
Przypominamy jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu
Jak się pani miewa?
Miałam spore problemy ze snem, i to było piekło. Ale sypiam coraz lepiej. Zaprzyjaźnieni mówią mi: "Kochana, musi minąć czas". I to jest prawda.
Dobrze mi, kiedy jestem z ludźmi. Potrafię się wtedy wyzwolić ze smutku. Najgorsze są momenty, gdy wracam do pustego domu i zamykam drzwi. Wtedy jest za dużo ciszy. Ale muszę sobie z tym radzić, przecież nie pozbawię się życia. Zwłaszcza że jestem w sumie dość zdrowa. Mam dobry kościec i sprawnie funkcjonującą głowę.
Poza tym należę do optymistów. W czymś nieprzyjemnym wypatruję zawsze jakiegoś lufciku, przez który mogę wyfrunąć, czyli innymi słowy - w trudnych momentach szukam pozytywnej iskierki.
Gdzie pani wyfruwa?
Chodzę na koncerty do filharmonii, spotykam się z przyjaciółmi. Moja terapia to ludzie i muzyka. Nie narzekam na brak sympatii, i bardzo się z tego cieszę. To miłe. Ktoś się do mnie na ulicy uśmiechnie, ktoś zagada. Z tego powodu, w jakimś sensie, pracuję. Żeby dawać ludziom jakąś przyjemność. A potem oni mi się odwdzięczają. Ludzie tak powinni postępować. Unikam ludzi przygnębionych, wiecznie narzekających. "Och, gdyby ten świat był inny" czy "Gdybym ja się gdzieś indziej urodziła".
Pani tak nie myśli?
Akceptuję fakt, że urodziłam się tutaj.
Jest pani pogodzona ze światem?
Pogodzona brzmi tak, jakbym z czegoś rezygnowała. Często słyszę: "A gdyby pani się urodziła tam, to ojejej".
I co pani na to?
Że urodziłam się tu, i bardzo to moje miejsce na ziemi szanuję. Nie mam takich tęsknot, że mogłam się urodzić gdzie indziej albo...
... że mogłabym śpiewać w La Scali.
W La Scali to byłby akurat wielki honor. Ale to Pan Bozia musiałby się do tego wmieszać, palcem naznaczyć. A nie naznaczył. Więc śpiewam tutaj. Julian Tuwim napisał w piosence dla Ordonki: "Śpiewać ludziom na pocieszenie". To moje przesłanie. Cóż, może mam małe ambicje.
Życie nauczyło mnie pokory. Pochodzę z Solca blisko Bydgoszczy, gdzie wraz z wybuchem wojny Polacy stali się obywatelami drugiej kategorii. Niemcy nad nami dominowali. Urodziłam się w biednej rodzinie. W 1939 roku mojego ojca zamordowano. W tym mordzie brała udział osoba, którą znała moja rodzina. Przed wojną ten człowiek przychodził do nas do domu, był przyjacielem ojca. Gdy katowano tatę, bo rozkładali go na dużej ławie i po prostu lali, ten mężczyzna wtedy krzyczał: "Tylko nie w głowę", żeby to trwało dłużej i bardziej bolało.
Potworne.
Miałam pięć lat, gdy zostałyśmy z mamą same, bez podpory. Do dziś czuję tęsknotę za ojcem. Nasz Solec był położony nad Wisłą i otoczony lasami. Pamiętam gdy miałam 3, może 4 lata i zgubiłam się. Byłam urwisem. Rodzice się bali, że się utopiłam. Cały Solec mnie szukał.
Znalazł mnie tata. Jaka byłam dumna, jaka szczęśliwa, gdy mnie niósł z powrotem do domu. I co najdziwniejsze - w ogóle na mnie nie krzyczał, ani mnie nie bił. Bo od mamy dostawałam czasem ścierką po głowie.
Dlaczego?
Tak jak wspomniałam, byłam urwisem, a mama ciężko pracowała jako krawcowa, bywała wyczerpana. Ojciec mnie rozpieszczał, mówił: "Moja ukochana córeczka". Pamiętam go tylko z urywków wspomnień. Moi rówieśnicy z Solca też wychowywali się bez ojców. W miasteczku jest wmurowana tablica - "zamordowano tu 48 mężczyzn". Gdy miałam 16 lat, w 1950 roku, zmarła mama. I zostałam sierotą. Nie miałam też rodzeństwa. Ta tęsknota za ojcem, za rodziną pozostała we mnie do dziś.
Za czym jeszcze?
W czasie okupacji nie miałam lalki, a bardzo chciałam. Stawałam przed sklepem dla Niemców i z nosem przyklejonym do szyby patrzyłam na te lalki. Tak się złożyło, że moja ciotka dostała nakaz pracy w kantynie dla niemieckiego wojska stacjonującego w Solcu. Poznała oficera z Wehrmachtu i poprosiła go, czy nie załatwiłby jej lalki dla bratanicy. Oficer napisał do córki w Hamburgu, która miała kolekcję lalek i poprosił ją o jedną dla mnie. Przysłała.
W Boże Narodzenie, do naszej skromnej chatki, bo z mieszkania nas wcześniej wyrzucono, przyszła ciocia z niemieckim oficerem. Zamarłam na widok munduru. Sparaliżowało mnie. Oficer postawił karton, a mama mówi: "Otwórz". Otworzyłam wieko drżącymi rękami. Patrzę, a w środku jest lalka. Nie pamiętam, jak wtedy zareagowałam, ale doświadczenia tego, co się nazywa spełnieniem marzeń, nie zapomnę.
Ma pani jeszcze tę lalkę?
W 1947 roku, gdy przeprowadzałyśmy się z mamą do Polanicy, zostawiłam ją córce przyjaciółki mamy.
Marzenie z lalką się spełniło, a o śpiewaniu pani marzyła?
Wcale! Kiedy byłam w przedszkolu, miałam pretensje, że w jasełkach nie obsadzono mnie w roli Matki Boskiej, bo ona miała piękny niebieski szal i nie śpiewała. Zostałam barankiem, który przychodzi do żłóbka. I kazali mi śpiewać. Więc śpiewałam.
Czytałam w pani wspomnieniach, że jako dziecko śpiewała pani nawet w sklepach.
A to jest dowód mojej przedsiębiorczości!
A mianowicie?
Wymykałam się z domu i widziałam, że w sklepie wiszą piękne baloniki. Wchodziłam i pytałam: "Dzień dobry, czy mogę zaśpiewać?". Stawiali mnie na ladzie, śpiewałam, a w nagrodę dostawałam balonika. Mówiłam: "Dziękuję" i wychodziłam. Solec mnie kochał, a mama umierała ze wstydu.
Ile pani miała wtedy lat?
Trzy i pół, cztery. Śpiewanie to od zawsze była miła sprawa. Chodziło się po lasach i śpiewało.
Myślałam, że kariera piosenkarki była dla pani spełnieniem marzeń.
Skąd, tak się po prostu złożyło. W 1947 roku przeniosłyśmy się z mamą z Solca do Polanicy-Zdroju. Mama chorowała na serce i gruźlicę, tam było dla niej zdrowiej. Skończyłam w Polanicy-Zdroju szkołę powszechną, po niej poszłam do Gimnazjum Zdobienia Szkła, później do Zasadniczej Szkoły Zawodowej Przemysłu Szklarskiego w Szczytnej. Podstawowym przedmiotem był tam precyzyjny rysunek, a ja nie umiem narysować nawet gałęzi. Szybko się o tym przekonali. "Ty nie możesz się u nas uczyć, bo źle rysujesz. Dlaczego wybrałaś tę szkołę?" - zapytała w pewnym momencie moja wychowawczyni.
No właśnie, dlaczego?
"Bo mam powody" - odparłam. Wychowawczyni była w AK, dopiero co wróciła z Syberii. Twarda sztuka. O powody nie pytała, ale stwierdziła, że umiem śpiewać. Odśpiewywałam więc wszystkie akademie. W pewnym momencie córka kierowniczki Domu Zdrojowego w Polanicy, jedna z moich nauczycielek, wspomniała o mnie Zdzisławowi Górzyńskiemu, ówczesnemu dyrygentowi opery w Poznaniu. "Mamy tu dziewczynę, która dobrze śpiewa, ale do zdobienia szkła się nie nadaje. Nie wiemy, co z nią zrobić" - powiedziała. I Górzyński zgodził się mnie posłuchać, mimo że przyjechał do Polanicy odpocząć. Spodobało mu się, jak śpiewam, więc dał mi list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego, założyciela Zespołu Pieśni i Tańca "Mazowsze".
Co było dalej?
Z ciotką tej nauczycielki pojechałam do Nadarzyna. Przez cały tydzień chodziłam do Karolina [dwór Karolin w Otrębusach, ok. 5 km od Nadarzyna, od 1948 r. siedziba "Mazowsza" - przyp. red.]. W końcu zastałam profesora Sygietyńskiego i dałam mu list od Zdzisława Górzyńskiego. "Czy pani czeka na odpowiedź?" - zapytał? Powiedziałam: "Nie wiem". Wtedy przeczytał list i zawyrokował: "Irenko, zostajesz z nami".
Nie sprawdził, jak pani śpiewa? Przecież do Mazowsza wybierano najlepszych.
Mazowsze pojechało w trasę, a my, nowe, zostałyśmy w Karolinie. Okna pootwierane, każda z nas opowiadała o sobie. Gdy dziewczyny zapytały mnie, jak ja trafiłam do Mazowsza, opowiedziałam im o Górzyńskim. Że zaśpiewałam mu "Czemu żeś mnie matuleńko". Dziewczyny poprosiły, żebym zaśpiewała, a pani wie, że jak mi każą, to śpiewam. Okazało się, że Sygietyński stał pod oknem i słuchał. Następnego dnia, na próbie, zapytał mnie, czy znam "Hej przeleciał ptaszek". A ja na to, że znam. I zaśpiewałam. "No teraz będziesz miała 60 przyjaciół i 40 wrogów" - skomentował. Że niby chłopcy będą mnie podziwiać, a dziewczyny zazdrościć. To się nie sprawdziło, ale dostałam tę piosenkę do śpiewania.
W Mazowszu poznałam też mojego przyszłego męża Stanisława [Stanisław Santor, skrzypek i koncertmistrz w Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji, zmarł w 1999 r. - przyp. red.]. Chałturzył tam, bo na co dzień grał u Rachonia [Rachoń szefował Orkiestrze Polskiego Radia i Telewizji - przyp. red.]. Po ślubie pomieszkiwaliśmy w hotelach, potem w pokojach gościnnych Polskiego Radia. Pewnego dnia Rachoń mówi do Staszka: "Niech pan przyprowadzi tę swoją żonę, zobaczymy czego ją w tym Mazowszu nauczyli". Przyprowadził i zaśpiewałam. Władysław Szpilman przesłuchał moje nagranie i powiedział do Rachonia: "Niewiele umie, ale niech się uczy".
I pani się uczyła?
Dali mi w radiu piosenkę i kazali ją przygotować. Szpilman powiedział: "Jest pani początkującą piosenkarką, a ta piosenka jest ładna, ale tylko do jednorazowego odtworzenia. Nagranie z zespołem muzycznym i z orkiestrą będzie za dwa dni". Przez ten czas musiałam się tej piosenki nauczyć. To był skrócony uniwersytet śpiewania.
Dzisiaj zdaję sobie sprawę, że popełniłam masę błędów. Nie miałam osobowości, nie wiedziałam, jak mam śpiewać, nie mówiąc już o interpretacji. Wszystko robiłam instynktownie. A wie pani, co to była za piosenka do tak zwanego "jednorazowego odtworzenia"?. "Maleńki znak" Krystyny Wolińskiej i Zygmunta Wiehlera, którą odtworzono pewnie z milion razy.
Jak wyrabiała pani własny styl?
Słuchałam, jak śpiewają inni. Zastanawiałam się, dlaczego mi się to podoba, albo nie podoba. I dlaczego ja chciałabym inaczej. Trzeba pamiętać, że orkiestra radiowa nagrywała wtedy na akord. Nie mogli sobie pozwolić na ponadprogramowe nagrania dla jakiejś nieznanej dziewczyny. Dwie wersje jednej piosenki to było wszystko. Jeśli czasem uprosiłam ich o trzecią, bo nie byłam z siebie zadowolona, to kręcili nosem.
Więc rozgrzeszam się z pierwszych nagrań, które były naiwne, prościutkie. Bez żadnych specjalnych emocji. To jeszcze ciągle nie byłam ja.
Kiedy pani poczuła, że umie śpiewać?
Według mnie, ja do dziś nie umiem śpiewać, proszę pani! Ciągle się jeszcze siebie uczę. W tym zawodzie nigdy nie można przestać dociekać, i szukać swojej prawdy.
I tak stała się pani ulubienicą publiczności.
Na starcie dostawałam megahity. Mogło mi się we łbie przewrócić. A ja na szczęście dostałam w darze dwie cechy: samodyscyplinę i dystans do siebie. Uważałam, że "Ej, przeleciał ptaszek" to bardzo piękna melodia, i dlatego się podoba.
A "Maleńki znak"?
Że to taka śliczna piosenka, i dlatego jest lubiana.
Gdy ich słucham, mam ciarki. Dlatego że pani je śpiewa wyjątkowo.
Ale to pani powiedziała. A poważnie mówiąc, piosenka składa się z muzyki, tekstu, aranżacji i wykonawcy. Jeśli wykonawca nie doda siebie, piosenka jest po prostu ładna, a nie wyjątkowa.
Dlaczego w 1991 roku na chwilę zrezygnowała pani z koncertów?
Zmęczyłam się, przestawałam kontrolować to, co robię. Powiedziałam: dość. Od czasu do czasu ktoś mnie namówił na jakieś nagranie, ale wróciłam na estrady dopiero po pięciu latach.
Całe szczęście.
Wciąż lubię koncertować! Wydawałoby się, że taki koncert to spory wysiłek fizyczny. Muszę się skupić, przygotować, pojechać. A ja to lubię, zwłaszcza teraz. Bo mogę zrzucić z siebie te wszystkie niepotrzebne, smutne myśli.
Żałuję tylko, że nie wystąpiłam nigdy w musicalu. To by mi pomogło w rozwoju. Bardzo. Ale się nie udało. Może dobre duchy przestały nade mną czuwać?
A może uznały, że powinna pani robić to, co robi.
Cokolwiek bym nie śpiewała, jakkolwiek bym się nie ruszała na scenie, nie zrezygnuję z jednego - z tego, co we mnie siedzi, z moich emocji.
O wieku pani chętnie rozmawia?
Nie mam z tym problemu. Od dwóch lat dochodzi do mnie świadomość, że jestem stara. Dawniej tak o sobie nie mówiłam. Jestem stara, ale jestem też sprawna, śpiewam. Oby tak do końca świata i o jeden dzień dłużej, jak mówi Jurek Owsiak. Wyzbywam się myślenia o starości w pospolitym rozumieniu tego słowa - zgorzknienia, nieaktywności, smutku.
Trzy, cztery lata temu, gdy Wojtek Młynarski już chorował, a ja nie wiedziałam, że jest aż tak chory, poprosiłam go, żeby napisał mi piosenkę o starości. "Tylko nie taką w stylu: potrzebuję pomocy i użalajcie się nade mną, tylko o mojej starości" - mówiłam mu. I napisał wiersz "Starość to nie jest wiek", który śpiewam z muzyką Seweryna Krajewskiego. Genialny tekst o tym, że starość to wybór. Ja wybieram życie. To piosenka o mnie.
Potwierdzam, to o pani!
Nie wiem, jak bym się odnalazła, gdybym usłyszała od lekarzy: "Kochana, masz miesiąc, dwa życia". Chyba wolałabym nie wiedzieć. Ktoś mnie kiedyś spytał, czy ja się godzę na przemijanie. Tak, tylko żeby ona trwało w nieskończoność! A czy się godzę na śmierć? Nie. Ciągle jeszcze nie. I dlatego tak mnie dotyka, kiedy ktoś bliski odchodzi. Bo ja tego nie rozumiem. Nie daj też Boże być na starość zależnym od kogoś. Jeżeli tak, to wolałabym szybko umrzeć.
Wie pani, grunt, żeby mi pracowała głowa. Jak będzie pracowała, to zawsze mogę sobie znaleźć jakieś zajęcie. Spotkać się z kimś znajomym, poczytać książkę z czytnika.
Jak nowocześnie!
Prawda? Źle widzę, ale zrobiłam sobie operację i mogłabym na dobrą sprawę prowadzić samochód. Jednak zrezygnowałam, bo przecież mam 85 lat. Za kierownicą nie mogłabym odczytać szybko nazw ulic albo znaków. A tak się nie da.
Marzy dzisiaj pani o czymś tak intensywnie, jak kiedyś o lalce?
Nie chciałabym powiedzieć, że się wszystkiego w moim zawodzie nauczyłam. Ale doszłam do pewnego stanu świadomości zawodowej i wiem, że pewnych rzeczy, o których bym marzyła, już nie doświadczę. Nie będę śpiewała jazzu czy występowała z raperami, bo nie umiem.
Musical też już nie?
Musical proszę bardzo! Dajcie mi rolę.
Prywatne marzenie mi pani zdradzi?
Tylko zdrowie, naprawdę, nic więcej.
W 2000 roku wykryto u pani nowotwór piersi.
Nie lubię świecić przykładem, ale mówiłam o chorobie z jednego powodu - żeby pomóc innym. U mnie nowotwór wykryto w bardzo wczesnym stadium, przeszłam tylko naświetlanie, nie straciłam piersi. Opowiadałam więc o tym z przesłaniem: "Badajcie się, dziewczyny!".
Silna z pani sztuka.
Nie dopuszczam do siebie myśli, że nie podejmuję walki. Zawsze. Liczę się z tym, że choroba może się okazać silniejszą ode mnie, że mogę przegrać, ale chcę żyć, istnieć.
Proszę nie pomyśleć, że ze mnie taki ptaszek naiwny, że ze wszystkiego się cieszę. To byłoby infantylne. Cieszę się, jak mam z czego.
Celebruje pani codzienność?
Pyta pani, czy się gimnastykuję? Broń Boże, no chyba że coś mi dokucza. Wierzę w lekarzy. Bezgranicznie. Nawet jak się im coś nie udaje, to przecież tylko ludzie. I, proszę pani, wierzę też w przyjaźń.
A w miłość?
Miłość dla samej miłości to euforyczne przeżycie, kończy się i pozostaje ładnym lub mniej ładnym wspomnieniem. Miłość, która prowadzi do przyjaźni, jest ważna.
W przyjaźń przemieniła się pani miłość ze Stanisławem Santorem, prawda?
Mimo że się rozwiedliśmy, opiekowałam się nim do końca jego dni, a on mną. Staś przyjął, że ja się z nim rozwiodłam i bardzo pięknie tę przyjaźń pielęgnował. A ja byłam u niego codziennie, prowadziłam mu dom. On mieszkał na Mokotowie, a ja w Śródmieściu ze Zbyszkiem [Zbigniew Korpolewski, z którym Irena Santor związała się w latach 90. - przyp. red.], który ten układ - ładny, ale niełatwy - przyjmował trochę z zazdrością, ale ze zrozumieniem. Ze Zbyszkiem przeżyłam ponad 40 lat. Teraz, kiedy odszedł, czuję się jak wyrzucona z katapulty.
Słyszałam, że lubi też pani mieć swoje sekrety. Jakiś mi pani zdradzi?
Skąd!
Za słabo się znamy?
Nawet nie to. Czasem znam ludzi całe wieki i też mam przed nimi swoje tajemnice. Taką już mam naturę.
Irena Santor . Piosenkarka obdarzona mezzosopranem koloraturowym. Przez osiem lat była solistką "Mazowsza", później - z ogromnym sukcesem - postawiła na karierę solową. Wyśpiewała takie przeboje jak m.in. "Maleńki znak", "Powrócisz tu" czy "Walc embarras". Wciąż z radością koncertuje. Mieszka w Warszawie.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.