
W mieszkaniu, w którym rozmawiamy, żył i tworzył pani dziadek, Stanisław Grzesiuk.
Otrzymał je w przydziale w 1950 roku. Całe 42 metry kwadratowe. Dziadkowie wprowadzili się tutaj dzień przed Wigilią. Razem z moją prababcią, moim niespełna półrocznym tatą i jego starszą o trzy lata siostrą. Odziedziczyłam to mieszkanie ponad 20 lat temu. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam wielką trzydrzwiową szafę, która kiedyś tu była, maszynę do szycia, na której w święta stała choinka, biblioteczkę.
Niestety, do dziś nie zachował się żaden mebel z tamtych czasów. Ani wersalka, na której sypiał dziadek, ani fotel, na którym przesiadywał. Mam jedynie lampkę, taką w kształcie grzybka, którą dziadek zabierał ze sobą do sanatorium, gdzie leczył gruźlicę. Co ciekawe, wcześniej musiał poprosić dyrektora ośrodka o pozwolenie na używanie jej po godzinie 22, gdy w zaczynała się cisza nocna. Zgodę dostał. Przy tej lampce w sanatorium pisał "Pięć lat kacetu".
Używa pani tej lampki?
Nie. Leży w kartonie w szafie. W dzieciństwie, gdy dzieliłam pokój z siostrą Kamilą, tata dał mi tę lampkę, żebym mogła czytać do późna. Używałam jej całe lata. Potem wymienił mi ją na nowoczesną, plastikową, a tę po dziadku schował.
Mamy też z siostrą, bo obie jesteśmy spadkobierczyniami Stanisława Grzesiuka, ogromną kolekcję jego rękopisów książek, zdjęć, listów, wycinków z gazet i plakatów. A także walizkę, w którą pakował się, gdy wyjeżdżał do sanatoriów. No i swój ulubiony instrument, czyli bandżolę [rodzaj mandoliny - przyp. red.], z którą praktycznie nigdy się nie rozstawał. Kupił ją za równowartość 400 papierosów w obozie koncentracyjnym w Mauthausen. Kupa kasy to była, bo za cztery papierosy dostawało się bochenek chleba.
Mogłabym ją zobaczyć?
Zaraz przyniosę. Leży na szafie w pokoju syna. W futerale, który kupił Janek Młynarski. Janek zadzwonił do mnie chyba ze trzy lata temu i zapytał, czy mógłby ją zobaczyć. Przyjechał tu na Franciszkańską, rozmawialiśmy. Potem nagrał na tej bandżoli "Czarną Mańkę" [piosenkę tę śpiewał Stanisław Grzesiuk - przyp. red.]. Pożyczyłam Jankowi tę bandżolę z pełnym zaufaniem. Bardzo o nią dbał, głaskał ją, jakby była jego ukochaną kobietą. Wisiała zresztą u niego w domu na honorowym miejscu.
Wie pani, dziadek był przykurzony przez kilka lat. Owszem, jego książki się ukazywały, powstały murale, ale teraz z radością obserwuję coś w rodzaju mody na Grzesiuka. Zwłaszcza u dwudziestolatków. Ich rodzice przeprowadzili się do Warszawy, oni natomiast urodzili się już w stolicy i traktują to miasto jak swoje. Chcą poznawać jego historię i trafiają na Grzesiuka.
W listopadzie zeszłego roku po premierze filmu "Grzesiuk. Ferajna wciąż gra" podszedł do mnie młody człowiek. "Ja bym chciał pani coś pokazać" - powiedział. I pochwalił się wytatuowaną na ramieniu podobizną dziadka. Tę scenę zobaczył, przechodząc, inny pan i mówi: "Ja też mam!". Okazało się, że wytatuował sobie rysunek z okładki książki dziadka.
Odzywa się w pani duma, że Grzesiuk to pani dziadek?
Jestem pełna podziwu dla dziadka Stanisława. Nie mieści mi się w głowie, że to, co przeżył w obozie, wydarzyło się naprawdę. Patrzę na syna, który ma 23 lata, i nie potrafię sobie wyobrazić, co bym czuła, gdybym znalazła się na miejscu mojej prababci. W opowiadaniu "Uraz" dziadek opisuje, jak głębokie piętno odcisnął na jego psychice pobyt w obozie koncentracyjnym. Spędził pięć lat w różnych obozach koncentracyjnych: w Dachau, Mauthausen i Gusen. W 1945 roku, po wyzwoleniu, okazało się, że jest pozostawiony samemu sobie. W drodze powrotnej do Polski dobrzy ludzie dawali chleb, mleko. Gdy w końcu dotarł do Warszawy, musiał się zmierzyć z tym, że nic kompletnie nie ma. Ani mieszkania, ani pracy.
Niewyobrażalne, jaka w nim była siła! Nie chciałabym używać słowa "bohater", bo brzmi ono zbyt górnolotnie. Ale żywię do dziadka ogromny szacunek, że pozbierał się po tak ciężkich przeżyciach, że założył rodzinę. Zresztą babcia też wiele przeszła - była w obozie w Ravensbrück.
Stanisław ożenił się, miał dwoje dzieci, ale jego życie nie było sielanką. Zmagał się z gruźlicą.
Choroba była efektem pobytu w obozie. Dziadka po wyjściu stamtąd nikt nie przebadał, podobnie jak innych więźniów. On sam też badań nie robił. Do czasu, gdy u mojego maleńkiego taty wykryto zapalenie opon mózgowych, wywołane właśnie przez gruźlicę. Najpierw dziadek wysłał na badania całą rodzinę i wszystkich znajomych, którzy u niego bywali, bo podejrzewał, że to ktoś z nich zaraził mu syna.
Sam poszedł do lekarza ostatni - wcześniej robił sobie tzw. test schodów, który polegał na tym, że wbiegał na drugie piętro bez zadyszki. Uważał, że skoro mu się to udaje, to musi być zdrowy. Tymczasem po badaniach okazało się, że zdrowi są wszyscy poza nim. I że to on zaraził syna. Mój ojciec przez chorobę spędził pierwsze pięć lat życia w prewentorium. A potem latami jeździł do sanatoriów, więc nie miał przyjemnego dzieciństwa.
Pani dziadkowie z kolei mieszkali przez rok w szpitalu. Dlaczego?
Po ślubie w 1946 roku zamieszkali w suterenie kamienicy przy ulicy Grottgera 4. Trzy lata później przeprowadzili się do pokoju służbowego w Szpitalu Zakaźnym nr 2 przy Chocimskiej 5. Dziadek był pracownikiem administracyjnym służby zdrowia. Przed wojną zdobył zawód elektromechanika, a w 1949 roku skończył trzymiesięczny kurs dla wicedyrektorów. Zresztą ten dyrektorski dyplom przechowuję do dziś.
W trakcie odbudowy Warszawy ludzie mieszkali tam, gdzie ich wcisnęli. W pokoju służbowym w szpitalu dziadkowie czekali na przydział na mieszkanie przy Franciszkańskiej, w którym rozmawiamy.
Sporo pani wie o dziadku, a przecież nigdy go pani nie poznała.
Zmarł, gdy mój tata miał 13 lat. Ale od dziecka o nim słuchałam, wiedziałam, że był wyjątkową postacią. Odkąd pamiętam, co roku 1 listopada jeździliśmy całą rodziną na Powązki. Niedaleko grobu dziadka jest pomnik pomordowanych w obozach koncentracyjnych. Ojciec zawsze nas tam prowadzał. Odwiedzaliśmy też grób Stefana Krukowskiego, przyjaciela dziadka z obozu.
Tę tradycję kultywujemy z siostrą do dziś z naszymi dziećmi. Do wdowy po Krukowskim mówię "ciociu". Wciąż mamy kontakt, zresztą nie tylko z nią. W książce "Pięć lat kacetu" opisana jest historia Czesława Palacza, na którego uparł się esesman. Czesław nie mógł już tego wytrzymać i zapowiedział, że w nocy "pójdzie na druty". Dziadek przez całą noc nie spał, tylko go pilnował. Rano okazało się, że esesman zachorował na tyfus, trafił do szpitala i nigdy już na ten blok nie wrócił. Czesław zaczął grać w obozowej orkiestrze dziadka Cała Warszawa, a po wojnie odnaleźli się w stolicy. Później zaprzyjaźnili się też ich synowie, czyli mój ojciec i syn Czesława. Ja z kolei do dziś przyjaźnię się z wnuczkami Czesława. Przedstawiamy się jako kuzynki, choć tak naprawdę nie łączą nas więzy krwi.
Jest w pani coś z dziadka?
Często osoby, które czytały jego książki, nagle odkrywają: "Ale ty jesteś do niego podobna!". Czasem, gdy wspomnę, że jestem wnuczką Grzesiuka, słyszę: "To by wiele wyjaśniało". Może chodzi o to, że mam podobne poczucie humoru i jestem tak samo gadatliwa jak on. Gdy ktoś mnie porównuje do dziadka, czuję dumę.
Nie ukrywam też, że nazwisko Grzesiuk pomagało mi w szkole. Wszyscy wiedzieli, czyją jestem wnuczką. Na zakończenie roku zamiast kwiatów przynosiłam nauczycielom książki dziadka.
Kiedy pani je przeczytała?
Pierwszy raz przeczytałam "Pięć lat kacetu", gdy miałam dziesięć lat. To było dla mnie bardzo wstrząsające przeżycie, męczyły mnie potem koszmarne sny. Choć znałam wojenne losy dziadka, to i tak długo nie mogłam do tej książki wrócić. Zrobiłam to dopiero, gdy byłam już dorosła.
Książki dziadka podsuwał mi tata. Dziś uważam, że dostałam je za wcześnie. Historie w nich opisane były dla dziecka zbyt brutalne. Mojemu synowi dałam do przeczytania trylogię Grzesiuka, czyli "Pięć lat kacetu", "Boso, ale w ostrogach" i "Na marginesie życia", dopiero, gdy poszedł do gimnazjum.
W zeszłym roku, na setną rocznicę urodzin dziadka, wydaliśmy trylogię poszerzoną o wykreślone wcześniej fragmenty. Czułam na sobie ogromną odpowiedzialność. Wspólnie z Michałem Nalewskim z wydawnictwa Prószyński głowiliśmy się, co z tych książek zostało wykreślone z powodów politycznych, jak chociażby negatywne opinie o Czechach, a co z osobistych. A jeśli z osobistych, to dlaczego?
W poszerzonym wydaniu "Pięć lat kacetu" jest fragment o tym, jak grupa obozowych więźniów wraca z pracy. Idący w niej dziadek zrywa liście mleczu i cieszy się, że będzie miał do chleba na kolację. Czemu to wykreślił przed drukiem? Przecież opisuje, że w obozie jedli obierki z warzyw czy resztki jedzenia wyrzucane do kałuż. Osobistych dopisków dziadka, co do których nie miałam wątpliwości, że nie chciałby, by ujrzały światło dzienne, nie przywróciliśmy w nowym wydaniu.
A co pani odpowiada na zarzuty, że część historii, które Grzesiuk opisał, jest zmyślona?
Przeczytałam listy, które dziadek dostawał od bohaterów swoich powieści, i wiem, że nie konfabulował. Najlepszym przykładem jest choćby obszerna korespondencja z księdzem Józefem Szubertem, któremu dziadek uratował życie w obozie koncentracyjnym. Po wojnie ten duchowny ze Śląska odwdzięczył się pisarzowi i jego rodzinie po stokroć. Obiecał, że nigdy o dziadku nie zapomni, i tak się stało.
Zarzuty, że dziadek wymyślił niektóre historie, dotyczą głównie "Boso, ale w ostrogach". To była jego druga książka, miał więc pewne doświadczenia jako literat. Miał też za sobą proces, w wyniku którego, na mocy ugody, fragment o jednym z więźniów wymienionym z nazwiska w "Pięć lat kacetu" został wykreślony z kolejnych wydań. W następnych książkach bohaterowie pojawiają się z inicjałów, nie są identyfikowalni. "Boso, ale w ostrogach" jest pisane w pierwszej osobie z ostrożności. Bo nie jest ważne, czy tę historię przeżył Stasiek, Bolek czy inna osoba. Książka jest prawdziwym obrazem przedwojennej Warszawy.
Oczywiście, niemożliwe jest, by jeden człowiek przeżył wszystkie opisane zdarzenia. Dziadek pisał: "To ja ukradłem", "To ja użyłem noża", dzięki czemu nie naraził się na żaden proces o zniesławienie.
Swoją drogą pani dziadek był łobuzem, prawda?
Nie było tajemnicą, że dziadek za młodu był łobuzem. Że po wojnie nadużywał alkoholu. W każdej, nawet najbardziej porządnej rodzinie, zdarza się czarna owca. U Grzesiuków był do Stasiek. Nie ukrywał tego. W "Boso, ale w ostrogach" pisze na przykład, że skończenie szkoły powszechnej zajęło mu dwa lata dłużej niż powinno.
W "Na marginesie życia" przywróciłyśmy około stu stron, między innymi o alkoholizmie Stanisława Grzesiuka. Uznałyśmy z siostrą, że nie będziemy budować dziadkowi cukrowego pomnika. Cóż z tego, że wyrzucimy fragment o jego piciu, skoro wszyscy wiedzą, iż Grzesiuk wypił w życiu wannę wódki. Nie ma co udawać. Dziadek był alkoholikiem, czasem byłym, czasem praktykującym. Nie zmienimy przeszłości.
Nigdy się z tym nałogiem nie uporał?
Według rodzinnych przekazów dziadek był człowiekiem kryształowym. Nie nadużywał alkoholu, nie romansował, w ogóle nie używał życia. Prawda jest inna. Był królem życia. Z tych 45 lat, z których obóz zabrał mu pięć, wycisnął tyle radości, ile mógł. Myślę, że gdybyśmy go zapytały, czy żałuje chociażby jednego dnia, odpowiedziałby, że nie.
Kobiety go uwielbiały, i to z wzajemnością. Jak pisze Bartosz Janiszewski w książce "Grzesiuk. Król życia", zwykle zaczepiał je tekstem: "Panienka tak na mnie patrzy, jakby czegoś ode mnie chciała. Bardzo mnie to męczy, bo czegokolwiek panienka mogłaby chcieć, chciałbym móc jej to dać".
Podobno tak było. Cóż, w dzisiejszych czasach dziadek Stanisław pewnie byłby gwiazdą. Miał lekkość wysławiania się, potrafił być czarujący, a kobiety to lubią.
A jak na to reagowała babcia?
Wiadomo, że nie robił tego na jej oczach. Tworzyli tradycyjny w ówczesnych czasach model rodziny - żona zajmowała się w domu dziećmi, a on chodził z kolegami po knajpach. Babcia nie była kobietą przebojową. Nie robiła awantur. Najwidoczniej uznała, że tak musi być. Te ich dwa światy ze sobą nie kolidowały. Czasem się przecinały, ale na spokojnie. Babcia chyba tego jego świata nie rozumiała.
Dziadek, gdy wracał do domu, babcię adorował. To jej wystarczało. Nie oczekiwała, że zrezygnuje dla niej z kolegów. A bywało, że znikał z nimi na dwa dni. Najważniejsze, że wracał. I że był dobry dla dzieci.
Niektórzy wyrzucają Grzesiukowi sympatyzowanie z Polską Partią Robotniczą.
Poglądy miał zdecydowanie lewicowe. W żyłach całej naszej rodziny płynie czerwona krew. Pradziadek, ojciec Stanisława, był działaczem PPS-u. Zmarł zresztą na zawał serca podczas partyjnego wiecu. Wcześniej, gdy w jego fabryce planowano masowe zwolnienia, zaproponował zmniejszenie liczby godzin pracy, tak by wszyscy robotnicy zostali na stanowiskach. Stanisław był też aktywistą. W "Na marginesie życia" opisuje, jak brał udział w zebraniu w sanatorium. Regulamin miał wykuty na blachę i domagał się jego przestrzegania przez personel.
Mój dziadek był też radnym miasta stołecznego Warszawy. To on wymyślił i zorganizował świetlice dla dzieci robotników, w których mogły po lekcjach czekać na rodziców. Miał zapędy społeczne. Ustrój lewicowy z darmową edukacją i służbą zdrowia oraz opieką socjalną bardzo mu odpowiadał. Podobała mu się opieka państwa nad uboższymi, bo sam się z tej grupy wywodził. Był ateistą i antyklerykałem. Wyssałam te poglądy z mlekiem dziadka.
Zna pani szczegóły tego, jak trafił do obozu? To przez działalność w konspiracji?
Raczej nie, bo dopiero zaczynał działać w ruchu oporu. Na gestapo doniosła na niego zdradzona, odrzucona kobieta. Powiedziała, że dziadek miał broń. Ta pani była jego wielką miłością, niestety, miała męża. Namawiała dziadka, żeby pomógł mu "zniknąć", ale Stanisław nie chciał tego zrobić. Potem okazało się, że prosiła o to również innych swoich adoratorów.
W obozie dziadek żył myślą, że jak wyjdzie, to do niej pojedzie. I tak zrobił. Ona schowała się w szafie, on jej tylko naubliżał. Przekaz mówi, że nie zrobił jej krzywdy.
Ma pani jeszcze w zanadrzu niepublikowane zapiski Stanisława Grzesiuka?
Już nie. Właśnie ukazała się książka "Klawo, jadziem". To niepublikowane wcześniej cztery opowiadania dziadka, jego felietony i listy.
Kilka lat temu próbowałyśmy z siostrą przekazać pamiątki po dziadku do muzeum. Obdzwoniłyśmy parę warszawskich placówek, ale nigdzie nie byli zainteresowani. Kartony z pamiątkami zostały więc u mnie i dziś śmieję się, że dziadkowi najwyraźniej pomysł przeniesienia do muzeum się nie spodobał. Żartuję też, że to dziadek natchnął Bartka Janiszewskiego do napisania jego biografii, a Jarosława Wiśniewskiego do zrobienia dokumentu "Grzesiuk. Ferajna wciąż gra". Aż się boję myśleć, co jeszcze się wydarzy. Może film fabularny? Mam już zresztą swojego kandydata do głównej roli. Powiem pani, kto to, ale proszę nie pisać.
Stanisław Grzesiuk . Pisarz, pieśniarz, zwany bardem Czerniakowa. Z zawodu elektromechanik. Autor autobiograficznej trylogii: "Pięć lat kacetu", "Boso, ale w ostrogach" i "Na marginesie życia". Zmarł w 1963 roku na gruźlicę. Miał 45 lat. Pochowano go na Powązkach Wojskowych.
Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.
Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.
Książki Stanisława Grzesiuka dostępne są w formie e-booków w Publio.pl >>