
22 czerwca 2013 roku w auli Uniwersytetu Wrocławskiego publiczność czeka na wykład 88-letniego Zygmunta Baumana. Powitanie profesora przerywa grupa polskich nacjonalistów wrzeszczących „Raz sierpem, raz młotem czerwoną hołotę”, „Wypi***alaj” i tym podobne. Dlaczego właśnie od tej sceny zaczął pan swoją opowieść?
Chyba żadne inne zdarzenie nie wprowadza lepiej w aurę czarnej legendy, jaką stworzono w Polsce wokół Zygmunta Baumana. Zdarzenie okropne, zawstydzające, a zarazem adekwatnie ukazujące kontekst, w jakim podejmuję tę opowieść. Szpetna gęba współczesnej Polski. Tak, moja książka jest opowieścią o Baumanie, ale też o Polsce dawniejszej i tej współczesnej, która się do niego nie przyznawała, stygmatyzowała go, wypędzała. To nie jest książka tylko o odległych czasach. Czas teraźniejszy jest w niej tak samo ważny jak czas przeszły.
Pierwsze wygnanie Zygmunta Baumana z Polski – ucieczka do Związku Radzieckiego – wydarza się tuż po wybuchu wojny. Zygmunt ma wówczas 14 lat. Co już wie o swoim kraju, o miejscu, które w nim zajmuje, i co jako nastolatek myśli o przyszłości?
Że to kraj, w którym nawet droga do szkoły nie jest bezpieczna, naraża go codziennie na wyzwiska, poszturchiwania. W szkolnej klasie w gimnazjum jest jeszcze gorzej. Koledzy zamykają go w getcie ławkowym, a większość nauczycieli temu przyklaskuje. Zygmunt czuje się Polakiem, chce być Polakiem, ale mu nie pozwalają. Uczy się, że jest kimś innym, obcym, choć nie bardzo może zrozumieć dlaczego. Mówi tym samym językiem, mieszka w tym samym mieście, w tej samej dzielnicy, co prześladowcy… Dowiaduje się tymczasem, że Polska i polskość są nie dla niego, że „Żydzi na Madagaskar”.
Polska dla Zygmunta to także kraj, w którym ktoś taki jak jego ojciec – ubogi księgowy – nie może znaleźć pracy i w akcie desperacji rzuca się z mostu do rzeki.
Nie wiem, co nastoletni Zygmunt myślał wówczas o swojej przyszłości, ale są podstawy, by o tym spekulować. Krótko przed wybuchem wojny zaczyna chodzić na spotkania młodzieżowej organizacji syjonistycznej Ha-Szomer Ha-Cair, gdzie po raz pierwszy odnajduje się w gronie, z którego nikt go nie wyklucza ani nie wskazuje palcem. Chyba nie myśli o wyjeździe z Polski, później będzie odcinał się od idei syjonizmu, darł o to koty ze swoim ojcem. Ale gdyby wojna nie wybuchła, być może skończyłoby się jednak wyjazdem. Kto wie?
Do Polski powraca jako żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, walczącej u boku Armii Czerwonej. Tuż po wojnie zaczyna służyć w Korpusie Bezpieczeństwa Wewnętrznego i pozostaje w nim aż do 1953 roku. Prawicowi publicyści, oskarżając Baumana o bycie komunistycznym zbrodniarzem, podkreślają, że KBW zostało utworzone na wzór radzieckiego NKWD. Czym dokładnie zajmował się Zygmunt Bauman jako oficer KBW i jak przebiegała jego kariera?
Proszę się nie nabierać na etykiety. W tym kontekście nazwa „NKWD” – formacji, która popełniała zbrodnie na rozkaz Stalina – nie ma za zadanie niczego wyjaśniać, a jedynie ubrudzić Baumana. Może warto dodać, że ta sama KBW, która broniła nowego ładu przed antykomunistycznym podziemiem, w 1956 roku postawiła się Moskwie i gotowa była bronić przemian Października przed ingerencją radzieckich towarzyszy.
A wracając do Baumana w KBW: w powojennej Polsce toczyła się wojna domowa. Raz, na początku 1946 roku, Bauman brał udział w zatrzymaniach partyzantów podziemia – dokładnie nacjonalistów z Narodowego Zjednoczenia Wojskowego, którzy po wojnie nie złożyli broni i walczyli z nowym porządkiem. Dziś są czczeni przez obecną władzę jako „żołnierze wyklęci”. Tymczasem niektóre z oddziałów „wyklętych” dokonywały zbrodni na cywilach popierających nową władzę, zabijały ocalałych z Zagłady Żydów, a także innowierców. Jak wyglądałaby urządzona przez nich Polska? Wolę sobie nie wyobrażać…
Przede wszystkim jednak Bauman był oficerem politycznym. Zajmował się polityczno-ideową edukacją, uświadamianiem młodych, niewykształconych żołnierzy. Pisał teksty agitacyjne, organizował szkolenia dla żołnierzy. W komunistycznej Polsce, jakiej pragnął, nikt nie miał być oceniany na podstawie kryteriów etnicznych. I oto na początku 1953 roku jego kariera wojskowa się załamuje. Bauman pada ofiarą antysemickiej czystki – to odprysk tak zwanej sprawy kremlowskich lekarzy w ZSRR, żydowskiego pochodzenia, fałszywie oskarżonych o uśmiercenie wysokich dygnitarzy. Oficjalnie KBW zwalnia Baumana z powodu drobnomieszczańskiego pochodzenia oraz z powodu wizyt jego ojca w ambasadzie Izraela.
W 2006 roku prawicowy publicysta Piotr Gontarczyk ujawnił, że Zygmunt Bauman był w latach 1945-1948 współpracownikiem Informacji Wojskowej, czyli rodzimego kontrwywiadu – formacji, która rzeczywiście jest odpowiedzialna chociażby za przeprowadzanie brutalnych śledztw.
Gdy ktoś ma złą wolę, łatwo dziś tworzyć zbitki: Bauman – Informacja Wojskowa – brutalne represje, i za ich pomocą uprawiać zakłamaną politykę historyczną. Tylko co to ma wspólnego z prawdą o Baumanie i o tamtych czasach?
Bauman nie był pracownikiem Informacji Wojskowej, czyli kontrwywiadu wojskowego, został zarejestrowany jako współpracownik. Przypomnijmy: był wtedy podporucznikiem w powstającym KBW. Z dokumentów wynika, że pisywał dla Informacji analizy polityczne. Gdy dostał rozkaz współpracy z tą instytucją, był rok 1945. Zaledwie kilka miesięcy wcześniej wrócił z frontu, miał 19 lat. Pewnie mu powiedzieli: towarzyszu poruczniku, budujemy nową Polskę, wróg nie śpi, miejcie oczy otwarte i informujcie nas, co piszczy w trawie. Co niby miał na to odpowiedzieć oficer? I w ogóle dlaczego miałby odmówić? Nie mówiąc o tym, że nie bardzo mógł to zrobić. Opowiadał się za nowym porządkiem, który miał uzbrojonych przeciwników, a on chciał bronić tego porządku. Przedwojenna Polska, którą uosabiali antykomunistyczni partyzanci, nacjonaliści, nie chciała Baumana i dawała mu to do zrozumienia wystarczająco dotkliwie każdego dnia.
Współpraca z kontrwywiadem zakończyła się jednak dość szybko.
Po niespełna trzech latach, w 1948 roku. Informacja Wojskowa zerwała współpracę z Baumanem. W dokumentach pozostał ślad, że jednym z powodów było jego żydowskie pochodzenie, ale – jak przypuszczam – on sam o tym wówczas nie wiedział. Jak widać, wykorzenianie antysemityzmu nawet we własnych szeregach nie bardzo komunistom wychodziło.
Dekomunizatorzy przedstawiają dziś współpracę Baumana z kontrwywiadem jakby to było wstąpienie do jakiegoś zbrodniczego gangu. Tymczasem nikt – nie tylko 19-letni Bauman – nie wiedział w 1945 roku, czym Informacja Wojskowa się stanie w przyszłości i jakich będzie dokonywała nadużyć.
Ale nawet jego pierwsza żona Janina, z którą przeżyje ponad 60 lat, do połowy lat 50. komunizm swojego męża nazywała fanatycznym. W książce przytacza pan historię studentki, której Zygmunt Bauman – wtedy już asystent w Katedrze Materializmu Dialektycznego i Historycznego – odmawia miejsca na studiach magisterskich z powodu nieodpowiedniego życiorysu ojca. Na ile jego fanatyzm jest rewersem codziennych upokorzeń, odrzucenia i wyobcowania polskiego nastolatka o żydowskich korzeniach dorastającego w II Rzeczpospolitej?
Epizod, który pani wspomina, zawiera sporo niejasności. Znamy go z pośrednich relacji osób, którym pokrzywdzona o tym opowiadała. Wierzę, że jej odczucie krzywdy, a może raczej niepokoju o przyszłość – że nie będzie mogła studiować – było zasadne. Nie wiemy jednak ani co Bauman mówił, ani w jaki sposób. Wiemy za to, że ostatecznie jej nie zaszkodził, została przyjęta na studia magisterskie na Wydziale Filozoficznym.
Przedwojenne doświadczenia na pewno mają duże znaczenie dla decyzji młodego Baumana, że postawi na komunizm. Ale nie szukałbym w nich źródeł jego zachowań w konkretnych sytuacjach, one mogą być co najwyżej psychologicznym tłem. Po prostu czasy rewolucyjnych wzmożeń sprzyjają postawom fanatycznym czy wręcz je wytwarzają. A takie to właśnie były czasy. Bauman nie stanowił wyjątku. Podobnie zachowuje się większość wybitnych jednostek z jego pokolenia oczarowanych ideami marksizmu-leninizmu, przekonanych, że na gruzach idei, które pogrzebała wojna – i na tych gruzach dosłownych – uda im się zbudować świat lepszy od przedwojennego. To chyba Leszek Kołakowski powiedział, że komunizm był wtedy młodością świata.
Ale kiedy zbrodnie stalinizmu ujawnia sam Chruszczow, Zygmunt Bauman przeżywa wstrząs. W jednym z artykułów pyta siebie i innych, jak mogli być tak ślepi. Domaga się demokratyzacji życia partyjnego i państwowego. Dlaczego więc, gdy kilka lat później tego samego domagają się studenci, nie przyłącza się do ich protestu?
Zapewne wciąż ma nadzieję, że uda się partię sprowadzić na dobrą drogę za pomocą perswazji, a nie buntu; że wciąż da się ją reformować od wewnątrz. W książce piszę, że w jakimś sensie to partia daje mu kosza, nie daje mu wyboru. Bo ona nie chce się reformować ani słuchać krytycznych głosów ludzi takich jak Bauman, czyli takich, którym na niej zależy. W końcu więc Bauman rzuca legitymację. Robi to w momencie, gdy okazuje się, że w partii mieniącej się komunistyczną rozpleniły się poglądy i postawy nacjonalistyczne oraz antysemityzm. To jest dla niego cios i szok.
Czy partia aż tak boi się Baumana, że ustawia go w pierwszym szeregu „wrogów ojczyzny”?
Nie powiedziałbym, że w 1968 roku władza boi się Baumana. Bauman pasuje jej do kampanii propagandowej, przede wszystkim z powodu nazwiska. Nazwisko „Bauman” to marzenie nacjonalkomunistów: nic nie trzeba wyjaśniać, wystarczy mrugnąć okiem do antysemickiej publiki.
Ale MSW interesuje się nim dużo wcześniej. W latach 60., pozostając lojalnym członkiem partii, Bauman jest otwarty na spotkania z jej krytykami. Przyjmuje zaproszenia do klubów politycznych, w których rozkwita zarówno myśl rewizjonistyczna, jak i bunt młodzieży. Gdy jest proszony o wstawienie się za kimś, na kogo spadają represje władzy, robi to, nawet jeśli wie, że spotkają go z tego powodu nieprzyjemności. Partia i MSW skrzętnie wszystko to odnotowują.
Intelektualnie on zupełnie nie pasuje do partyjnej ortodoksji. Propaguje tak zwany marksizm otwarty spod znaku włoskiego myśliciela Antonia Gramsciego. Na uniwersytecie szerzy myśl amerykańskich socjologów. Więc nie przystaje do jakiegoś dogmatycznego partyjnego szablonu. Nawet jako lojalny członek partii jest kimś bardzo osobnym, niezależnym w myśleniu.
Czy ta osobność i niezależność sprawia, że gdy przebywa już na uchodźstwie w Wielkiej Brytanii, nie wstępuje do międzynarodowego komitetu solidarności z Solidarnością?
Myślę, że po wygnaniu jest rozgoryczony, poturbowany. Zawsze chciał być Polakiem, walczył za Polskę z bronią w ręku, był ranny pod Kołobrzegiem, wielokrotnie mógł zginąć na froncie. Potem angażował się w budowę nowego porządku – w imię komunizmu i w imię lepszej Polski. Był wtedy i komunistą, i polskim patriotą. Przeżywał rozczarowania, zaczynał od nowa… I gdzieś na końcu tej drogi powiedziano mu znowu – jak przed wojną – że nie jest Polakiem i że ma się wynosić.
Nie jestem w ogóle zdziwiony tym, że po wygnaniu w 1968 roku nie chciał się angażować w kolejne inicjatywy polityczne związane z Polską. Przecież musiał stawiać sobie pytanie: a co, jeśli znowu wskażą mi drzwi? Ale wrócić do kraju chciał bardzo, bardzo. Tęsknił chyba tak, jak się tęskni do miłości nieodwzajemnionej.
Do czego najbardziej tęsknił?
Do ludzi, do wspólnych doświadczeń. Do świata, do którego czuł, że przynależy, choć ten świat tak dotkliwie i wielokrotnie go zranił. Do przerwanych rozmów. I do tych nowych, w których nie trzeba opowiadać całego świata od początku, bo ludzie rozumieją się w lot – a rozumieją się, bo mają podobne przeżycia. Na pewno tęsknił do języka, który był także jego ojczyzną, choć nauczył się świetnie pisać po angielsku.
Ale ludzie mu bliscy w większości pozostali obojętni albo może zbyt mało uważni na zniewagi, których doświadczał.
Czasem myślę, że my, dla których był kimś ważnym, nie stawaliśmy dość stanowczo w jego obronie, gdy nacjonalistyczna agresja i antykomunistyczne zaślepienie zatruwały mu ostatnie lata życia. Mnie wydawało się, że człowiek jego kalibru jest niejako ponad tymi atakami, że one się go nie imają. Nie miałem pojęcia, jak boleśnie je odczuwał. I że w Polsce czekał już tylko na kolejne ciosy.
Pana poprzednia biografia, poświęcona Ryszardowi Kapuścińskiemu, pokazała, jak trudno nam, Polakom, przyszło pogodzić się z tym, że wielki reporter był po prostu człowiekiem, a nie świętym. Z czym przyjdzie nam się mierzyć w biografii Baumana?
Po czasie spędzonym nad „Wygnańcem” wychodzi mi, że polską duszę wciąż i nieustająco trawią co najmniej trzy poważne choroby: nacjonalizmu, czarno-białej wizji własnej historii i zawiści wobec jednostek wybitnych, takich jak Bauman.
Nie umiemy też, a może nie chcemy, spojrzeć na złożone losy człowieka inaczej niż poprzez schemat opowieści o grzechu, winie, zadośćuczynieniu i odkupieniu. To chyba z religii się wzięło. Czasem decyzje, które po latach mogą wyglądać na błędne, w chwili ich podejmowania błędne nie były. Bo człowiek nie zna przecież przyszłości.
W narracji antykomunistycznej wszystko musi być czarno-białe: ci źli, tamci dobrzy i kropka.
To ważny wątek, który żywo mnie obchodzi. Uważam, że mamy nieprzemyślany PRL, czyli doświadczenie naszych rodziców i dziadków. Mało kto chciałby dziś żyć w kraju takim jak Polska Ludowa – to dla mnie jasne, nie zapomniałem beznadziejnych lat rządów Jaruzelskiego. Ale sprowadzanie całego okresu PRL jedynie do represji i niedostatków, kwitowanie oburzeniem, względnie kpiną to chyba jakaś niedojrzałość. Doświadczenia PRL-u nie da się odfajkować w ten sposób.
Cała masa ludzi z różnych społecznych klas, na przykład dzisiejszych menedżerów, biznesmenów, osób uważających się za klasę średnią, znajduje się w tym miejscu mapy społecznej, nie w innym, za sprawą wielkiego społecznego przetasowania tamtych czasów. W jakiś sposób wszyscy – no, może prawie wszyscy – wyszliśmy z modernizacji i awansu à la PRL. Wyjątek stanowi garstka przedwojennych właścicieli ziemi, większych zakładów i może liczebnie skromnej przedwojennej inteligencji z kilku większych miast, którzy materialnie stracili. Ojciec, matka, dziadek czy babka większości z nas, kopiących nieboszczkę PRL, szydzących z „peerelowskich luksusów”, przyjechali do dużych centrów przemysłu i kultury ze wsi albo z małego miasteczka. Dzięki kulawej, ale jednak modernizacji znaleźli się w innym miejscu. Dostali mieszkanie, zmienili zawody, poszli do fabryk albo na uczelnie. To był niesamowity postęp wobec tego, w czym żyli przed wojną. Bajkowe myślenie podpowiada, że gdyby nie komuna, żylibyśmy na poziomie Francuzów czy Niemców. Guzik prawda. Gdyby nie komuna, bylibyśmy krajem peryferyjnego kapitalizmu, nie żadną Europą Zachodnią.
Brak autentycznej refleksji nad tamtym doświadczeniem rzutuje na ocenianie ludzi takich jak Bauman czy Kapuściński. Wielu przyjmuje postawę z gatunku: jeśli czegoś nie rozumiemy, na wszelki wypadek lepiej to potępić, wyśmiać, postawić komuś dwóję z życia. Albo wypędzić – jak Baumana. Szczęśliwie u wielu ludzi z młodszych pokoleń dostrzegam inne podejście.
Dlaczego Bauman stał się dla nich ważną postacią?
Myślę, że trafnie odczytywał to, co im gra w duszy. Celnie diagnozował lęki i niepokoje młodych ludzi. Wolał mówić o „sprawiedliwym społeczeństwie” niż o wąsko rozumianych „prawach człowieka”, bo w społeczeństwie, o które mu chodziło, prawa te byłyby zagwarantowane – nie tylko polityczne, ale i ekonomiczne. Gdy pisał, że w czasach prekaryzacji pracy trudno mieć dalekosiężne plany życiowe, boomersi zbywali to milczeniem albo lekceważeniem, za to młodzi rozumieli w lot – mówił o nich, o ich doświadczeniu. Nasłuchiwał, nie przestawał się uczyć, nie zadowalał się odcinaniem kuponów od wiedzy, którą posiadł lata wcześniej.
Miał też do zaoferowania wiarygodną opowieść o świecie za oknem, jak i pewną propozycję – nie tyle rozwiązania wszystkich bolączek świata, ile kierunku myślenia o świecie bardziej gościnnym, w którym mogliby się odnaleźć również ci najsłabsi. Dziś mało kto i mało gdzie ma aspiracje budowania lepszego świata, mało kto ustawia sobie utopię jako horyzont. Zwyciężyło konserwatywne pogodzenie się z niedoskonałościami świata i chyba rezygnacja z czegoś więcej. Intelektualiście takiemu jak Bauman pozostało diagnozowanie, analizowanie, tłumaczenie różnych zjawisk i doświadczeń. Tyle że on akurat nigdy nie porzucił marzeń, uważał, że stać nas na więcej.
Z drugiej strony część środowiska akademickiego uważa, że Bauman nie jest „poważnym” myślicielem.
Cóż, niektórzy nie potrafią wybaczyć innym ich sławy i sukcesu. To małostkowe. Późny Bauman, ten, który zyskał wielką sławę, rzeczywiście odszedł od uprawiania refleksji wedle rygorów akademickich. Nie przejmował się zazdrośnie strzeżonymi granicami dyscyplin. Czy to czyni go kimś „niepoważnym”? Tego nie da się sensownie uzasadnić. Z takiej perspektywy żaden publiczny intelektualista – by przekalkować angielskie określenie public intellectual – nie jest poważny.
Baumana interesowało szerokie spektrum doświadczeń człowieka i uważał, że ludzkie doświadczenie stanowi jedność. Akademia ma prawo badać je wycinkowo, dzielić na rozmaite aspekty, ale przecież opisanie całości ludzkiego doświadczenia warte jest wysiłku. Bauman uważał, że „ostatnimi Mohikanami”, którzy próbują to robić, są powieściopisarze. Sam do nich nie należał, ale próbował chyba być takim powieściopisarzem nauk społecznych.
Czy on sam był świadomy tych oskarżeń?
Mówił o tym. Poszedł swoją drogą z pełną świadomością, że się narazi. To jedna z wielu rzeczy, które w nim lubię i za które go podziwiam. Bądź sobą, idź – by strawestować poetę.
Czy fakt, że Bauman w przeciwieństwie do Kapuścińskiego był człowiekiem głęboko poturbowanym przez los, wpłynął na proces pisania?
Zupełnie nie. Kapuściński był powszechnie lubiany, nawet jeśli gorliwi dekomunizatorzy próbowali go dopaść. Natomiast Baumana owiewa czarna legenda. Punkt startu miałem więc zupełnie inny. Jakoś tak wyszło, w sposób zupełnie nieplanowany, że obie książki zderzają się z powszechnym wyobrażeniem o jednej i drugiej postaci. Lubię Kapuścińskiego, wciąż jest dla mnie inspirujący, ale część czytelników uznała – moim zdaniem nietrafnie – że odarłem go z wielkości. Wolę Kapuścińskiego ze skazami i bliznami, ale dobrze przemyślanego.
Bauman z kolei, robiący dla wielu za rytualną czarownicę, wychodzi z mojej książki jako superciekawy myśliciel, człowiek o wyjątkowej mądrości, a zarazem niesprawiedliwie poobijany i haniebnie wypędzany.
W takim razie dlaczego zdecydował się pan, by „Wygnaniec” opowiadał też o procesie konstruowania biografii?
Sporo zastanawiałem się nad burzliwymi losami poprzedniej biografii. Jej recepcja uświadomiła mi dobitnie, że wielu czytelników kochających literaturę, lecz niezajmujących się nią zawodowo, nie zdaje sobie chyba sprawy, jak bardzo subiektywna jest każda opowieść biograficzna. Nie ma czegoś takiego jak obiektywna biografia Baumana czy Kapuścińskiego, w której zadekretowane zostanie, jak należy rozumieć to czy tamto. To jest za każdym razem opowieść konkretnego autora, mającego własne doświadczenia, zainteresowania, własny styl myślenia i pisania, wrażliwość na coś, a na coś innego mniej. Owszem, dobra biografia narzuca sobie rygory badawcze i interpretacyjne, ale dalej jest „tylko” czy „aż” opowieścią jednego człowieka o drugim człowieku.
Która z myśli Zygmunta Baumana wydaje się dziś szczególnie aktualna?
Myślę, że płynna nowoczesność – czyli rzeczywistość, która gna, która jest w ciągłym ruchu, w której reguły i instytucje ulegają przemianom, nim zdążą na dobre okrzepnąć – wciąż pozostaje trafną formułą opisującą nasz kruchy i pełen niepewności świat. Ale chyba najbardziej niepokojącą i niestety aktualną myślą jest jego przestroga z „Nowoczesności i Zagłady”. Przestroga dla pysznego rozumu i apel o moralną czujność: nie myślcie sobie, że to tylko jacyś inni ludzie z odległej przeszłości byli zdolni do potworności, jaką był Holocaust i inne masowe zbrodnie. W pewnych okolicznościach każdy z was – nas – mógłby dopuścić się udziału w potwornościach. To był jeden z jego największych tematów: dlaczego dobrzy ludzie uczestniczą w złu.
Nienawiść, która wylała się w czasie tak zwanego kryzysu uchodźczego kilka lat temu, sugeruje, że Bauman może mieć, niestety, rację. Więc nie przysypiajmy…
Artur Domosławski. 1967. Jeden z najwybitniejszych współczesnych polskich reporterów. W latach 1991-2011 dziennikarz „Gazety Wyborczej”, od 2011 związany z tygodnikiem „Polityka”. Autor m.in. „Gorączki latynoamerykańskiej” (2004), „Śmierci w Amazonii” (2013), nominowanych do Nagrody Nike „Wykluczonych” (2016) oraz głośnej biografii „Kapuściński non-fiction” (2010), przełożonej m.in. na angielski, francuski, hiszpański i włoski. Uhonorowany tytułem Dziennikarza Roku 2010.
Magda Roszkowska. Dziennikarka i redaktorka. Przez wiele lat związana z Fundacją Nowej Kultury Bęc Zmiana, gdzie współprowadziła magazyn kulturalny "Notes na 6 tygodni".