
Pokochał go pan czy znienawidził?
Takie postawienie problemu prowokuje do odpowiedzi następującej: miłość jest bliska nienawiści. Malinowski budzi we mnie nieustannie uczucia mieszane i z całą pewnością silne. Był niebywale trudnym facetem, więc zaprzyjaźnienie się z nim nie było łatwe i komfortowe. Z drugiej strony fascynował i przyciągał ludzi, miał ogromne grono zwolenników, wręcz wyznawców, zwłaszcza wśród kobiet zajmujących się antropologią. Był na pewno – bez względu na to, co się o nim sądzi – człowiekiem charyzmatycznym.
Zapytałem o to, bo można odnieść wrażenie, że on wywoływał tylko skrajne emocje: albo uwielbienie, albo wrogość.
To prawda. I dotyczy to zarówno jego pracy naukowej, jak i życia towarzyskiego. Był człowiekiem pełnym sprzeczności, także wewnętrznie, ale mimo rozmaitych dyskomfortów, które wywoływał, jego potężna osobowość powodowała, że był nieustannie pożądany.
O Malinowskim sporo napisano, także biografie. Dlaczego pan postanowił napisać kolejną?
Jest właściwie jedna bardzo porządna, źródłowa, oparta na dokumentach biografia Malinowskiego. Napisał ją australijski profesor antropologii Michael W. Young, doprowadzając ją do 1920 roku – i miejmy nadzieję, że dopisze ciąg dalszy. W Polsce wyszła ona 13 lat temu pod tytułem "Bronisław Malinowski. Odyseja antropologa". I to tyle, jeśli chodzi o biografie. Reszta to głównie rozmaite artykuły w pismach naukowych. Brakowało więc moim zdaniem przystępnej dla szerokiego czytelnika pozycji, która by popularyzowała wiedzę o Bronisławie Malinowskim, stąd "Dzikie żądze" napisane nie przez antropologa, ale dziennikarza. Dziennikarza, który może napisać tyle, ile sam zrozumie.
Czyli niebycie antropologiem pana nie martwiło?
Nie, nie bardzo. Nie jestem antropologiem, nie ryzykuję swojej kariery naukowej, ale też nie przypuszczam, żeby były w mojej książce jakieś błędy natury zasadniczej. Jeśli pojawią się uwagi krytyczne czy polemiczne, będę szczęśliwy, bo Bronisław Malinowski wart jest dyskusji. Myślę też, że antropologowi byłoby zwyczajnie trudno napisać taką książkę, jaką napisałem.
A dał ją pan przed drukiem do przeczytania antropologom?
Tak, dałem, ale nie tak zwanym autorytetom, nikomu z kręgów profesorskich. Chciałem się tylko upewnić, że nie popełniłem żadnych kardynalnych błędów. Choć trzeba tu od razu dodać, że na dobrą sprawę antropologia jest nauką, w której właściwie każde stanowisko można obronić.
Zaczynając lekturę pańskiej książki, myślałem, że o wiele szybciej przeniosę się z Malinowskim na antypody, tymczasem zatrzymał mnie pan na długo w Polsce. Dawno nie czytałem biografii, która aż tyle miejsca poświęcałaby młodości, kształtowaniu się człowieka.
To się wzięło stąd, że od samego początku zadawałem sobie pytanie, jak to się stało, że człowiek z tego prowincjonalnego wówczas Krakowa, z tej zabiedzonej Galicji nagle zrobił taką furorę, międzynarodową karierę i stał się – obok Marii Skłodowskiej-Curie – najbardziej znanym polskim naukowcem na świecie. Doszedłem wtedy do wniosku, że polska część jego biografii – a do 30. roku życia jego związki z Polską były ścisłe – ma fundamentalne znacznie, bo paradoksalnie ta jego izolacja od anglosaskiego świata pozwoliła mu zupełnie inaczej spojrzeć na sprawy, którymi się zajmował, co w konsekwencji przyniosło mu sławę tego, który współtworzy nowoczesną antropologię.
Malinowski, co ważne, wychował się w środowisku młodopolskim, dla którego rzeczą charakterystyczną był sprzeciw, bunt wobec zastanej rzeczywistości. Pożądane było w nim podważanie, dyskutowanie, często ostre polemizowanie.
To był bardzo spleciony świat, łączący fizyków i chemików z pisarzami i malarzami, sportowców z filozofami, dramatopisarzy z matematykami. Prawdziwy ocean do przepłynięcia. Nie bał się pan zatonięcia?
To był, przyznaję, mój największy problem, a może inaczej – największe wyzwanie, i mam nadzieję, że udało mi się z niego sprawnie wybrnąć. Rzeczywiście środowisko Malinowskiego było różnorodne i łączyło ludzi rozmaitych profesji – z jednej strony naukowców z dziedziny nauk ścisłych, z drugiej pisarzy i malarzy. Podobnie jak jego świat skomplikowany był on sam. Proszę zwrócić uwagę, że Malinowski z wykształcenia był filozofem z doktoratem, ale mnóstwo czasu spędził też w laboratoriach chemicznych i fizycznych. Dopiero gdy sobie zdał sprawę, że nie zostanie wybitnym fizykiem lub chemikiem, skierował się w stronę antropologii. Wszystko to powodowało, że miał ogromną przewagę nad akademickimi uczonymi skupionymi całe życie na jednej dziedzinie.
Warto tu przy okazji dodać, że pierwsi antropologowie, odwołujący się – mówiąc w uproszczeniu – do darwinizmu, nie mieli wykształcenia antropologicznego czy historycznego. To byli fizycy, lekarze, geografowie. Antropologia rodziła się od początku XIX wieku i była wówczas właściwie nauką pomocniczą historii i archeologii. Miała też odgałęzienie w postaci antropologii fizycznej, czyli mierzenia czaszek, nosów, badania odcieni skóry. Natomiast to, co zrobił Malinowski i kilku innych badaczy, to odnowienie antropologii czy też stworzenie, powiedzielibyśmy, nowoczesnej antropologii.
Antropologii, której podstawą jest praca terenowa, "zejście z werandy", bo trudno z dzisiejszej perspektywy uznać za naukę pisanie o ludach natywnych, których nie widziało się na oczy.
Tak, ta wczesna antropologia to były często raczej klechdy, czasem naprawdę bardzo dziwne. Dzisiaj nie można ich uznać za teksty naukowe, bo też ze współcześnie rozumianą nauką nic wspólnego nie miały.
Wpływ na Malinowskiego miało oczywiście to, gdzie się wychowywał – w samym centrum Krakowa. Jego ojciec był profesorem UJ, wybitnym badaczem dialektów, a nadopiekuńcza matka uważała syna za geniusza. Znaczenie mieli przyjaciele, do najbliższych należeli Leon Chwistek i Witkacy. Ale najbardziej, przyznać muszę, zaciekawił mnie wpływ, jaki na Malinowskiego mieli górale podhalańscy, nasi – jak pan pisze – ówcześni "dzicy".
Zacznijmy od tego, że góralszczyzna podhalańska została mocno zmitologizowana na potrzeby polskich interesów narodowych. Ta fascynacja góralami, ich kulturą, obyczajowością, a nawet wyglądem, brała się z ich odmienności od Polaków. Górale podhalańscy to etniczna mieszanka, w której spory udział mieli wędrujący na Podhale górale karpaccy.
Malinowski nie był wielkim amatorem górali, nie interesował się przesadnie ich kulturą, nie badał ich. Choć się wśród nich wychował – jako dziecko był chorowity i się na Podhalu kurował – nie podzielał fascynacji licznych polskich etnografów czy literatów góralami. Ta fascynacja, przypuszczam, pewnie go nawet śmieszyła. Nazywał ją "badaniem haftu na damskich majtkach".
Niewątpliwie dzięki długim pobytom na Podhalu, a także dzięki ojcu, który badania terenowe prowadził, dowiedział się, na czym rzecz polega. Kiedy więc Brytyjczycy siedzieli głównie "na werandzie", Malinowski był wśród "dzikich" – umiał się z nimi dogadać, obserwował, jak funkcjonują "ludzie pierwotni". W tym sensie jego pobyty na Podhalu przyczyniły się w jakiś sposób do późniejszej kariery.
Malinowski a to w odpowiednim czasie poznaje odpowiednią kobietę, a to kiedy wybucha I wojna światowa, zostaje jako obywatel wrogiego państwa zesłany na Nową Gwineę. Jaką rolę w jego życiu odegrał przypadek?
Niektórzy rzeczywiście uważają, że gdyby nie groźba internowania go w Australii podczas I wojny światowej, a co za tym idzie – "zsyłka" na badania na Nową Gwineę, nie byłoby wielkiego Malinowskiego, bo on by chętnie czmychnął z tych tropików, które kiepsko znosił. Drugi przypadek to jego wcześniejsze trafienie do Anglii, w czym rolę odegrała jego ówczesna partnerka, pianistka z Republiki Południowej Afryki Annie Brunton.
Ja tym przypadkom nie nadaję fundamentalnego znaczenia, bo Malinowski czytał intensywnie Jamesa Frazera, brytyjskiego antropologa społecznego, i myślał o Londynie już wcześniej, kiedy zdecydował się na zostanie antropologiem. Wiedział, do czego dąży, i świadomie stawiał kolejne kroki ku swemu celowi. Kiedy zorientował się, że nie zostanie ani wybitnym fizykiem, ani chemikiem, zmienił zainteresowania, bo jego celem było zostanie wybitnym naukowcem w jakiejś dziedzinie. Padło na antropologię i cel został zrealizowany, a potem, już po osiągnięciu światowego sukcesu, kreował swój wizerunek jako tego, który był od zawsze predestynowany do zostania wybitnym antropologiem, bo wychowywał się wśród "dzikich", czyli górali podhalańskich. Szczególnie Amerykanie tę historię uwielbiali.
Malinowski planował też dokładnie swoje związki z kobietami – rozważał, który będzie dla niego najlepszy, który pozwoli mu założyć rodzinę i jednocześnie się rozwijać jako naukowiec. Tak wybrał swoją żonę Elsie Masson, z którą miał trzy córki: Józefę, Wandę i Helenę. Małżeństwo skończyło się niestety przedwcześnie z powodu choroby i śmierci Elsie.
Z jednej strony mamy Malinowskiego, który uważa kobiety za równoprawne naukowczynie, z drugiej z jego dziennika wyłania się obraz wulgarnego "macanta". Mamy badacza, który uważa – co jest wtedy rewolucyjne – "że uchwycenie tubylczego punktu widzenia, stosunku krajowca do życia, zrozumienie jego poglądu na świat" jest powinnością antropologa, a jednocześnie z jego dziennika wyłania się obraz rasisty nazywającego krajowców "czarnuchami". Był mizoginem czy nie? Był rasistą czy nie?
Przede wszystkim należy czytać jego dzieła naukowe, bo myślę, że nie był tak przebiegły, by żyć w dwóch, że tak powiem, postaciach. To, co pisał w swoich książkach, w swojej publicystyce, odpowiada jego postawom i poglądom. Nie wydaje mi się, żeby był zdolny do tego, by z wyrachowania napisać coś przeciw sobie, żeby przedstawiać się jako empatyczny badacz, obrońca praw krajowców i zwolennik równouprawnienia kobiet, a prywatnie i ludami pierwotnymi, i kobietami gardzić.
Wydaje mi się, że zapiski jego odnalezionego i opublikowanego po śmierci "Dziennika w ścisłym znaczeniu tego słowa" są wyrazem jego niekontrolowanych emocji, sprzeczności tkwiących w nim od zawsze. To oburzenie wynikało w dużej mierze z rozczarowania biorącego się z tego, że to dziennik do bólu szczery. Był poza tym Malinowski osobą emocjonalną, miewającą humory i wyobrażam sobie, że były takie dni, gdy badani przez niego Triobrandczycy go irytowali. Był w końcu, o czym wspominaliśmy, dzieckiem młodopolskim, wychowanym w środowisku, w którym używało się bardzo soczystego języka, wręcz inwektyw, które miały raczej funkcję wysoko cenionej prowokacji. Malinowski zdawał sobie sprawę, że jego ostry język i nieraz ryzykowne poczucie humoru sprowadzają na niego kłopoty, szkodzą mu w nierozumiejącym tego świecie anglosaskim, ale nie umiał się powstrzymać.
Czy w związku z tym nazywanie go mizoginem czy rasistą jest ahistoryczne?
To jest pytanie, które się pojawiło od razu po wyjściu książki. Rasizm jest oczywiście, co do zasady, aberracją moralną i intelektualną, ale nie możemy nie brać pod uwagę czasów, o których mówimy. To był świat inny od naszego, kultura inna od naszej, pogląd na porządek świata inny od naszego i Malinowski w nim wyrastał, był jego częścią. Wydaje mi się w związku z tym, że nazywanie go dzisiaj rasistą nie jest fair.
Czy Bronisław Malinowski był osobą biseksualną?
Można tak powiedzieć, choć nikt tego nie zbadał przecież w sposób obiektywny. Sam pisał, że każdy człowiek ma w sobie jakiś pierwiastek homoseksualizmu. Nazywał to, używając języka chemii, pewnego rodzaju osadem. Wiemy też o jego seksualnej przygodzie z Witkacym. Ale był przede wszystkim Malinowski zafascynowany kobietami, miał z nimi wiele romansów i relacji seksualnych, do tego miał dwie żony. Można więc uznać, że miał współczynnik homoseksualny, ale nie ważyło to na nim w takim stopniu jak na przykład na Gombrowiczu.
Jaką pozycję ma Bronisław Malinowski we współczesnym świecie antropologii?
Jest jednym z ojców założycieli antropologii, czy szerzej nauk humanistycznych, choć jego praca ma dzisiaj wymiar niemal wyłącznie historyczny. Pozostawił po sobie uczniów, a ci uczniowie innych uczniów i kontynuują oni w jakimś stopniu element funkcjonalistycznego myślenia Malinowskiego, na krytyce którego narodziły się też nowe myśli, choćby wybitnego amerykańskiego socjologa Roberta Mertona, który usunął z funkcjonalizmu Malinowskiego jego największą wadę, czyli statyczność. Malinowski uważał, że każda kultura dąży do równowagi, a Merton uwzględnił dynamikę, konflikt. W każdym razie na Zachodzie do dzisiaj uważa się Bronisława Malinowskiego za postać wybitną.
A w Polsce?
Malinowski bezsprzecznie uważał się za Polaka, choć nie była to dla niego cecha pierwszorzędna. Nie był zaangażowany w sprawy polskie, nie zajmował się działalnością niepodległościową – nigdy nie interesowała go polityka, tylko nauka. Miał wielu polskich przyjaciół, wspierał polskich naukowców i pisał w swoich dziennikach, że zostanie "wybitnym polskim uczonym". Objęcia katedry na Uniwersytecie Jagiellońskim odmówił, ale gdy w Stanach Zjednoczonych powstał Polski Instytut Nauk i Sztuk, namówiono go na objęcie prezesury. Nikt się do tego lepiej nie nadawał niż polski naukowiec światowej sławy. Dzień po inauguracji instytutu Malinowski zmarł, a wiedza o nim we współczesnej Polsce jest znikoma. Może czas to zmienić?
KSIĄŻKA DO KUPIENIA W PUBLIO >>>
Grzegorz Łyś. Prawie 40 lat pracy dziennikarskiej, m.in. w "Życiu Warszawy" i "Rzeczpospolitej". Autor reportaży, artykułów publicystycznych i popularyzatorskich o tematyce społecznej, ekonomicznej, historycznej, ekologicznej oraz podróżniczej.
Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym Wysokich Obcasów i weekendowego magazynu Gazeta.pl, felietonistą poznańskiej Gazety Wyborczej i autorem kulturalnego podcastu Zeitgeist:Radio. Pisze także do polskiej edycji magazynu Vogue i Pisma, a dla Grupy Stonewall prowadzi podcasty o queerowych książkach (Podcasty Stonewall) i wykłady on-line poświęcone historii i kulturze społeczności LGBT+ (Uniwersytet Stonewall). Pracował w Przekroju i Polskim Radiu, prowadził popularny blog teatralny, pisał m.in. do Exklusiva, Notatnika Teatralnego, Beethoven Magazine, portalu e-teatr.pl czy Newsweeka. Jest autorem kilkuset rozmów z twórcami i twórczyniami kultury. Mieszka w Poznaniu.