Rozmowa
Protesty po ostatnich wyborach prezydenckich na Białorusi (fot. Shutterstock)
Protesty po ostatnich wyborach prezydenckich na Białorusi (fot. Shutterstock)

 Jeśli jest jakaś biografia, która ostatnio aż się prosiła o aktualizację, to właśnie ta.

Na pewno portret Aleksandra Łukaszenki wymagał uaktualnienia, ale nie z powodu jakichś znaczących dokonań czy przemiany tytułowego bohatera, lecz z powodów, które nas właściwie zaskoczyły. Pisząc o krajach poradzieckich, skupiamy się zbyt często na polityce, na silnych politycznych osobowościach, a nie na społeczeństwie – ono nam gdzieś umyka. I oto nagle Białorusini nas zaskakują. Okazują się narodem zupełnie niepogrążonym w stagnacji, zorganizowanym i masowo protestującym mimo postępujących represji. To właśnie oni, Białorusini, spowodowali, że książkę o Łukaszence trzeba było uaktualnić i wydać raz jeszcze.

Ale skąd właściwie to zaskoczenie? Przecież zajmujecie się z Andrzejem Brzezieckim Białorusią nie od dzisiaj. Piszecie o smutnych twarzach w mińskim metrze, a tu twarze nagle się rozweseliły?

Myślę, że dzięki zmianie pokoleniowej na Białorusi dokonało się coś, czego nie przeczuwaliśmy. Kiedy zaczęłam tam jeździć, wiele lat temu, ten kraj był naprawdę ściśnięty strachem, a ludzie nie wychodzili poza zwyczajne, codzienne życie. Nie interesowali się też sferą polityczną, uważając, że są na taki los skazani, a wiele osób to życie uważało po prostu za dobre.

Dobre?

Dobre w porównaniu na przykład z niestabilną, targaną konfliktami terytorialnymi Ukrainą. Dobre w porównaniu z paroma innymi republikami poradzieckimi. Dobre nawet w porównaniu z Rosją, gdzie jest ogromne rozwarstwienie majątkowe.

„Byleby nie było wojny”.

Tak, to często na Białorusi powtarzane zdanie. Nie ma wojny, jest spokojnie, można pracować, uczyć się, jeździć na wczasy. I może to wszystko jest biedne, przaśne, ale daje poczucie bezpieczeństwa i stabilizacji, a to też jest ważne.

Pisząc o krajach poradzieckich, skupiamy się zbyt często na polityce, na silnych politycznych osobowościach, a nie na społeczeństwie - ono nam gdzieś umyka. I oto nagle Białorusini nas zaskakują (fot. Jedrzej Nowicki / Agencja Gazeta)

Aż tu nagle...

Wyrasta nowe pokolenie, które nie chce już tego świata, bo jest skompromitowany, bo dyktator ma krew na rękach, bo chcą głosować, bo chcą żyć tak jak w Polsce czy innych krajach za zachód od Białorusi. Nagle wyrosło pokolenie, które bardziej interesuje przestrzeń miejska czy prawa kobiet niż Wielka Wojna Ojczyźniana.

Internet, media społecznościowe, smartfony zrobiły tu swoje.

Ta zmiana technologiczna ma ogromne znaczenie dla zmiany społecznej na Białorusi. Dekadę temu internetu niemal nie było na prowincji, a w Mińsku funkcjonowało parę kawiarenek internetowych. Dzisiaj każdy ma internet w komórce, co pomaga się komunikować i informować. Internet także sprawił, że na smutne twarze powrócił uśmiech, że humor jest ważną częścią wielu akcji protestacyjnych, które miały formę flash mobów czy happeningów. Obserwowałam to, muszę powiedzieć, z wielką radością, bo Białoruś była dla mnie przez lata państwem bardzo depresyjnym. Ta jej siermiężność mnie przybijała. A teraz jest tam zupełnie inaczej: zmieniają się ludzie, zmienia się estetyka. To są bardzo dobre wiadomości.

Zaskoczyła nas masowość protestów, ale też ich przebieg – bardzo pokojowy.

Białorusini, można powiedzieć, z tego słyną. Jest taka powieść białoruskiego pisarza Jewhienija Budinasa pod tytułem „Głupcy”, w której czytamy, że Białorusini zawsze na przejściu dla pieszych czekają na zielone światło. I jest tu rzeczywiście coś na rzeczy. Białorusini mają pokojową mentalność, nie lubią przemocy, choć oczywiście nie wszyscy i nie zawsze. Dlatego myślę, że protesty, które się zaczęły w tamtym roku, wyglądały tak, a nie inaczej. Białorusini nie chcieli burdy. Chcieli pokazać Łukaszence, jak wielu z nich się z nim nie zgadza i chciałoby jego odejścia. Chcieli mu pokazać, ile osób na niego nie głosowało, więc nie jest możliwe, by te ostatnie wybory wygrał. A skoro nie wygrał, to sfałszował. Wszyscy to wiedzą i mówią głośno, że car jest nagi.

Białorusini mają pokojową mentalność, nie lubią przemocy, choć oczywiście nie wszyscy i nie zawsze (fot. Shutterstock) , Dlatego myślę, że protesty, które się zaczęły w tamtym roku, wyglądały tak, a nie inaczej (fot. Shutterstock)

Trudniej też atakować pokojowe demonstracje, nie ponosząc wizerunkowych strat.

Łukaszenka miał przede wszystkim nadzieję, że protestujący w końcu się znudzą i rozejdą do domów. Nawiasem mówiąc, dlatego wybory na Białorusi zawsze są zimą, żeby zniechęcić ludzi do wychodzenia na ulicę – mrozy robią swoje. Oczywiście on próbował w rządowych mediach przedstawiać protestujących jako zadymiarzy i chuliganów, ale to mu nie wyszło.

I ostatnie zaskoczenie – kobiety. Kobiety wydawały się dominować podczas masowych protestów. To jest bardzo ciekawe w kontekście stosunku Łukaszenki do kobiet, który można sprowadzić do hasła „milcz, kobieto”.

Niestety, poglądy Łukaszenki w kwestii roli kobiet podziela większość mężczyzn na Białorusi, podobnie jest zresztą w innych krajach poradzieckich. Tymczasem kobiety dochodzą teraz do głosu, formułują swoje postulaty i zgłaszają akces do życia publicznego. Kobiety oczywiście były zawsze obecne, były w sztabach opozycyjnych polityków, ale gdzieś z tyłu, aż nagle w zeszłym roku stały się licznymi uczestniczkami protestów. To jest naprawdę wspaniałe, że w imieniu opozycyjnej Białorusi przemawia kobieta Swiatłana Cichanouska. Nawet jeśli wiemy, że pojawiła się niejako w zastępstwie uwięzionego męża. W końcu na Białorusi zaczęła się pisać herstoria.

To Łukaszenkę irytuje?

On ma strasznie maczystowski stosunek do kobiet. Widać to choćby po tym, jak traktuje na konferencjach prasowych dziennikarki – z protekcjonalną pobłażliwością. Z pewnością wielkie protesty kobiet musiały go drażnić. Szczególnie że zapowiadają wielką społeczną zmianę, na którą on nie ma ochoty i wydaje się jej w ogóle nie rozumieć.

On jest doprawdy podręcznikowym exemplum sowieckiego świata, nieraz wręcz groteskowym. Zaczynając od zaczeski na pożyczkę, a kończąc na nazwaniu byłego wicekanclerza Niemiec „pedałem”. Łukaszenka zachowuje się raczej jak kierownik kołchozu, a nie jak prezydent.

To prawda, on zarządza krajem jak kołchozem i ku zdumieniu politologów okazało się, że tak się da. Z gnoju na salony – mówią o nim Białorusini. I nie ma w tym wiele przesady. Łukaszenka wprowadził się do prezydenckiej siedziby razem ze swoim prostactwem, niedostatkami intelektualnymi, knajackim językiem. Przyjechał kiedyś do Mińska z bagażnikiem pełnym samogonu i ogórków i już został.

Łukaszenka miał przede wszystkim nadzieję, że protestujący w końcu się znudzą i rozejdą do domów (fot. Shutterstock)

„Wódka i ogórki były sprawnym narzędziem w polityce”, piszecie w książce.

Co też sporo mówi o Białorusinach, którzy są wiejskim społeczeństwem z awansu. Stąd też Łukaszenka tak do nich trafiał, cudownie wyczuwał potrzeby. I być może po upadku Związku Radzieckiego Białorusini chcieli takiego państwa, które przypomina kołchoz – prostego w zarządzaniu silną ręką. Jednak dzisiaj Białorusini nie chcą już żyć w kołchozie, chcą żyć w nowoczesnym, europejskim kraju.

Kraju, którym Łukaszenka nieustannie kieruje już prawie 30 lat. Mam wrażenie, że także dlatego, że nikt nie wie za bardzo, co z nim zrobić: ani Europa, ani Rosja. A tak przynajmniej jest spokój. Nikt nie chce mieć obok upadłego, targanego konfliktami państwa.

Na pewno decydującym czynnikiem jest tu Rosja. To w Moskwie zapadają decyzje dotyczące Białorusi, a nie w Warszawie czy Brukseli. Białoruś jest gospodarczo, politycznie i kulturowo związana z Rosją. Bez pomocy Moskwy gospodarka Białorusi by upadła, więc wszelkie zmiany muszą mieć przyzwolenie Kremla. Dlatego też nawet opozycja na Białorusi nie jest antyrosyjska. Druga sprawa to stosunek protestujących do nieprotestujących. Otóż nadal więcej Białorusinów zostało w domach, niż wyszło na ulice. A trzecia sprawa to trwałość systemu Łukaszenki, który obsadził lojalnymi ludźmi aparat urzędniczy, sądownictwo czy policję, więc upadek reżimu jest wbrew interesom tej wielkiej grupy. Podobnie zresztą było w Polsce w 1989 roku.

Ale w Polsce była opozycja, a na Białorusi – z całym szacunkiem – opozycja, przynajmniej do niedawna, była dość rachityczna.

Zgoda, w Polsce była opozycja, ale nie było kadr, którymi można byłoby zastąpić w 1989 roku setki tysięcy komunistycznych urzędników. Podczas budowania nowego państwa trzeba było się na nich opierać, co do dzisiaj wzbudza w Polsce kontrowersje. Na Białorusi jest podobnie, ewentualny koniec rządów Łukaszenki musi pociągnąć za sobą budowanie nowego ładu ze starymi kadrami. Nie da się tylu ludzi po prostu wyrzucić.

Może teraz opozycja obywatelska stanie się sprawniejsza od tej stricte politycznej?

Patrzę na nią z nadzieją, bo rzeczywiście można czasami odnieść wrażenie, że opozycja polityczna gra z Łukaszenką do jednej bramki. Oczywiście są tacy opozycjoniści, którzy wylądowali w koloniach karnych, więzieniach, na emigracji lub po prostu wszelki ślad po nich zaginął, zostali skrytobójczo zamordowani. Tego zlekceważyć się nie da, ale tak, generalnie opozycja polityczna jest raczej rachityczna.

Zupełnie jak polska – niewiele może i zajmuje się sobą. Miałem w ogóle podczas lektury waszej książki dużo skojarzeń z Polską. Przykładowo Lidia Jarmoszyna, szefowa Centralnej Komisji Wyborczej, to wypisz wymaluj Julia Przyłębska. Jedna odpowiednio „liczy” głosy, druga wydaje odpowiednie „wyroki”.

Podobieństw między Polską a Białorusią jest rzeczywiście sporo. Nawet polska telewizja rządowa przypomina tę białoruską – nie da się jej oglądać, aż głowa boli. Różnica jest taka, że w Mińsku telewizja mówi o spisku Polski przeciw Białorusi, a w Warszawie – o spisku Niemiec przeciwko Polsce. I tam, i tu telewizja też starszy „Gejwropą”, czyli gejowską Europą.

Niech nasza książka o Łukaszence będzie przestrogą dla Polski, niech przypomina, że demokracja nie jest dana raz na zawsze (fot. Shutterstock)

Już słyszę, że przesadzamy z porównywaniem Polski do Białorusi.

Sama się często zżymam, kiedy ktoś to robi, ale nie da się ukryć, że mimo oczywistych różnic jest też sporo podobieństw, często te same mechanizmy: najpierw rozprawimy się z sądem, potem przejmiemy prokuraturę, potem naślemy na ludzi policję, potem zmienimy prawo, potem złamiemy procedury parlamentarne, potem pozbawimy kobiety praw reprodukcyjnych.

A na końcu zgasimy w parlamencie światło. Łukaszenka tak zrobił, wyłączył prąd.

Gdyby ktoś mi pięć lat temu powiedział, że w Polsce stanie się to, co się stało, nie uwierzyłabym. A jednak się dzieje, bezpieczniki chroniące demokrację są, okazuje się, dość słabe. Niech nasza książka o Łukaszence będzie przestrogą dla Polski, niech przypomina, że demokracja nie jest dana raz na zawsze, bo wszędzie może znaleźć się polityk, który zechce sięgnąć po więcej, i nie jest wykluczone, że pewnego dnia – znów zupełnie niedowierzając – obudzimy się w takim kraju jak Białoruś.

Polska ma jakiś wpływ na to, co się dzieje na Białorusi?

Polska jest zupełnie w sprawie Białorusi bezradna. Jeśli już, możemy mieć na nią wpływ za pomocą polityki europejskiej. W czasach, kiedy mieliśmy politykę zagraniczną, współtworzyliśmy i promowaliśmy Partnerstwo Wschodnie. Słuchano nas wówczas w Europie, liczono się z naszym głosem. Dzisiaj, kiedy Polska sama jest pod lupą Brukseli za łamanie prawa, nasz głos nie ma żadnego znaczenia. Możemy jedynie prowadzić tak zwaną miękką politykę, wspierając organizacje pozarządowe czy fundując stypendia białoruskim studentom – to jest ważne i to się dzieje.

Jakie jest obecnie realne poparcie dla Łukaszenki?

Trudno odpowiedzieć na to pytanie. Być może wynosi ono około 30 procent, więc nadal jest spore. Wiemy na pewno, że ostatnich wyborów nie wygrał.

„To państwo będzie istniało tak długo, jak ja będę prezydentem” – mówi Łukaszenka. A co, jeśli to prawda?

On na pewno sam siebie tak pozycjonuje i tak jest odbierany na Zachodzie. Trzeba tu uczciwie powiedzieć, że Łukaszenka jest w jakimś sensie współtwórcą niepodległej Białorusi. Kiedy wygrał w cuglach pierwsze wybory, cieszył się ogromną popularnością. Mógł też z powodzeniem wygrać drugie i mieć pomnik w Mińsku jako ojciec narodu. Ale jak wielu innych prezydentów w krajach byłego Związku Radzieckiego uznał, że dwie kadencje to dla niego za mało, że bardziej mu odpowiada nieskończona ich liczba. I tak z ojca narodu został dyktatorem.

Jak długo jeszcze?

Nie wiemy. Jest kilka scenariuszy. Władzę może „odziedziczyć” najstarszy syn Wiktar, któremu podlegają resorty siłowe, zna administrację państwową, a ludzie znają jego. Może Moskwa przeforsuje swojego kandydata – to jest bardzo prawdopodobne. A może po prostu Aleksander Łukaszenka będzie rządził kolejne lata, choć mam wrażenie, że to już równia pochyła.

KSIĄŻKA DO KUPIENIA TUTAJ >>>

Małgorzata Nocuń (fot. Jakub Włodek / Agencja Gazeta)

Małgorzata Nocuń. Ur. 1980. Dziennikarka „Tygodnika Powszechnego”, jego korespondentka na Ukrainie i Białorusi, redaktorka „Nowej Europy Wschodniej”. Autorka książki „Wczesne życie” oraz – wraz z Andrzejem Brzezieckim – książek „Białoruś – kartofle i dżinsy”, „Ograbiony naród. Rozmowy z intelektualistami białoruskimi”, „Armenia. Karawany śmierci”. W 2014 roku została wyróżniona w konkursie Amnesty International „Pióro Nadziei” za reportaż z Kaukazu Północnego. W 2019 roku ukazał się pod jej redakcją zbiór reportaży o Białorusi „Ojczyzna dobrej jakości”. Właśnie, nakładem Wydawnictwa Czarne, ukazało się drugie, uaktualnione wydanie książki „Łukaszenka. Ostatni car Rosji” autorstwa Małgorzaty Nocuń i Andrzeja Brzezieckiego.

Mike Urbaniak. Jest dziennikarzem kulturalnym "Wysokich Obcasów" i weekendowego magazynu Gazeta.pl, felietonistą poznańskiej "Gazety Wyborczej" i autorem kulturalnego podcastu Zeitgeist:Radio.