Rozmowa
Polityka adopcyjna w PRL-u była pełna nieprawidłowości (fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.pl)
Polityka adopcyjna w PRL-u była pełna nieprawidłowości (fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Wyborcza.pl)

W mieszkaniu na warszawskiej Ochocie siedemdziesięcioletnia kobieta opowiada - bez żadnych przemilczeń czy niedomówień - jak pod koniec PRL-u otrzymała pieniądze za oddanie swojego syna do zagranicznej adopcji. Takie rzeczy dzieją się w krajach Trzeciego Świata do dziś. Ale w Warszawie? I to w tym samym sądzie, w którym sama kilkukrotnie byłam? To po rozmowie z Joanną zaczęłam szukać informacji o systemie adopcyjnym w PRL-u. "Korupcja (...) jest trudna do oszacowania. (...) zaniedbania i nieprawidłowości postępowania sądów w sprawach o przysposobienie są dość dobrze rozpoznane przez resort sprawiedliwości" - czytam w opracowaniu przygotowanym na zlecenie Sejmu w 1995 roku. W innym znajduję wypowiedź działacza Solidarności, który opisuje, jak to w latach 80. w zamian za dary, które trafiały do Polski z bogatego Zachodu, "załatwiało się" dzieci. Dzwonię do Krzysztofa Koszlagi, autora cytowanych słów. Dziś nie tylko je potwierdza, ale opowiada wiele innych, konkretnych, poruszających historii. Rozmawiam z kolejnymi osobami - szefową ośrodka adopcyjnego w PRL, prawnikami, założycielką Fundacji "Zerwane Więzi", dzięki której odnajdują się rozdzielone wówczas rodzeństwa. O opowieści Joanny od moich rozmówców spodziewam się usłyszeć: "To jednostkowa historia". Ale nikt tak nie twierdzi. Zamiast tego słyszę kolejne historie o patologicznym systemie, w którym zdrowe noworodki stały się luksusowym towarem eksportowym.

O tym, jak były sprzedawane polskie dzieci za granicę w latach 80., przeczytasz TUTAJ >>>

***

Nasza wspólna znajoma powiedziała mi: "Idź, porozmawiaj z Joanną. Opowie ci, jak sprzedała swojego syna".

Oprócz niej i Pawła, mojego starszego syna, nikt z bliskich o tym nie wie. 

Opowie mi pani o tym?

Tak. Opowiem wszystko.

Fot. Jan Rusek / Agencja Gazeta

CIĄŻA

Kiedy zaszła pani w drugą ciążę?

Miałam 38 lat. A Paweł 16. To było w 1987 roku. 

Była pani mężatką?

Rozwódką. Mąż był pijakiem. Potrafił mnie bić. Katować. Jak do sądu szłam, to miałam oczy popodbijane. Kadrowa pyta: "Dlaczego ma pani podbite oczy?". "Bo ze schodów spadłam" - mówię. A ona: "Nieprawda. Mąż panią pobił. Robimy mu od razu sprawę o rozwód, alimenty i pozbawienie praw rodzicielskich". I tak zrobiłyśmy.

Pracowała pani w sądzie?

Tak. Całe życie w sądzie [tu pada nazwa ulicy - ze względu na anonimowość bohaterki, do wiadomości redakcji]. 

Na jakim stanowisku?

Woźnego sądowego. Jeździłam z wezwaniami i rozpisywałam sesje. W tym sądzie, gdzie pracowałam, toczyły się moje sprawy: o rozwód i alimenty. 

Po rozwodzie długo byłam sama. Ojca drugiego dziecka poznałam w sądzie. Był malarzem. I jakoś tak się do mnie przyczepił. Nie przypuszczałam, że mogłabym zajść w ciążę. Gdzie tam! Stara baba? 38 lat i zajść w ciążę? 

Jak pani zareagowała na wiadomość, że będzie pani miała dziecko?

To była tragedia. Strasznie płakałam. Chciałam usunąć.

Wtedy to było jeszcze legalne.

Tak. Ale jak się zorientowałam, że jestem w ciąży, było już na to za późno. 

Jak zareagował ojciec dziecka?

On miał już rodzinę. Dzieci, wnuczkę.

Był żonaty?

Tak. I nie chciał tego dziecka. Mnie też już wtedy nie chciał.

A pani rodzice?

Matka już wtedy nie żyła, a ojciec powiedział, że nie przyjmie mnie z tym dzieckiem do domu. Płakałam strasznie. Nie mogłam sobie dać rady z tym wszystkim. 

W sądzie wiedzieli o ciąży?

Tak. Była taka pani sędzia [pada imię i nazwisko sędzi z zastrzeżeniem: tylko dla wiadomości dziennikarki]. Rozmawiała o mnie z jednym mecenasem [padają personalia - również zastrzeżone] i on do mnie przyszedł. Wywołał mnie i powiedział, że słyszał, że chcę oddać dziecko. 

I co dokładnie powiedział? Pamięta pani?

"Pani Joanno, słyszałem, że chce pani oddać dziecko". Ja powiedziałam, że tak, że mam kłopoty.

Od razu była też mowa o pieniądzach?

Tak. 

Co powiedział?

"Dostanie pani tysiąc dolarów za tego małego dzieciaka". Ale później się okazało, że to nie były dolary, tylko bony.

Mówił, że wszystko musi być robione po cichu, bo "policja i prokurator mogą się nam się do dupy dobrać". Tak mi tłumaczył. "Bo ja nie chcę iść siedzieć" - mówił. I ja byłam cicho.

fot. Grzegorz Skowronek / AG

Tamten adwokat pracował w tym samym sądzie, co pani?

Tak. To był starszy pan. Na co dzień w todze chodził. Nie wiem, w którym pracował wydziale. 

PORÓD

Co się stało po porodzie? Zrzekła się pani praw rodzicielskich? Czy jakoś inaczej to załatwiono?

Tak, zrzekłam się praw do dziecka. Sprawa blankietowa [o zrzeczenie się władzy rodzicielskiej - przyp. red.] nie toczyła się w moim wydziale. Tego małego urodziłam na "Inflanckiej" [warszawski Szpital Specjalistyczny "Inflancka" im. Krysi Niżyńskiej "Zakurzonej" - przyp. red.]. Nazwałam go Janek.

Ile razy widziała pani swojego syna?

Raz mi go przynieśli. Ale widzieli, że strasznie płaczę i chyba szpital się dowiedział, że dziecko idzie do adopcji. Tamten adwokat przychodził i mówił, żebym się nie przyzwyczajała do dziecka.

Przychodził na porodówkę?

Tak. Mówił, żebym nie przytulała dziecka. Żeby mi lepiej nie przynoszono tego dzieciaczka ani do karmienia, ani do niczego. I nie przynosili. Aż w końcu przyszła jakaś kobieta, właśnie od tego mecenasa, i zabrała małego. Więcej go nie widziałam. Nigdy. 

Miała pani wątpliwości, czy dobrze robi?

Tak. Płakałam i płakałam. 

A moment zawahania? Powiedziała pani: "Nie zabierajcie mi go"?

Nie. Już wszystko było uszykowane. Narobiłabym tamtym ludziom problemów.

Ale pamiętam, że ładny był. Śliczny! Mój Paweł też był bardzo ładny, jak się urodził. A Janek duży, zdrowy. 10 punktów [w skali Apgar - przyp. red.] miał. Rzekomo za granicę zabierali dzieci chore. A mój syn był zdrowy! A pojechał do Ameryki. Nie! Do Kanady. Do Kanady! Tak powiedział adwokat. Ja z kolei po porodzie dostałam takiego krwotoku, że ledwo mnie odratowali. Pierwsza kara boska.

BONY DO PEWEXU

Kiedy dostała pani pieniądze?

Z rok po tym, jak urodziłam! On, ten mecenas, mnie potem kantował bardzo.

Nie chciał się wywiązać z umowy?

Nie.

Upominała się pani?

Mówiłam: "Jak tak, to proszę mi dziecko zwrócić". Ale on powiedział, że Janka nie ma w kraju. I w końcu dał, ale nie dolary. Bony dał.

Bony do Pewexu?

Tak. Do Pewexu.

fot. Tomasz Stańczak / AG

W sądzie je pani dał?

Nie! W sądzie to on by mi nic nie dał. Do domu do mnie przychodził. Przynosił całe zwitki bonów. Na trzy razy je przynosił. Ale nigdy przy moim ojcu!

Ile pieniędzy dostała pani w bonach?

Tysiąc dolarów. Tak jak było umówione.

Co pani za to kupiła?

Syna obkupiłam: swetrów, spodni mu nakupowałam, zegarków, słodyczy. A sobie nic. Jego ubrałam jak lalę, a sama chodziłam jak dziad. Tatusiowi kupiłam dobre wina. No i to wszystko. Po pieniądzach.

Jak się pani czuła, wydając tamte pieniądze? Tamte bony?

Ciężko. Bardzo to przeżywałam. Może dlatego dzisiaj tak choruję? Może to Pan Bóg mnie karze za to wszystko?

BÓG

Drugi raz wspomina pani o karze boskiej.

Ciągle jestem chora. Bóle mam takie, że mało głowy człowiekowi nie rozwali po czubek. 

To wcale nie jest takie dobre dla człowieka - sprzedać dziecko. No, ale widocznie musiało tak być. Nie chciało być lepiej w życiu.

Popełniła pani grzech?

Wielki! Dzisiaj żałuję.

Spowiadała się pani z tego?

Chciałam. Poszłam do spowiedzi. Ale nie w Warszawie! W życiu! W Szczecinie poszłam i powiedziałam, że sprzedałam własne dziecko. A ksiądz: "Odejdź natychmiast od konfesjonału!". I to tak głośno powiedział, że ludzie aż się odwracali w moją stronę. Więc odeszłam. Nie sprzeciwiłam się.

Od tego czasu już nie była pani w spowiedzi?

Nie.

I nie chodzi pani do komunii?

Nie. 

Skoro jest pani wierząca, to musi być to dla pani bardzo duża strata.

Jest mi przykro. Patrzę tylko na mszę w telewizorze. Do kościoła chodzę rzadko: tylko jak ktoś ma chrzciny albo ślub. W Wielkanoc chodzę poświęcić jajka. I na pasterkę.

Ksiądz nie dał pani rozgrzeszenia. A sama rozmawiała pani z Bogiem o tym, co się wydarzyło?

Tłumaczyłam mu, co zrobiłam. Że sprzedałam swoje dziecko. "Nie chciałam tego zrobić. Panie Boże, przebacz mi" - mówię. Mam tutaj, w pokoju, cały ołtarzyk. Mogę pani pokazać.

Jestem zaskoczona, że tak często używa pani tego sformułowania: "sprzedałam dziecko".

Mam powiedzieć, że go nie sprzedałam? Sprzedałam! Nie będę kłamać, że tego nie zrobiłam.

fot. Łukasz Giza / AG

SĄD

Jak Paweł to wszystko znosił?

Chciał bardzo mieć brata. Kochał go. Tyle razy wykrzykiwał: "Oddałaś mojego brata". Straszył, że pójdzie na policję, doniesie, powie, co zrobiłam. A jakby się policja dowiedziała - to idę do mamra. Chociaż może po tylu latach to się już przedawniło?

Co pani mówiła synowi, kiedy tak krzyczał?

Mówiłam: "Przecież wiesz o tym, że dziadek Janka nie chciał w ogóle". 

Próbowała się pani dowiedzieć, co się stało z Jankiem?

Chciałam sprawdzić, jacy ludzie go wzięli. Kiedyś zaszłam do wydziału, gdzie toczyła się moja sprawa blankietowa. Ale kazali mi wyjść. Powiedzieli, że to, co się stało z Jankiem, to tajemnica sądowa. 

W sądzie się mówiło, że dzieci są sprzedawane za granicę?

Nie. Nie wiedziałam, że tam się dzieją takie rzeczy! Wiem tylko, jak było ze mną. No i sama też dostarczałam wezwania na sprawy blankietowe. Głównie na daleką Pragę je woziłam. Ale co mnie to interesowało? Jeszcze mi pieniądze dawali za doręczenie tych wezwań. 

Dostawała pani za to dodatkowe pieniądze?

Tak. A jakże!

Na lewo?

A jakże. Transakcje były na lewo.

Doręczenie wezwań należało do pani obowiązków. Nie pomyślała pani wtedy, że coś jest nie tak z tymi wezwaniami? Że w tych przypadkach to też mogą być adopcje za pieniądze?

Nie.

JOANNA

Jakie było pani życie?

Ciężkie. Bardzo. Matka mnie nie chciała. Jak była w ciąży, to specjalnie spadła ze schodów, żeby mnie popsuć. Ojciec mi to powiedział. Ona kochała tylko mojego brata. Całe życie z nią miałam pod górkę. Biła mnie, ciągnęła za włosy. Za to babcia mnie kochała. Była fantastyczna!

Całe życie spędziła pani tutaj, na Ochocie?

Tak.

Skończyła pani szkołę?

Podstawową, można powiedzieć. Nie chciałam się uczyć.

fot. Grażyna Makara / AG

Jak wyglądało pani życie po oddaniu dziecka?

Normalnie żyłam. Jednej, jedynej koleżance tylko o tym powiedziałam. No i teraz pani. 

Powiedzmy, że cofanie czasu jest możliwe.

Nie oddałabym dziecka za żadne skarby świata.

Nie?

Nie.

Więc gdyby dziś była pani tamtą 38-letnią kobietą w ciąży, to co by pani zrobiła?

Ucieszyłabym się.

A jak rozwiązałaby pani sytuację, w której się pani wtedy znalazła?

Nie umiem powiedzieć. Wiem tylko, że bym nie oddała dziecka.

Co by się musiało wydarzyć, żeby to panią przestało dręczyć? Mówię o spokoju ducha. Czy jest możliwe, żeby pani poczuła taki spokój?

Możliwe. Jak będę leżała w grobie. Wtedy już nie będę myślała, jaki popełniłam wielki błąd. 

Czyli za życia odkupienie nie jest możliwe.

Nie.

IMIONA BOHATERKI I JEJ SYNÓW ZOSTAŁY ZMIENIONE.

Zobacz wideo Sprzedane dzieci PRL-u. Po długich poszukiwaniach odnalazła brata w Szwajcarii. Rozmowa z Bożeną Łojko

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER >>>

Anna Kalita, absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim, dziennikarka. Współpracowała m.in z Gazetą Wyborczą Wrocław, Dziennikiem Polska Europa Świat i Dziennikiem Gazetą Prawną oraz UWAGĄ! TVN. W 2016 roku nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za materiał "Tu nie ma sprawiedliwości" o krzywdzie chorych na Alzheimera podopiecznych domu opieki.