Rozmowa
Krystyna Kofta (fot. Michał Mutor / Agencja Wyborcza.pl)
Krystyna Kofta (fot. Michał Mutor / Agencja Wyborcza.pl)

Zaproponowała pani, żebyśmy się spotkały w kawiarni Czytelnik. Dlaczego tutaj?

Czytelnik to było moje pierwsze wydawnictwo. W 1978 roku wydałam w nim pierwszą książkę, więc teraz obchodzę 40-lecie mojego debiutu. Zanim oddałam książkę do wydawnictwa, pokazałam ją Staszkowi Barańczakowi, z którym się przyjaźniłam.

I co powiedział?

Że mogę ją śmiało zanieść "prosto z ulicy" do każdego wydawnictwa. Mieszkaliśmy wówczas z mężem i dzieckiem kątem u teściowej na Mokotowskiej, w pokoju 13 m kw. Stamtąd miałam blisko na Wiejską. Ryszard Matuszewski, który był wtedy szefem Czytelnika, powiedział, żebym zaniosła książkę młodej redaktorce. - Nie wiem, czy redaktorka mnie zrozumie, uczyłam się z pana podręcznika i chciałabym, żeby to pan przeczytał - oznajmiłam. Byłam bezczelna. Matuszewski śmiał się, ale zgodził się przeczytać. Opublikował ją bez poprawek. Co prawda redaktor działu chciał, żebym wyrzuciła rozdziały o czerwonej burżuazji i Marcu'68, ale tego nie zrobiłam.

Czemu?

Byłam przekonana, że powinna to zrobić cenzura. Nie powinno się jej wyręczać. Jednak cenzor tego nie zrobił. Pewne zmiany kazał mi wprowadzić dopiero w drugiej książce pt. "Wióry". Były tak drobne, że się zgodziłam.

Kawiarnia już wtedy była?

Powstała znacznie wcześniej niż trafiłam do Czytelnika. Wydawało mi się, że istniała od zawsze. Stolik, przy którym rozmawiamy, zajmowali zwykle Tadeusz Konwicki, Irena Szymańska, żona Matuszewskiego, ówczesna literacka szara eminencja Czytelnika. Mówiło się, że to od niej zależy przyjęcie książki. Znała się naprawdę. Bywali Michał Komar, Gustaw Holoubek, Janusz Głowacki. Głowa podszedł kiedyś do stolika, przy którym siedziałam z redaktorką. Chciał wymienić adresy. Trochę to trwało, zanim się zaprzyjaźniliśmy.

Krystyna Kofta na konferencji prasowej o chorobach nowotworowych (fot. Sławomir Kamiński / AG)

Potem Konwicki obraził się na jakiś czas na kawiarnię. Zaczął przychodzić dopiero po śmierci córki. Czytelnikowskie filary, Janeczka i Jadzia, właścicielki kawiarni, przyprowadziły go, złamanego, po pogrzebie córki. Siadywał sam pod ścianą, przy dwuosobowym, zarezerwowanym dla niego stoliku. Obok pod filarem było królestwo Henryka Berezy. Przychodzili tam Łapicki, Głowacki, Kutz, Górzański oraz dochodzący młodzi pisarze i poeci promowani przez Berezę. Z Głowackim, gdy nie był w Ameryce, spotykaliśmy się tutaj we wtorki. Chodziliśmy na spacery wokół Czytelnika i sejmu, wtedy nieogrodzonego. I rozmawialiśmy. Dużo o polityce. Czytelnik zawsze był rozpolitykowany.

Były też randki z Głowackim?

Skąd! Z Januszem przyjaźniliśmy się 40 lat. Sprawy damsko-męskie tyle czasu by nie przetrwały. Konwicki zapraszał mnie, bym z nimi siadła. Bałam się, że powiem coś, co się nie spodoba i będą mogli się podśmiewać. Oni tam przy swoim stoliku obgadywali kobiety. I w ogóle nie czytali tego, co pisałyśmy. Kiedyś Konwicki zobaczył w Czytelniku moje "Wióry", które dla kogoś przyniosłam. - Co to? Nie znam - zagadał. Wręczyłam mu egzemplarz, to było już trzecie wydanie. Przeczytał, pochwalił. Od tego momentu zaczął na mnie patrzeć inaczej.

Potem w "Dziennikach" napisałam tak: "Przychodzi Konwicki, coraz bardziej pochylony, jest jak dobrze wypieczony chleb. Czerstwieje, starzeje się, ale nie pleśnieje". Zapytałam go, czy mogę to zostawić. - Tak, piękne zdanie - mówi. Umieściłam to w "Autobiografii". Przeczytał dzienniki dokładnie, mówił, że dzięki temu obcuje z kobiecością, której tak mu brakuje po śmierci żony i córki. To była już inna więź.

Kiedyś późno w nocy zadzwonił telefon. Zwykle o tej porze wyłączam. Taki przypadek. Rozpoznałam głos Władysława Bartoszewskiego. Telefon głośnomówiący. Mąż czytający w łóżku niemal stanął na baczność. - Napisałaś piękną książkę - mówi do mnie profesor Bartoszewski, choć nie byliśmy na ty. W pierwszej chwili pomyślałam, że pomylił mnie z Hanną Krall. Może miał zapisane nazwiska na K w notesie? Byłam skromna. Okazało się, że nie. - Chciałbym, żeby ktoś napisał o mnie, że jestem jak dobrze wypieczony chleb, jak napisałaś o Konwickim - powiedział. Rozmawialiśmy z pół godziny. Siedziałam wtedy na wannie, oniemiała. A on mówił, jak to on. Miałam najpiękniejszą recenzję, dokładną analizę z "Autobiografii". Żadna nie sprawiła mi takiej przyjemności. Bartoszewski to był dla mnie ktoś. Obiecałam mu wysłać jeszcze swoje "Dzienniki", ale nie zdążyłam. Dwa tygodnie później zmarł.

Janusz Głowacki (fot. Maciej Zienkiewicz / Agencja Gazeta)

Z kolei Ireneusz Iredyński, siedzący pod filarem przy stoliku Berezy, po tym jak przeczytał "Wióry", powiedział mi: "Dobra książka, polecę ją swojemu niemieckiemu wydawcy, ale za mało jest w niej o seksie. Ta pani bohaterka ma 14 lat, więc już powinna zacząć".

Jaki był prywatnie Janusz Głowacki?

Szalenie inteligentny, doskonale wszystko puentował. Bardzo mi odpowiadała jego wizja rzeczywistości. Ta prywatna. Janusz, tak jak ja, był prześmiewcą. Ale bywał też poważny, depresyjny, o czym mało kto wiedział. Janusz zawsze był otoczony "wianuszkiem kobiet", tak o nim pisano. Kilka kobiet sądziło, że Głowa kocha tylko ją. To niesamowite. Wiele razy się zastanawiałam, jak to jest możliwe, jak mu się to udawało. Chyba po prostu lubił kobiety. Janusz, żeby nie pomylić imion, zwracał się do każdej ze swoich dziewczyn per Słoneczko.

Do pani także?

Nie, znałam go za dobrze. Mieliśmy inne relacje. Ale potrafię sobie to wyobrazić, bo mój szwagier, Jonasz Kofta, miał podobne historie. Po jego śmierci jeszcze na cmentarzu podchodziły do mnie i do mojego męża różne panie i każda mówiła: wiem, że miał wiele kobiet, ale prawdziwie był związany tylko ze mną. W efekcie podczas pogrzebu Jonasza chciało mi się śmiać. Przez łzy. Nie mogły przecież podejść do żony Jonasza, co innego bratowa i brat. Chodziłam z Jonaszem do liceum plastycznego w Poznaniu. Poznał mnie ze swoim bratem Mirkiem, który został moim mężem. Jesteśmy razem od 50 lat.

Pewien znany reżyser wertował moje "Dzienniki", szukając odpowiedzi na pytanie, czy sypiałam z Głowackim. "A co cię to obchodzi?" - pytałam. Owszem, iskrzyło, ale co z tego? Czasem, gdy kończyłam książkę, albo gdy się pokłóciłam z mężem, jechałam do Domu Pracy Twórczej w Oborach czy do Domu ZAiKS-u w Konstancinie. Janusz do mnie przyjeżdżał, słuchał mojej opowieści i mówił: "No rzeczywiście, masz rację, nie powinien tego powiedzieć. On nie wie, kogo ma. Ale widzę, że cię kocha".

Nie mówił: "Zostaw go i zwiąż się ze mną?".

Niby dlaczego? Miał swoje życie, ja swoje. To nie te klimaty. Gdy wybuchł stan wojenny, gdy już włączyli telefony, Janusz odezwał się z Londynu: "Słuchaj, tam u was będzie strasznie, przyjeżdżaj do mnie". Mówię, że mam męża i syna, a on: "Mieszkam w dużym mieszkaniu przyjaciół, którzy wyjechali, zmieścimy się, zabieraj ich i przyjeżdżajcie". Taki był. Lojalny.

Ale się pani nie odważyła.

A po co? Było groźnie, ale ciekawie. Zawsze miałam tu co robić.  Pisałam albo rysowałam i te swoje rysunki sprzedawałam, ktoś wywoził do Niemiec, trzy poszły za granicę, może nawet jeszcze wiszą w Hiszpanii w pięknej galerii. Musiałam sobie radzić sama od czternastego roku życia. Mój ojciec miał trzy zawały, przy czwartym umarł. Pierwszy przeszedł, gdy miałam siedem lat. Nigdy nie wzięłam od rodziców złotówki, zawsze miałam swoją kasę na drobne wydatki.

Katowice, 1999 rok. Krystyna Kofta z Krzysztofem Ibiszem i jego żoną (fot. Wojciech Surdziel / AG)

Przy pisaniu ostatniej książki wiele sobie przypomniałam. Pamiętam, jak prywaciarze robili buty na zamówienie, zamszowe szpileczki. Zaniosłam jednemu szewcowi kilka projektów takich butów, a on w zamian zrobił parę dla mnie. Zdarzało się, że byłam modelką dla fryzjerów. Kiedyś razem z moją przyjaciółką na Targach Poznańskich  malowałyśmy portret Lenina w pawilonie radzieckim. Robiłyśmy też figurki, najczęściej z koralików. Strasznie kiczowate, ale szły jak woda. Albo kartki świąteczne ze śniegiem z pasty do zębów, żeby był wypukły. Nic nie było wtedy w sklepach, więc takie rękodzieło łatwo było sprzedać.

Nigdy nie była pani "przy mężu"?

Przez pierwsze lata małżeństwa wściekałam się, że mąż pomaga mi mniej niż powinien. Właściwie to w ogóle. Pracował na uniwersytecie i robił karierę, w dobrym znaczeniu tego słowa - dziś jest profesorem psychologii - a ja zajmowałam się domem. Wszystko się zmieniło, gdy zachorowałam na raka piersi, w 2002 roku, z własnej winy, bo nigdy się nie badałam. Gadam o tym ciągle, setki razy, i będę mówiła, bo wciąż kobiety się nie badają. Popełniają mój błąd zaniechania. Wtedy mój mąż i syn dojrzeli z dnia na dzień. Obudzili się. Dlaczego tyle o tym pisałam i wciąż o tym mówię? Bo jak mi powiedziała pani doktor, przez osiem lat hodowałam raka. Nigdy nic mnie nie bolało, więc nie robiłam badań. Trzeba o tym mówić, żeby kobiety się badały.

Zobacz wideo 48-letnia Ślązaczka jest mistrzynią bikini fitness. 'Byłam żoną u boku męża, teraz mąż stoi przy mnie'

Jak zmieniła panią choroba?

Mam teraz inny stosunek do czasu. Uświadomiłam sobie, że jest on ograniczony. Początkowo wpadłam w paranoję i starałam się wykorzystywać każdą minutę życia na pracę, na bliskość, na robienie wielu rzeczy. Istny horror vacui. W pewnym momencie zdałam sobie jednak sprawę, że to jest chore! Tak nie można żyć. Że muszę wrócić do tego, co było, do marnowania czasu. Bo leniuchowanie, gapienie się na ptaki w ogrodzie, oglądanie serialu czy spotkania towarzyskie to też jest życie. Dobre życie.

Warszawa, 2006 rok. Krystyna Kofta z Magdaleną Środą i Henryką Bochniarz (fot. Wojciech Olkuśnik / AG)

Przez pierwsze pół roku chemii ani razu się z mężem nie kłóciliśmy. Jaki on był dobry, jaki łagodny! Gdy pierwszy raz po przerwie nagle podniósł głos, mówię: "Co, uważasz, że już jestem zdrowa?". A on na to: "Tak".

A syn?

Z synem nigdy się nie kłócę. Mamy fantastyczny kontakt. To te pierwsze cztery lata jego życia, kiedy go wychowywałam, przez cały czas byliśmy obok siebie.

Niestety, muszę już lecieć, bo czeka na mnie taksówka, nie mam auta, a nie lubię się spóźniać. Wie pani, że tu w Czytelniku były ostatnio podsłuchy? Nawet w "GW" na pierwszej stronie pojawił się Czytelnik. W relacjach ludzi ze służb. Obserwowali "obiekt". Obywatel RP.  "Idzie w kierunku księgarni Czytelnika, wchodzi", nawet nie wiedzieli, że to kawiarnia, a nie księgarnia. "Zestawili stoliki i coś obradują" - raportowały służby.

Nie miałam pojęcia. No to może lepiej już kończmy. Dziękuję, że opowiedziała mi pani o tym niezwykłym miejscu i osobowościach, które tu przychodziły.

Pani redaktor, proszę mi wierzyć, że nie możemy się bać. Pani i ja musimy robić swoje. Pani jest w wolnej gazecie i robi wywiady, z kim chce. Ja piszę i mówię, co myślę. Uważam, że można mówić bardzo ostro, ale tylko w swoim imieniu. Nie obciążając innych. Nie mówić o nich czegoś, co woleliby zachować dla siebie.

Krystyna Kofta i jej najnowsza książka ''W szczelinach czasu'', która ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Muza (fot. Bruno Fidrych/AG, mat. prasowe)

Krystyna Kofta . Pisarka, plastyczka, felietonistka i działaczka społeczna. Jest żoną profesora psychologii Mirosława Kofty i matką nauczyciela biologii Wawrzyńca. Mieszka w Warszawie.

Angelika Swoboda. Dziennikarka Weekend.Gazeta.pl. Zaczynała jako reporterka kryminalna w "Gazecie Wyborczej", pracowała też w "Super Expressie" i "Fakcie". Pasjonatka psów, mądrych ludzi, kawy i sportowych samochodów.

Dziękujemy, że przeczytałaś/eś do końca nasz artykuł. Jeżeli Ci się podobał, to wypróbuj nasz nowy newsletter z najciekawszymi i najlepszymi tekstami portalu.

KLIKNIJ, BY ZAPISAĆ SIĘ NA NEWSLETTER