
Patrzę na panią i nie mogę uwierzyć, że w kwietniu skończy pani 96 lat.*
Ja wierzę w gimnastykę. Ćwiczę codziennie, głównie ręce i nogi, nie mówiąc o tym, że każdego dnia wiele razy pokonuję schody w domu. Jestem przy tym bardzo ostrożna, żeby nie stracić równowagi.
Może zahartowały panią te wszystkie ciężkie przeżycia?
Na pewno też. Ale nie robię z nich dramatu. Gdy byłam w Auschwitz, od razu wykonywałam wszystkie rozkazy. Trzeba było iść na miejsce zbiórki? Szłam pierwsza. Pielęgnowałam w sobie pozytywne myślenie i ciekawość świata. W każdej sytuacji.
Owszem, czasem wszystko się we mnie buntowało, na przykład gdy jako 16-latka musiałam pracować u Niemca zamiast chodzić do szkoły. Raz nawet poskarżyłam się na Niemca, który mnie uderzył, żebym szybciej pracowała. Poskarżyłam się, że mnie maltretuje i musiał się tłumaczyć w niemieckiej agencji pracy.
Nie czuła pani strachu?
Właśnie nie. Może mały, i to tylko przy ogromnym ryzyku. Kiedy działałam w Szarych Szeregach, córka dyrektora fabryki, niezwykle bezwzględnego, siedziała obok mnie, tak blisko jak pani teraz. Patrzyła mi na ręce, śledziła, co robię.
Byłam maszynistką w fabryce w Pabianicach. Zapisywałam szczegółowe informacje o częściach do niemieckiego uzbrojenia, które produkowano. Niemcy musieli mieć bowiem wszystko spisane i udokumentowane. To były też instrukcje dla robotników, jak mają produkować poszczególne części maszyn. Jak się później okazało, w tym samym dziale, co ja pracowali polscy inżynierowie związani z AK. Kiedyś jeden z nich podszedł do mnie i wziął z biurka dokument, który skończyłam pisać. "O, to ciekawe" - rzucił. Oczywiście nie miałam wątpliwości, dlaczego się nim zainteresował.
Alina Dąbrowska w czasie wojny (fot. arch. prywatne) Alina Dąbrowska w czasie wojny (fot. arch. prywatne)
Kiedy kończyłam pracę, zostawałam po godzinach i odbijałam materiały dla podziemia na matrycy, a rulony z tekstami zawijałam w sweter. Razem z koleżankami rozprowadzałyśmy ulotki. Nigdy jednak nie walczyłyśmy z bronią w ręku. Miałam pseudonim Falka. Niewiele rzeczy wiedziałam o działalności innych dziewczyn, bo wolałam wielu rzeczy nie wiedzieć, żeby w razie aresztowania nikogo nie wydać.
Starałam się być ostrożna, ale myślałam o konsekwencjach.
Że wywiozą panią do obozu?
O obozach koncentracyjnych to ja wtedy nie miałam pojęcia. Gdy zostałam zdekonspirowana, bo gestapo znalazło dokumenty u jednego z inżynierów, które przepisywałam, najpierw trafiłam do więzienia i tam poznałam dziewczynę, która uciekła z obozu pracy. "Wy wszyscy traficie do obozu koncentracyjnego" - mówiła. "Obóz koncentracyjny? A co to?" - pytaliśmy. "Tam ludzie pracują po pas w wodzie, całymi dniami. Są bici i nie dostają jedzenia. I już stamtąd nie wracają" - opowiadała. Nie wierzyliśmy jej.
Pytała pani o strach. Ja się, proszę pani, dzisiaj boję chodzić blisko domu jak jest późno. Niedawno, gdy wracałam wieczorem ze sklepu, podbiegł do mnie jakiś zamaskowany młody człowiek i woła: "Pieniądze, pieniądze". "Proszę bardzo" - odpowiedziałam. Otworzyłam portmonetkę i dałam mu, co miałam.
A Niemców się pani nie bała!
W więzieniu gestapowiec mnie pyta: "Czy pani to zna?". I pokazuje mi dokument, który przepisywałam i przekazałam kolegom z konspiracji. Od razu się przyznałam. Na pytanie, co z nim zrobiłam, mówię: "Zgodnie z procedurą oddałam dyrektorowi, Niemcowi". Tego, że w międzyczasie pokazałam znajomemu z konspiracji, już nie powiedziałam. A gestapowiec trzepie mi nad głową tym dokumentem i krzyczy: "Ale to dostało się w niepowołane ręce!". Ja na to: "Nic nie poradzę. Moja szafka nie ma kluczyka". Sprawdzili i okazało się, że mówiłam prawdę.
Ani przez chwilę nie żałowałam, że byłam "szpiegiem". Zabrali mnie z pracy, w 1942 roku, tak jak stałam. Rodzice szukali mnie po wszystkich więzieniach w Łodzi. Wreszcie trafili na Gdańską, na dzień widzeń, podczas którego mogli zabrać moją brudną bieliznę i przy następnej okazji przynieść czystą. W gumce do majtek zaszyłam gryps napisany kopiowym ołówkiem: że jestem zdrowa i że nikogo nie wydałam. Chodziło o to, że nie musieli nikogo uprzedzać, że po niego przyjdą.
Alina Dąbrowska z rodzeństwem (od lewej brat Zenek) i w oknie domu (fot. arch. prywatne) Alina Dąbrowska z rodzeństwem (od lewej brat Zenek) i w oknie domu (fot. arch. prywatne)
Jak rodzice zareagowali na pani działalność konspiracyjną?
Zachęcił mnie brat, Zenek. Wprowadził mnie do Szarych Szeregów, o czym mama nie miała pojęcia. Któregoś dnia mówi: "Martwię się o was. Nie pozwól, żeby Zenek cię wciągnął do Szarych Szeregów." A ja już tam dawno byłam... Zenka zakatowali w styczniu 1943 roku w więzieniu w Łodzi. Właściwie to lepiej, że nie trafił do obozu, bo tam mężczyzn traktowano dużo gorzej niż kobiety. Bito ich i zmuszano do katorżniczej pracy.
W konspiracji robiło się różne rzeczy. Kiedyś wspólnie z koleżanką pomogłyśmy rannemu żołnierzowi napisać list do rodziny i go wysłałyśmy. Potem po kryjomu przyniosłyśmy mu do szpitala cywilne ubranie i dzięki niemu stamtąd uciekł.
Włączyłam się też w tajne komplety - przekazywałam innym osobom instrukcje do nauczania i sama prowadziłam lekcje. Miałam trzech uczniów. Jeździłam do nich do domów, na drugi koniec miasta. Bywało, że aby mnie nie zdekonspirowano, wychodziłam od nich oknem. Za nauczanie szło się do więzienia.
Znała pani niemiecki, co wiele razy ratowało panią z opresji. A przecież początkowo chciała pani dodatkowo uczyć się francuskiego. Poszła pani na niemiecki tylko po to, żeby być z niepełnosprawną koleżanką.
Dzięki znajomości niemieckiego dostałam pracę sekretarki w 1940 roku u Oskara Schmaltza i mogłam pomagać AK. Ale niemiecki najbardziej przydał mi się, gdy esesmani przesłuchiwali mnie w więzieniu. Przy tłumaczu Niemcy byli bardziej okrutni niż wtedy, gdy nie mieli świadków. Odnosiłam też wrażenie, że przesłuchujący mnie gestapowiec traktował mnie normalnie, nie jak wroga, bo biegle mówiłam w jego języku. A francuskiego i angielskiego nauczyłam się później, w więzieniu i w Auschwitz, od współwięźniarek.
Kiedy trafiła pani do Auschwitz?
Po trzynastu miesiącach pobytu w więzieniu w czerwcu 1943 przewieźli mnie na gestapo. Stamtąd zaprowadzili nas do pociągu. 80 osób. Same kobiety. Kazali mi podpisać dokument, że jestem wrogiem państwa i narodu niemieckiego, za co muszę ponieść karę. Karą był obóz koncentracyjny.
Pomyślała pani: "No to ze mną już koniec"?
Wciąż mam przed oczami peron w Brzezince, pamiętam kto gdzie stał tuż po przyjeździe, widzę wszystkie moje koleżanki, to jak je strzygą... Ale nie myślę o tym z odrazą czy rozpaczą. To był po prostu fragment mojego życia, który zostanie ze mną na zawsze. Do dziś mam na lewej ręce wytatuowany numer obozowy 44165, pokażę pani. Teraz już mogę to zrobić... Wiele lat nosiłam długi rękaw, żeby go ukryć. Nie chciałam rozmów na ten temat. Pojechałam do Auschwitz dopiero po 50 latach. Nie mogłam się przełamać.
Alina Dąbrowska z przyjaciółmi (czwarta od lewej) i z ukochanym Żelisławem (trzeci od lewej) (fot. arch. prywatne) Alina Dąbrowska z przyjaciółmi (czwarta od lewej) i z ukochanym Żelisławem (trzeci od lewej) (fot. arch. prywatne)
Po strzyżeniu przebrali nas w pasiaki i już drugiego dnia poszłyśmy na pole pracować przy zbiorach. I tak pracowałam przez kilka następnych miesięcy. Początkowo nie było bardzo źle, bo pilnowali nas Czesi i Słowacy, którzy byli dużo łagodniejsi niż Niemcy. Poza tym mężczyźni byli zdecydowanie mniej brutalni niż kobiety strażniczki. Wyjątkowo okropna była nasza blokowa, Polka. Krzyczała na nas i wyzywała nas bez powodu. Ale ja miałam większy problem niż jej krzyki - zachorowałam na tyfus.
Jak to się stało?
Zarażono mnie celowo, podczas eksperymentów medycznych. Tak strasznie chciało mi się pić i taką miałam gorączkę, że śniło mi się, że mama przyjechała do mnie do obozu dorożką. Że czeka na mnie przed blokiem z wiadrem wypełnionym wodą. We śnie wstałam z łóżka i otworzyłam drzwi, chciałam wyjść z bloku. To był listopad, zimne powietrze mnie otrzeźwiło.
Pragnienie jednak nie ustępowało i gdy tylko nadarzyła się okazja, rzuciłam się na wiadro z wodą, które postawiła na bloku kobieta myjąca chore. Wszystkie w jednej misce, oczywiście. Napiłam się, ile się dało, chyba to była woda z mydłem. Nieważne.
A co z jedzeniem?
Jedzenie w obozie było najważniejsze, bo bez niego nie dałoby się przeżyć. Zwykle dwie kromki chleba z odrobiną margaryny, trochę kiełbasy. Nigdy nie dawali nam owoców. Na obiad dostawaliśmy zupę z tego, co rosło wokół obozu, czyli np. z pokrzyw czy dyni, które wcześniej zbierało komando. Wiadro z taką zupą przywozili nam na pole. Dla wszystkich starczało, ale porcje były niewielkie. Do tego kasza czy ziemniaki. Francuzki na przykład zrywały mlecze i robiły sobie z nich sałatkę.
Jedliśmy z aluminiowych misek - każdy miał swoją, ale trzeba było jej pilnować, nosząc u boku na sznurku. Kiedyś poszłam do toalety, położyłam miskę na zewnątrz, a gdy wyszłam, już jej nie było. Musiałam wziąć komuś innemu, ale nie ze swojego bloku.
Do Auschwitz Alina Dąbrowska była w stanie pojechać dopiero po 50 latach (fot. Kuba Ociepa / Agencja Gazeta) Do Auschwitz Alina Dąbrowska była w stanie pojechać dopiero po 50 latach (fot. Kuba Ociepa / Agencja Wyborcza.pl)
W Auschwitz z jedzeniem nie było tak źle, o czym przekonałam się, gdy na trzy tygodnie trafiłam do Ravensbrück. Tam nie radzono sobie z trzydziestoma tysiącami kobiet, które przybyły w Marszu Śmierci z Oświęcimia. Brakowało jedzenia, więc jak tylko zobaczyłyśmy więźniarki z kotłem, rzucałyśmy się na ten kocioł i szybko wyciągałyśmy miski, ile się dało. Po pewnym czasie więźniarki uzbroiły się w kije, żeby nas odganiać.
W literaturze obozowej pojawia się wątek działającego w Auschwitz domu publicznego.
Nazywano go "puffem". Wizyta w nim była nagrodą dla więźnia za dobrą pracę. Ale esesmani też tam chodzili. Kobiety, które świadczyły w puffie usługi seksualne, były więźniarkami. Kiedyś przyszła na nasz blok strażniczka i pyta, która chce pójść do domu publicznego. Zgłosiła się jedna z dziewczyn. Jak się później okazało, była dziewicą, więc do puffu jej ostatecznie nie wzięli. Ale do nas do bloku nie wróciła. Nie wiem, co się z nią stało.
Miłość i seks były w obozie na porządku dziennym. Pamiętam, jak w jednej z dziewcząt, która była Żydówką, zakochał się esesman. Prowokował sytuacje, żeby na nią wpaść, niby przypadkowo, żeby go podtrzymała, bo był kulawy. Jaki był dalszy ciąg tej miłości, nie wiem. Innym razem esesman zakochał się w mojej koleżance. Żeby zwrócić jej uwagę, zaczynał śpiewać, gdy była w pobliżu. A głos miał bardzo piękny. Ale i tu dalszego ciągu nie znam.
Pytała pani te kobiety, które zgłaszały się do puffu, o powody takiej decyzji?
Jedną. Powiedziała, że była już potwornie zmęczona tym brudem, tymi wszystkimi potwornościami na bloku. Chciała od tego uciec.
Natomiast mi najbardziej doskwierało uczucie, że mogę umrzeć, że w każdej chwili może się to zdarzyć. Widziałam na przykład górę nagich ciał zamordowanych kobiet. Dostrzegłam na tym stosie moją koleżankę z Pabianic. Podeszłam i uścisnęłam jej rękę na pożegnanie. Tylko tyle mogłam zrobić... Pewnego dnia poczułam się tak wszystkim znękana, że poszłam na druty, które były pod napięciem. Nie chciałam już żyć. Ale strażnik zaczął na mnie krzyczeć i zrezygnowałam. Trudno zliczyć, ile razy uniknęłam śmierci.
Alina Dąbrowska z córeczką Jagną i mężem Bogumiłem (fot. arch. prywatne) Alina Dąbrowska z córeczką Jagną i mężem Bogumiłem (fot. arch. prywatne)
Uciekła też pani z Marszu Śmierci.
Z Ravensbrück, w 1945 roku, przewieźli nas do Lipska. Szykowałyśmy tam kwatery dla niemieckiego wojska. Któregoś dnia usłyszałyśmy, że mamy się przygotować na marsz, który później nazwano Marszem Śmierci. Koleżanka dostała kostkę margaryny, to miał być jedyny prowiant na drogę dla w sumie czterech dziewczyn. Ruszyłyśmy i nagle nad naszymi głowami pojawiły się myśliwce. Położyłyśmy się w trawie i czekałyśmy, aż nalot się skończy. A potem znów szłyśmy, jedząc po łyżce margaryny, gdy dopadał nas głód.
W pewnym momencie rzuciłam: "Musimy stąd uciec". Dziewczyny się zgodziły, więc postanowiłam działać. Zdawałam sobie sprawę, że podejmuję ryzyko, ale wiedziałam, że nie mam nic do stracenia. Zaczęłam rozmawiać z esesmanem, który nas pilnował. Biegłym niemieckim powiedziałam mu wprost, że chcemy uciec. "Gdybym tylko miał cywilne ubranie, też bym uciekał" - odparł.
Szłyśmy dalej. Czekałam na dogodny moment. Zamieszanie zrobiło się, gdy Ukrainki zobaczyły kopiec surowych kartofli i bez wahania się na niego rzuciły, bo, jak my wszyscy, były głodne. Moja koleżanka powiedziała po prostu: "Idziemy" i ruszyłyśmy naszą czwórką w bok. Jeden z esesmanów wyciągnął karabin, ale ten, z którym wcześniej rozmawiałam, zwrócił się do niego słowami: "Pozwól im iść". Nikt za nami nie strzelał. Za zakrętem natknęłyśmy się na jakąś Niemkę z mężem. Spojrzała na nas i uśmiechnęła się bez słowa.
Nie podniosła alarmu? Dlaczego?
To był już koniec wojny, której wszyscy, także Niemcy, mieli dość. Poza tym my miałyśmy na sobie zwykłe ubrania, a nie pasiaki. Pasiaków już wtedy w obozach brakowało, więc Niemcy kazali nam naszywać na plecach kurtek kawałki pasiaka. Taki kawałek materiału łatwo dawało się odpruć.
W jaki sposób udało się pani dotrzeć do Polski?
Po ucieczce z Marszu Śmierci tułałyśmy się z koleżankami, szukałyśmy schronienia i jedzenia. Przygarnęła nas wtedy na krótko niemiecka gospodyni. Powiedziałyśmy jej, że pracowałyśmy w niemieckiej fabryce, która została zbombardowana. Kiedy ruszyłyśmy dalej w drogę, spotkałyśmy radzieckich żołnierzy. Mieli dwa duże samochody. Zgodzili się nas zabrać. Podwieźli nas do pobliskiej miejscowości, gdzie były jakieś opuszczone zabudowania. Tam, gdy tylko nastał zmierzch, przyszli do nas po "zapłatę". Uciekłam, choć jeden z nich był bardzo przystojny. Całą noc spędziłam w oborze.
Potem trafiłyśmy na polskie wojsko. "Jak pomożecie nam opatrywać rannych, to zabierzemy was do Polski" - zaproponował jeden z żołnierzy, w randze kapitana. Pomogłyśmy więc w szpitalu, a oni przewieźli nas do Poznania. Tam w polskim urzędzie PUR dostałyśmy zaświadczenia, że wracamy z obozu, na które mogłyśmy podróżować za darmo pociągiem, i po tysiąc złotych. W Łodzi rozstałam się z moimi towarzyszkami. I nigdy już nie miałyśmy ze sobą kontaktu.
Alina Dąbrowska z rodziną : z córką, zięciem i mężem Bogumiłem (fot. Elżbieta Moore) Alina Dąbrowska z rodziną : z córką, zięciem i mężem Bogumiłem (fot. Elżbieta Moore)
Od razu pojechałam do rodzinnych Pabianic. Dokładnie pamiętam, kiedy dotarłam na miejsce. To był 11 maja 1945 roku. Mój tata już nie mieszkał w naszym starym mieszkaniu. Pierwszą noc spędziłam u dozorczyni, która usłyszała mnie na schodach. Spanie w czystej pościeli było dla mnie niezwykłe. Pobiegła po mojego ojca, który zjawił się w jej mieszkaniu z moją siostra Henryką. Od tej pory musiałam odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Zgłosiłam się do gimnazjum i przyjęli mnie, mimo że to był maj. Zdałam maturę w marcu 1946 roku. Potem nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Chciałam pójść do wojska, ale już nie przyjmowali.
Do wojska?
Przez 11 dni wracałam z Niemiec do Polski przez jedno wielkie pole bitwy. Chciałam walczyć. Ale skoro mnie nie wzięli, to zaczęłam szukać pracy. Zamieszkałam u cioci w Łodzi. I zatrudniłam się jako maszynistka w Centrali Aprowizacji Przemysłu Włókienniczego.
Wreszcie poczułam się jak wolny człowiek. Ale powrót do normalnego życia nie był łatwy. Nie wiedziałam jak kupić bilet w autobusie, jak go skasować. Po pary tygodniach zdecydowałam, że zapiszę się do Akademii Nauk Politycznych w Warszawie. Wcześniej byłam w stolicy na wycieczce szkolnej. To miasto, z domami bez okien i dachów, wydało mi się pełne entuzjazmu. Ludzie handlowali na ulicach, spacerowali. Wiedziałam, że chcę tu mieszkać.
Dostała się pani do Akademii?
Tak. Studiowałam wieczorowo, dojeżdżałam na zajęcia z Łodzi. A kiedy w szkole pojawiła się informacja, że szukają pracowników do Ministerstwa Spraw Zagranicznych, poszłam tam i złożyłam podanie. To był 1947 rok. Opisałam swój pobyt w obozie, wymieniłam języki obce, które znałam. I przyjęli mnie. Byłam tak szczęśliwa, że nawet nie spytałam, ile będę zarabiać.
W Ministerstwie poznała pani Bogumiła, swojego późniejszego męża.
Jesteśmy razem już 62 lata... Żeby pani wiedziała, jaki był przystojny! Na szkoleniach dla nowych pracowników MSZ opowiadał o pracy w Chinach, a ja o prawie międzynarodowym. Przypomniałam sobie błyskawicznie, że mój kuzyn mieszka w Pekinie i że potrzebuję pomocy w adresowaniu do niego listów. Poprosiłam Bogusia o pomoc i tak się zaczęło.
Podobał mi się bardzo, więc od początku byłam wyrozumiała. Przymykałam oko chociażby na sympatię z Chin i inne panie, które się wokół niego pojawiały. Pojechałam jeszcze na roczny kontrakt do Holandii, a gdy wróciłam, odpowiednio zakrzątnęłam się koło Bogusia. Doczekaliśmy się dwóch córek.
Wspomina pani czasem ukochanego Żelisława, który zginął w Dachau?
Z Żelisiem połączył nas los. W szkole siedzieliśmy w jednej ławce, później razem pracowaliśmy. Wymykaliśmy się na przerwy obiadowe, żeby pobyć tylko we dwoje. Pomagał mi i mojej rodzinie, gdy byłam w więzieniu. Później kontakt się urwał. Nie wiedziałam, co się z nim stało. Dopiero po latach dowiedziałam się, że zabrali go do obozu i tam zmarł.
Najbardziej mi żal, że wojna zabrała mi rodzinę. Mama zmarła na gruźlicę w wieku 50 lat. Brat Zenek miał 23, gdy Niemcy go zakatowali w więzieniu.
Wie pani, czasem zastanawiam się, jak by wyglądało moje życie, gdyby nie wojna... Na pewno wybrałabym takie same studia. Jestem pewna, że ułożyłabym sobie życie. Czy podobnie? Nie wiem... Na pewno wojna wyzwoliła we mnie potrzebę wykorzystywania czasu, który mi dano. Dużo podróżowałam, dbałam o rodzinę, doczekałam się wnuków. Los był dla mnie łaskawy. Uważam, że miałam i dalej mam ciekawe życie.
Alina Dąbrowska i książka o jej życiu (fot. arch. prywatne, mat. prasowe) Alina Dąbrowska i książka o jej życiu (fot. arch. prywatne, mat. prasowe)
*wywiad opublikowaliśmy po raz pierwszy w marcu 2019 roku.
Książka o życiu Aliny Dąbrowskiej pt. "Wiem jak wygląda piekło" Wiktora Krajewskiego ukazała się nakładem wydawnictwa "Prószyński i S-ka".
Alina Dąbrowska. Rocznik 1923. Urodziła się pod Zgierzem jako najmłodsza z czwórki rodzeństwa. Przeżyła niemieckie więzienie, pięć obozów koncentracyjnych, w tym Auschwitz, i dwa Marsze Śmierci. Po wojnie pracowała w MSZ, zwiedziła 27 krajów. Ma dwie córki. Mieszka w Warszawie.
Angelika Swoboda . Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER
Polub Weekend Gazeta.pl na Facebooku