac Pięciu Rogów. Jan Wedel długo się przed samochodami bronił, lubił chodzić po mieście, więc ograniczenie ruchu samochodowego i dosadzanie zieleni z pewnością by docenił.

Cieszyłby się też pewnie z tego, że w lokalu na rogu Szpitalnej i Górskiego nadal działa elegancka pijalnia czekolady Wedla.

Może nawet zaskoczyłoby go to, że E. Wedel, mimo trudnych losów wojennych i powojennych, zajmuje w XXI wieku bardzo ważne miejsce nie tylko w sercach warszawiaków, ale także generalnie Polaków.

Historia Wedlów zaczyna się w połowie XIX wieku od ich ogłoszenia w "Kurjerze Warszawskim", zachęcającego do nabycia - mających ponoć własności lecznicze - karmelków piersiowych?

Początek opowieści o Wedlach ginie w mrokach niepamięci i zawiłościach genealogicznych. Pochodzili z Meklemburgii, a Carl Wedel, założyciel przyszłego czekoladowego imperium, przybył do Warszawy z Berlina jako emigrant ekonomiczny. To właśnie nad Wisłą szukał okazji do ekonomicznego rozwoju i zbudowania firmy.

Dlaczego w Warszawie?

Widział Królestwo Polskie trochę jak Amerykanie widzieli Dziki Zachód. Zresztą nie tylko on – przypominam powieść "Ziemia obiecana". U Reymonta do Łodzi jedzie trójka towarzyszy i podobnie jest z naszą historią – z Berlina do Warszawy jedzie trójka towarzyszy, w tym Carl Wedel. Każdy z tej trójki, jak ustalił varsavianista Tadeusz Świątek, założył potem znakomite firmy: kosmetyczną (Puls), narzędziową (Gerlach) i cukierniczą (Wedel).

Carl Wedel zaczynał w Warszawie z innym cukiernikiem, także pochodzenia niemieckiego – zresztą prawie wszyscy cukiernicy w stolicy byli Niemcami albo Szwajcarami – i dopiero po jakimś czasie założył własny biznes. Co ciekawe, sprzedawał wówczas piwo. Dokładnie w tym miejscu, w którym jest dzisiaj Główna Księgarnia Naukowa im. Bolesława Prusa. Ona tam jest oczywiście nie bez powodu, bo Prus właśnie tam umieścił mieszkanie Rzeckiego. A sam pisarz, na co są dowody, chadzał do Wedla.

Kamienica Wedla przy Szpitalnej, 1939 rok (fot. Fotopolska) , Sklep firmowy E. Wedel (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Cudownie przeplata się w pana książce rzeczywistość i literatura, sztuka i biznes, polityka i technologia wyrobu czekolady.

Starałem się pokazać historię Wedlów w rozmaitych kontekstach, bo sama się o to prosiła. Bardzo mnie zafascynowało to, jak szybko stali się Polakami, i zacząłem się zastanawiać, dlaczego?

Dlaczego?

Ówczesna Polska, mimo zniewolenia przez zaborców, jawiła się Niemcom jako miejsce atrakcyjne, bo nie bała się, bo była otwarta, bo akceptowała inność. Narodowość paradoksalnie nie była wtedy tak ważna jak obywatelskość – jeśli ktoś identyfikował się z polskością, polskim językiem, chciał działać dla dobra wspólnego, był zaproszony, był uznawany za swojego.

Niezwykle to jest ciekawe w kontekście naszej nacjonalistycznej współczesności, wrogości wobec Innego. Wedlowie tymczasem w tej otwartej Warszawie najpierw stali się warszawiakami, a potem Polakami.

XIX-wieczna Warszawa była prawdziwym tyglem, nawiązującym de facto do tradycji I Rzeczypospolitej – wielonarodowej, wieloetnicznej, wieloreligijnej, wielokulturowej. A taka Polska, taka Warszawa była atrakcyjna, nawet jako prowincjonalne miasto Cesarstwa Rosyjskiego. Miasto, które nie zmusza przybyszów do wyrzeczenia się własnej tożsamości.

Przecież Wedlowie w kolejnych pokoleniach byli nadal protestantami, zresztą bardzo aktywnymi w społeczności warszawskich ewangelików niemieckiego pochodzenia. Przez to wnosili do wielobarwnej warszawskiej mozaiki coś innego, coś dobrego, coś wartościowego.  Z ciastami włącznie, bo po piwie Carl Wedel zabrał się do wyrobu i sprzedaży ciast, a potem pączków. Pączków, które do nas przywędrowały najpewniej z krajów arabskich, dzięki Turkom. Pięknie się więc, jak pan widzi, rozmaite tradycje przeplatały.

I z tej przeplatanki Emil, syn Carla, wychodzi jako Polak?

Już Carl się spolonizował – produkty nazywał głównie po polsku, reklamował się w polskiej prasie i ceny często podawał nie w oficjalnym rublu srebrnym, ale w złotym polskim, choć bank już go nie wybijał. Carl szanował uczucia Polaków, ale i pewnie z handlowego punktu widzenia to było dobre posunięcie. W każdym razie, gdy Carl Wedel zmarł, warszawiacy żegnali go jak swojego, choć miał w Warszawie również niełatwe historie, powodowane rozmaitymi napięciami narodowościowymi, głównie między Polakami a rosyjskim zaborcą.

Wedel kojarzy nam się z tradycją, ale Wedlowie byli fantastycznymi innowatorami: testowali produkty, badali gusta, byli pionierami reklamy, ciągle jeździli po Europie w poszukiwaniu nowinek.

Przede wszystkim Wedlowie słuchali ludzi i naprawdę interesowali się tym, co myślą. Nie mówili, że tak ma być, bo oni tak uważają, a inni się nie znają. Wręcz przeciwnie, Carl Wedel w reklamach prasowych zwracał się zawsze do "Szanownej Publiczności", interesowało go stworzenie stałej klienteli, która ma wpływ na jego produkty. Na przykład kiedy produkował pączki, były one w różnych rozmiarach i smakach. Dopiero po reakcjach "Szanownej Publiczności" decydował się na produkcję docelowego rodzaju pączka.

Wedlowie umieli też reagować na rozmaite mody i trendy. Carl Wedel wprowadził do sprzedaży dropsy w kształcie ówczesnej gwiazdy operowej Jenny Lind. To była połowa XIX wieku. Z kolei w połowie lat 30. XX wieku jego wnuk Jan Wedel sprzedawał żołnierza polskiego z czekolady i to niczyich uczuć patriotycznych jakoś nie urażało. Kiedy w 1939 roku siostrzeniec Wedla Franciszek Whitehead – szykowany na następcę tronu czekoladowego imperium – pojechał do USA i odwiedził fabrykę Hersheya, stwierdził, że to nie jest na nasz rynek, bo oni produkują masowo jeden produkt, a Polacy są bardziej wybredni.

Praca w fabryce Wedla (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe) , Lata 1946-1948 (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Ale też pewnego rodzaju ekskluzywność była częścią wedlowskiej kreacji.

Tak, z tym że u Wedlów to nie był tylko marketingowy zabieg, oni mieli taką filozofię pracy. Widać to w wielu relacjach czy choćby w limicie pakowania cukierków – u Wedlów wszystko musiało być zrobione starannie i pięknie. Często zdarzały się sytuacje, że towar był niszczony, gdy nie spełniał odpowiednich standardów. Pracownicy i pracownice wiedzieli, jak to jest ważne. Kiedy kapitan "Daru Pomorza" wziął czekoladę wedlowską w kilkumiesięczny rejs, donosił zachwycony, że nawet w tropikach nie straciła smaku i nie roztopiła się.

Carl kładzie podwaliny pod imperium i sprzedaje, o czym mówiliśmy, rozmaite produkty. Emil Wedel skupia się już na czekoladzie?

Czekolada u Wedlów pojawia się kilka lat po otwarciu pierwszej cukierni, aż w końcu zaczynają produkować "parową czekoladę", jak nazywali czekoladę produkowaną nie ręcznie, ale za pomocą maszyny parowej – ówcześnie kosmicznej niemal technologii. Fabryka początkowo nazywa się C.E. Wedel, czyli Carl i Emil, by wkrótce C porzucić w związku w rozmaitymi perypetiami, które szczegółowo opisuję w książce. Emil buduje fabrykę przy Szpitalnej, od której zaczęliśmy naszą rozmowę, i rozwija ją do granic możliwości. Trzeci Wedel, Jan, zbudował nowoczesną fabrykę czekolady na Kamionku, po drugiej stronie Wisły, jednak nie zmienił już nazwy – zostało E. Wedel.

Jednak nie tylko fabryka i czekolada Wedlów interesowały.

Skończył się właśnie Konkurs Chopinowski. Tradycyjnie odbywa się on w Filharmonii Narodowej, którą Emil Wedel współfinansował. Wszyscy Wedlowie czuli się bardzo odpowiedzialni za przestrzeń wokół, za Warszawę, za Polskę, kiedy już w końcu wróciła na mapę Europy. Dbali o zieleń, którą kochali. Budowali piękne kamienice, byli deweloperami dbającymi o przestrzeń wspólną. Tuż przed wojną planowali nawet budowę całego osiedla dla pracowników firmy. Wspierali parafię luterańską, instytucje sztuki, sierocińce, domy pomocy. Długo można by wymieniać. Myślę, że to się brało w dużej mierze z ich protestantyzmu i związanej z nim etyki oraz z poczucia odpowiedzialności obywatelskiej. Wedlowie nie tylko chcieli zarabiać, ale także zmieniać świat na lepsze.

Kiedy w roku 1920 Polska była zagrożona ofensywą bolszewicką, Wedlowie się samoopodatkowali na rzecz państwa. Podczas drugiej wojny światowej starali się pomagać pracownikom, nawet gdy fabryka nie zarabiała. Przekazywali dary żołnierzom, uchodźcom, sierotom, ubogim uczniom – nie starczyłoby nam czasu, żeby wszystkich wymienić. Ich dobroczynność widać było nawet podczas uroczystości rodzinnych, bo mieli w zwyczaju prosić gości o przekazanie datków na wybrany cel zamiast prezentów i kwiatów.

Reklama Wedla na okładce Magazynu świat, 1930 (fot. Ze zbiorów Mazowieckiej Biblioteki Cyfrowej) , Pracownica dekorująca torciki wedlowskie, 1956 (fot. Zbyszko Siemaszko)

Jan Wedel, ostatni dziedzic, był z wykształcenia chemikiem. Cukiernictwo to, jak ktoś powiedział, "sztuka przyciągania uwagi", ale też po prostu chemia.

Tak, to jest bardzo ciekawy wątek. Jan pojechał na studia do Szwajcarii, na uniwersytet, którego rektorem był Polak. Jego kolegą z uczelni był Chaim Weizman, późniejszy prezydent Izraela. Tam też poznał Ignacego Mościckiego, późniejszego prezydenta Polski. Można powiedzieć, że była to jedna wielka europejska rodzina chemików, którą potem podzieliły szalone nacjonalizmy.

Równie ciekawa jest metamorfoza, którą przechodzi w dwudziestoleciu Jan Wedel – z kapitalistycznych na bardziej socjalistyczne pozycje. Zaczął sobie z czasem uświadamiać, że wydawanie pieniędzy na gabinet lekarski, przedszkole czy stołówkę pracowniczą to nie strata, lecz zysk, bo zadowoleni pracownicy są wydajniejsi i lojalniejsi.

Jeszcze w 1905 roku robotnicy, co prawda lepiej wynagradzani niż u konkurencji, nie mieli urlopu ani zwolnienia lekarskiego. Nie tylko u Wedla – u wszystkich. Takie to były czasy, kiedy pracowało się po dwanaście godzin w tygodniu i po dziesięć w weekend. Emerytury i ośmiogodzinny dzień pracy wprowadzono w Polsce dopiero w 1918 roku dzięki polskim socjalistom. To także za socjalistycznych rządów wprowadzono żłobki w zakładach pracy z minimum setką pracownic. Warto o tym pamiętać.

Ciekawie o tym pisze Olga Gitkiewicz w książce "Krahelska. Krahelskie", na przykład o przyzakładowych żłobkach.

Jan Wedel początkowo uważał, że nie ma u niego w fabryce potrzeby żłobka, bo same pracownice go nie chcą. Dopiero socjalistka Zofia Żołędziowska przyjrzała się sprawie bliżej i zrozumiała, że pracownice nie przyprowadzają dzieci do żłobka, bo boją się, że wtedy zostaną uznane za obciążenie dla fabryki i zwolnione. Musiały się znaleźć pionierki, wtedy okazało się, że żłobek jest jednak potrzebny, i Wedel w to wszedł. Mało tego, uznał, że trzeba założyć także gabinet dentystyczny, bo pracownik z bolącym zębem jest nieefektywny.

To, co on robił w swojej fabryce, przypomina model skandynawski, aczkolwiek trzeba powiedzieć, że nie było tak różowo zawsze. Pamiętajmy i o takich czasach, w których Jan Wedel zwalczał związki zawodowe, a "Robotnik" wzywał do bojkotu jego produktów. Wedel w końcu związki pokonał i wtedy dopiero zaczęła następować w nim powoli przemiana, o której mówimy. Zrozumiał, że odbierze związkowcom paliwo, jak sam stworzy w swojej fabryce komfortowe warunki dla pracowników. I to się udało. Wedel stworzył dla pracowników nie tylko świetlicę, stołówkę, prysznice, ale nawet klub sportowy z zapaśnikami i rowerzystkami, ośrodek wypoczynkowy i kółko dramatyczne.

I Ptasie Mleczko.

Ten znak towarowy Wedel zarejestrował w 1936 roku, ale legendy o jego stworzeniu nie udało mi się zweryfikować.

Łukasz Garbal, autor książki 'Wedlowie. Czekoladowe imperium' (fot. Archiwum prywatne)

Mnie się Jan Wedel nieustannie kojarzył z Dirkiem Rossmannem, który przecież zawiaduje wielkim imperium drogeryjnym, ale żadnej nuworyszowskiej ostentacji u niego nie widać.

Wedel wychodził ze swojej kamienicy na Szpitalnej i szedł na piechotę do fabryki na Kamionku. Do samochodu i szofera trzeba go było intensywnie i długo namawiać. Był bardzo majętnym człowiekiem i wszyscy w Warszawie to wiedzieli, nie musiał się tym chwalić. Legenda głosi, że po wojnie, gdy komuniści zabrali mu dzieło jego życia, fabrykę Wedla, pozwał polskie państwo do Hagi i dostał odszkodowanie, z którego ufundował choćby witraże w kościele ewangelickim. Z kolei jego żona, będąca katoliczką, podarowała wielkie żyrandole z pijalni czekolady Wedla kościołowi katolickiemu na Solcu. Taka to była rodzina.

Rodzina z nazwiskiem, które stało się marką.

Kiedy komuniści dali fabryce czekolady imię 22 Lipca, nikt nie chciał kupować jej produktów. Dlatego do nowej nazwy musieli dodać w nawiasie: (d. E. Wedel), dawniej E. Wedel. Pan mówi, że "marka", zgoda, ale wydaje się, że dla Polaków Wedel to coś znacznie więcej, coś, czego do końca nie potrafimy nawet opisać.

Książka "Wedlowie. Czekoladowe imperium" do kupienia w Publio >>>

Łukasz Garbal. Ur. 1976. Polonista, edytor, pasjonat historii. Autor kilku książek, m.in. "’Ferdydurke’. Biografia powieści", "Edytorstwo. Jak wydawać współczesne teksty literackie" i "Jan Józef Lipski. Biografia źródłowa". Opracował korespondencję Jerzego Giedroycia ze Stefanem Kisielewskim i Janem Józefem Lipskim oraz wybór pism Jana Józefa Lipskiego. Laureat Nagrody Znaku i Hestii im. ks. Józefa Tischnera, Nagrody Historycznej "Polityki" oraz Nagrody im. Jerzego Giedroycia.

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym Wysokich Obcasów i weekendowego magazynu Gazeta.pl, felietonistą poznańskiej Gazety Wyborczej i autorem kulturalnego podcastu Zeitgeist:Radio. Pisze także do polskiej edycji magazynu Vogue i Pisma, a dla Grupy Stonewall prowadzi podcasty o queerowych książkach (Podcasty Stonewall) i wykłady on-line poświęcone historii i kulturze społeczności LGBT+ (Uniwersytet Stonewall). Pracował w Przekroju i Polskim Radiu, prowadził popularny blog teatralny, pisał m.in. do Exklusiva, Notatnika Teatralnego, Beethoven Magazine, portalu e-teatr.pl czy Newsweeka. Jest autorem kilkuset rozmów z twórcami i twórczyniami kultury. Mieszka w Poznaniu.