Milenialsi
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja". 

*** 

Rozmawiamy z kobietami i mężczyznami, którzy podjęli decyzję o rozstaniu, zanim w małżeństwie pojawiły się dzieci. Jak rozwodzą się mileniasi?

*** 

Bartek, 38 lat  

Na rozprawę rozwodową poszliśmy razem. Monika mieszkała jeszcze po sąsiedzku, wpadłem po nią i spacerowym krokiem ruszyliśmy do sądu. Na miejscu wypiliśmy kawę i czekaliśmy na wprowadzenie do sali. 15 minut i pyk, po małżeństwie.  

Dziesięć lat wcześniej mój tata umierał na białaczkę, a ja planowałem zaręczyny. Oświadczyłem się kilka miesięcy po jego śmierci. Czułem potężny wewnętrzny przymus, żeby się ożenić, choć nikt z bliskich niczego nie sugerował. Przeciwnie, mama musiała mnie stopować, bo nie wyobrażała sobie, że pobierzemy się z Moniką w trakcie żałoby. Do tego w pracy nie działo się najlepiej. Ale mnie jakiś głos w środku natrętnie powtarzał, żeby wziąć ślub natychmiast, bo tak trzeba. Ostatecznie wzięliśmy go dwa lata później, więc był czas, żeby się zastanowić. Chyba nie wykorzystaliśmy go najlepiej.  

Po ślubie nie było szalonej podróży ani wielkich uniesień. Raczej spokój, którego wtedy potrzebowałem. Od śmierci taty zacząłem u siebie dostrzegać niepokojące objawy. Gdy jedne znikały, pojawiały się nowe. Chodziłem od lekarza do lekarza, diagnozowałem się na wszelkie możliwe choroby. Ze stresu schudłem 10 kg i byłem naprawdę trudny do zniesienia. Wciąż narzekałem, drażniło mnie wszystko, a Monika cierpliwie znosiła moje humory. Mogłaby powiedzieć: "Ogarnij się w końcu, nie pisałam się na takie życie", zamiast tego dodawała mi otuchy. Po trzech latach wędrówki po gabinetach lekarskich zdesperowany znów trafiłem do lekarza rodzinnego. Powiedział, że jest coś takiego jak zaburzenia lękowe i choroby na tle psychosomatycznym. Zasugerował psychiatrę.  

Leki sprawiły, że któregoś razu obudziłem się rano i powiedziałem: "Wow, jak cicho". Nie słyszałem w głowie tego ciągłego szumu niespokojnych myśli. Pierwszy raz, od kiedy pamiętam, poczułem się dobrze. Monika stwierdziła, że takiego mnie wcześniej nie znała. Przestaliśmy się kłócić, bo jak się okazało, często to ja szukałem dziury w całym. Zacząłem być naprawdę kochanym facetem, takim, na jakiego zasługiwała. Ale wtedy zaczęło się psuć na innym polu, a konkretnie to w łóżku.  

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Staliśmy się najlepszymi przyjaciółmi, ale nie potrafiliśmy być kochankami. Nie szło, więc rezygnowaliśmy właściwie na samym początku. Każda próba zbliżenia kończyła się szybko, ale nie poruszaliśmy też tego tematu w rozmowach. Po prostu machnęliśmy na to ręką, a nowy status quo sam się wyklarował. Wspólne obiady po powrocie z pracy, przytulanie przed snem i to wszystko. Po kilku latach zaczęliśmy się jednak zastanawiać co dalej. Mamy naszą kawalerkę, dwa ukochane koty, ale przypominamy bardziej parę kumpli niż małżeństwo.

Przypadkiem trafiliśmy wtedy na wykład, gdzie obydwoje pierwszy raz w życiu usłyszeliśmy o poliamorii. Zdecydowaliśmy się na próbę otworzyć związek. 

Każde z nas założyło konto na Tinderze. Codzienne chodzenie na randki stało się przyjemną zabawą. Dostałem zainteresowanie, jakiego nigdy wcześniej nie zaznałem, bo moje doświadczenie z kobietami przed Moniką było niemal zerowe. Uczciwie informowałem wszystkie dziewczyny, w jakiej jestem relacji. Niektóre się oburzały, inne nie miały z tym problemu. W wolne wieczory dzieliliśmy się z Moniką historiami z tych randek. Kiedy opowiadała o mężczyźnie, który próbował ją pocałować, nie poczułem zazdrości. Mogła pójść na całość, ale tego nie zrobiła. Ja zresztą też nie. Coś nas jednak mocno trzymało. 

A potem nadeszła pandemia i nagle zostaliśmy zamknięci w naszej małej kawalerce. Razem siedem dni w tygodniu, 24 godziny na dobę, bez żadnej osobnej przestrzeni. Działała mi na nerwy samą obecnością. Dziś trudno powiedzieć, czy to była kwestia Moniki, czy po prostu ciągłe bycie z kimkolwiek tak samo by mnie irytowało. Wcześniej oboje codziennie potrzebowaliśmy godziny tylko dla siebie, żeby złapać oddech. Teraz, po kilku miesiącach spędzonych razem bez przerwy, mieliśmy siebie serdecznie dosyć. W końcu Monika zdecydowała, że się wyprowadza. To była ulga dla nas obojga. 

Wieczorami brakowało mi jej ramion, w które mogłem się wtulić przed zaśnięciem. Często odwiedzałem ją w nowym mieszkaniu. Pomagałem jej się urządzać, czasem zasypialiśmy razem. Jednocześnie oboje kontynuowaliśmy randkowanie, wiedząc, że chociaż możemy na siebie liczyć, wszystko zmierza ku rozstaniu. Doszliśmy do wniosku, że skoro nie mieszkamy już razem, a dawno temu daliśmy sobie na to zgodę, może warto w końcu spróbować seksu z innymi ludźmi.  

Z miesiąca na miesiąc nasze przywiązanie słabło. Często słyszeliśmy, że jesteśmy bardzo zgodną parą. W przypadku rozstania było podobnie. Uznaliśmy, że nie chcemy dalej ratować naszego małżeństwa. Decyzja o rozwodzie zapadła w Wigilię, którą spędziliśmy razem. 

Zobacz wideo Gonić za szczęściem czy jednak odpuścić? Pytamy ekspertkę

Baliśmy się powiedzieć naszym rodzinom. Ja presję na trwanie lokowałem w mojej mamie. Monika, kiedy jej rodzice przyjeżdżali w odwiedziny, kłamała, że w nowym mieszkaniu żyjemy razem, tylko akurat nie ma mnie w domu. Czasem zresztą prosiła, żebym wpadł z nimi posiedzieć. Takie udawanko trwało rok od jej wyprowadzki, aż każde z nas zaczęło układać sobie życie na nowo. Uznaliśmy, że pora to zakończyć i zrobić miejsce na nowe relacje. W rozwodowych formalnościach doradzała mi dziewczyna poznana na Tinderze. Po złożeniu wniosku pojechałem do mamy. 

"Zdecydowaliśmy z Moniką, że chcemy się rozwieść", powiedziałem przez zaciśnięte gardło. "OK, przykro mi", odrzekła, a ja byłem w szoku. Mama zawsze była raczej chłodna, pierwszy raz usłyszałem jakąś akceptację zamiast suszenia głowy, że rujnuję swoje życie. 

Na terapię poszedłem po tym, jak dostałem kosza od dziewczyny poznanej na Tinderze. Spotykaliśmy się już chwilę, zaczęło mi zależeć. Ale formalnie wciąż miałem żonę, więc powiedziała, że idzie na randkę z kimś innym. Koszmarnie zabolało, nie mogłem się pozbierać. W gabinecie analizowałem nie tylko nową relację, ale też swoje małżeństwo. Doszedłem do wniosku, że mój związek z Moniką był oparty przede wszystkim na poczuciu obowiązku. Przekonaniu, że coś powinienem. Poznaliśmy się w momencie, gdy jej nie wyszło z poprzednim facetem. Ja ją pocieszałem, a potem się we mnie zakochała, więc czułem, że powinienem być przy niej. Nie było tam zrywu uczuć z mojej strony, z czasem pojawiła się miłość, ale bez tego szaleństwa na początku. Nagłą potrzebę ślubu rozgryzłem całkiem niedawno. Wyszło na to, że w związku z chorobą taty i problemami w pracy gwałtownie potrzebowałem bezpieczeństwa. Czegoś pewnego w moim życiu.

Kiedy grunt pod nogami się osuwa, łapiesz się tego, co jest najbliżej, więc złapałem się Moniki. 

Nie żałuję ślubu ani rozwodu, nie mam poczucia poniesionej porażki. Rozstaliśmy się bez żalu, prawdopodobnie dlatego, że otwarcie rozmawialiśmy o tym, co się między nami działo. Jestem wdzięczny, że poznałem Monikę i mogłem przez 12 lat tworzyć z nią dom. Owszem, ten związek był powodowany jakiegoś rodzaju poczuciem zobowiązania, ale nie było tylko tak, że się poświęcałem. W ciągu wszystkich lat wspólnego życia byłem jego aktywnym uczestnikiem i też z niego czerpałem. Rozwód nie przekreśla tego, co w tej relacji przeżyłem. Nasza znajomość zaczęła się od przyjaźni i przyjaźnią się kończy. A jestem pełen wdzięczności dla Moniki za wszystko, co razem mogliśmy budować. Nie mam żalu, że w zasadzie nic z tego nie przetrwało.  

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Agata Stola, seksuolożka, psychoterapeutka, współzałożycielka Instytutu Psychoterapii i Terapii Seksuologicznej SPLOT, autorka książki "Sztuka bycia razem" 

Pokolenie milenialsów dorastało w czasach, gdy w domu o seksie się nie rozmawiało. A narracja społeczna łączyła się z naukami Kościoła katolickiego, w których seks często kojarzony jest z czymś brudnym i zakazanym. A to nie ułatwia pracy nad seksualnością w dorosłym życiu. Chociaż deklaratywnie wiele osób twierdzi, że ta filozofia jest im obca, to często są uwikłane w te seksualne skrypty przekazywane w Polsce od pokoleń. Mamy trudności z przeżywaniem seksu jako czegoś pozytywnego, dobrego i spójnego z takimi wartościami, jak czułość i bliskość. Pojawia się więc pewne rozszczepienie: seks pełen pożądania jako ten możliwy wyłącznie wtedy, kiedy jest elementem czegoś niedozwolonego. Wiele osób chce myśleć o seksie jak o wspólnej zabawie dwójki dorosłych ludzi, którzy się kochają, ale jednocześnie mają problem z pożądaniem i namiętnością w takiej sytuacji. 

Może zdarzyć się tak, że osoby w związku zaczynają postrzegać bardziej jako najlepszych przyjaciół czy rodzeństwo. Wówczas temat seksualności w naturalny sposób może w związku zanikać. Pary przychodzące na terapię często przyznają, że na początku ich relacji, gdy seks był powiązany z dreszczykiem emocji i niepewnością, był bardziej ekscytujący niż współżycie z osobą, z którą ma się już wspólne życie, stabilizację i głębokie uczucie. Wchodząc na kolejne etapy związku, gdy pojawia się bezpieczeństwo i zaufanie, trudno jest je połączyć z pożądaniem. Jednak pamiętajmy, że relacyjna triada składa się z intymności, zaangażowania i namiętności. Warto dążyć do utrzymania między nimi równowagi i być uważnym na to, żeby bliskość emocjonalna nie wypierała seksualności.  

Anna Maria Szutowicz, etnografka i antropolożka, założycielka agencji badawczej  Y&LOVERS 

Milenialsi zrewolucjonizowali tradycyjne opowieści o miłości i sposób, w jaki postrzegamy zakończenie związku. Dotąd rozstanie postrzegano jako tragedię, co widać choćby w klasycznej literaturze, gdzie tylko śmierć mogła rozdzielić Orfeusza i Eurydykę, Tristana i Izoldę, Romea i Julię. Generacja Y woli się rozwodzić, niż konać z egzaltacją, bo wierzy w nieustanny rozwój i "naukę przez całe życie". Milenialsi mają więc nadzieję, że gdzieś tam czeka na nich kolejna osoba, z którą po przepracowaniu "traum" i trudnych doświadczeń będą mogli zbudować szczęśliwy związek. Są gotowi na to, że będzie to doświadczenie trudne i "pełne wyzwań", dlatego poprzednie związki widzą jako wartość, która buduje ich kompetencje jako partnera.   

Jan, 41 lat 

Najgorsze było czekanie. Obydwoje chcieliśmy mieć to już na sobą, 13 miesięcy czekania na rozwód to jest naprawdę długo. Sama rozprawa odbyła się online i zakończyła szybko. Miała swoje absurdalne momenty, na przykład ten, kiedy trzeba było wstawać na baczność do komputera na ogłoszenie wyroku. Przechodzenie przez proces rozwodowy w okienku komunikatora odebrało temu wydarzeniu trochę powagi, fizyczna wizyta w sądzie byłaby pewnie mocniejszym zamknięciem. Może też mniej odhumanizującym doświadczeniem? Z drugiej strony rozwód online to mniej stresu. Jeśli miałbym czekać kolejne pół roku na spotkanie w sądzie, to jednak wolę załatwić to online i mieć z głowy.  

Oświadczyłem się, bo wydawało mi się, że to jest coś, co należy zrobić w tym momencie życia. W wieku 30 lat, na rocznym kontrakcie w Poznaniu, jako kawaler, czułem się outsiderem. Sporo moich rówieśników wzięło ślub zaraz po studiach, a w okolicy trzydziestki mieli dzieci, kredyt i właśnie budowali dom pod miastem. Choć te kamienie milowe w Warszawie są nieco bardziej przesunięte w czasie, to nie ma się co oszukiwać – po trzydziestce, kiedy jesteś w związku, pytania o ślub i dzieci pojawiają się coraz częściej. Przyjąłem, że oświadczyny są kolejnym naturalnym krokiem. Nie towarzyszyła temu jakaś głęboka refleksja, czy kobieta, z którą jestem, jest miłością mojego życia. Nie czułem też presji wieku – u mężczyzn chyba nie ma aż takiego dużego znaczenia. Raczej uznałem, że to kolejny etap w życiu, który powinienem zrealizować.  

Ślub, który wzięliśmy po ośmiu latach wspólnego życia, był nietypowy. Na ciepłej wyspie, tylko z udziałem świadków. Nie chcieliśmy tradycyjnego wesela, a na pewno ja go nie chciałem, bo cała organizacja spadłaby na moje barki. Jednocześnie sądziłem, że przysięga małżeńska to jakiś brakujący element układanki, który sprawi, że między nami będzie lepiej. Półtora roku później podjąłem decyzję o rozwodzie. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Zbliżały się moje 40. urodziny i czułem, że dopadał mnie klasyczny kryzys wieku średniego. To był impuls do zmiany. Czterdziestka to czas, kiedy człowiek dokonuje bilansu i wciąż ma siłę, żeby totalnie przemodelować życie, jeśli jest niezadowolony z tego, jak ono wygląda. Nie chcę opowiadać o szczegółach ani o byłej żonie, ale to nie tak, że pewnego ranka obudziłem się i stwierdziłem, że moje małżeństwo nie ma sensu. Ten moment był poprzedzony latami starań i walki o to, żeby nam się udało. Doszedłem do wniosku, że nawet nasz ślub był desperacką próbą ratowania związku, w którym od dawna się nie układało. Po całym tym wysiłku zrozumiałem, że tylko ja o nas walczę i że mam tego dosyć. 

Z zakończeniem związku jest jak z żałobą po stracie bliskiej osoby. Są etapy, które trzeba przeżyć, żeby się z tym pogodzić. Bez względu na to, jak cywilizowane jest rozstanie, chyba nigdy nie jest łatwe. Przynajmniej dla mnie nie było. Gdy tylko zdecydowałem się na rozwód, sięgnąłem po wsparcie terapeuty. Najbardziej bałem się chyba, że najlepsze lata życia już za mną i nie czeka mnie już nic dobrego. Miałem poczucie porażki. Związek, nad którym tak ciężko pracowałem, w który włożyłem mnóstwo energii, zdrowia i czasu, nie zakończył się sukcesem. Czułem się, jakbym nie zdał egzaminu z pewnej części życia. Trudno czuć się z tym dobrze. 

Do tego rozwód w Polsce jest nieporównywalnie trudniejszy od wzięcia ślubu. Kiedy pierwszy raz zderzyłem się ze wszystkimi formalnościami, jakich należy dopełnić, byłem w szoku. Szczęśliwie miałem poleconą prawniczkę, która dokładnie opowiedziała mi, jak ten proces wygląda, i dwóch kolegów, którzy dzielili się doświadczeniem. Wciąż nie rozumiem, dlaczego rozwody bez orzekania o winie w naszym kraju muszą być przeprowadzane przez sędziego. Gdyby ktoś się zastanawiał nad ślubem, to sugeruję, żeby sprawdził wcześniej, jak wygląda cała procedura rozwodu. Tak na wszelki wypadek. 

Idea związków na całe życie, którą karmili nas dziadkowie i rodzice, nie do końca odpowiada temu, w jakim świecie obecnie żyjemy. Mimo to widzę w swoim otoczeniu o 10 lat młodszych ludzi, którzy popełniają te same błędy, które ja popełniłem. Nazywam to brakiem doświadczenia życiowego i odhaczeniem kolejnych kroków zgodnych z kodem kulturowym. Dziś wiem, że zanim podejmie się decyzję o ślubie, warto się zatrzymać i dowiedzieć, o co nam naprawdę chodzi. Ale do tego trzeba być w dobrym kontakcie z samym sobą. 

Wierzę, że miłość na całe życie jest możliwa. Ale wiem też, że z niektórych relacji się wyrasta, bo z czasem nasze potrzeby ewoluują. Obecnie partner czy partnerka może mieć inne oczekiwania niż te, które miał wiele lat temu, gdy się poznaliście. Kluczowe pytanie, jakie warto sobie zadać, to na ile jesteśmy w stanie się do nich dostosować. Najważniejsze, żeby umieć rozmawiać i szukać kompromisu, zamiast zamiatać pod dywan. Myślę, że w mojej poprzedniej relacji było tego zdecydowanie za mało.  

Po rozstaniu szukałem kogoś, kto będzie miał podobny do mnie sposób funkcjonowania. Moją ambicją jest aktywne życie i intensywna praca. Ważne, żeby dobrze się dopasować i żeby ten rytm był adekwatny dla obojga. W poprzedniej relacji byłem raczej w roli ratującego bohatera, dziś jestem partnerem i to jest dla mnie fundamentalna różnica. 

Moja dziewczyna zapytała, z jakiego powodu zdecydowałem się o tym wszystkim opowiedzieć do tego tekstu. Decyzja o rozwodzie wpłynęła na całe moje życie: zmieniłem pracę, zacząłem dbać o zdrową dietę i regularnie biegać. W ciągu roku schudłem 20 kilogramów, więc mój wygląd też się bardzo zmienił. Jestem dziś dużo szczęśliwszy, więc wszystkim, którzy tkwią w mało satysfakcjonującej relacji, chciałbym powiedzieć, że na początku bywa trudno, ale po rozwodzie jest życie. I ono może być naprawdę dobre.  

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Anna Maria Szutowicz, etnografka i antropolożka, założycielka agencji badawczej  Y&LOVERS 

Milenialsi to pokolenie, które marzy o miłości do grobowej deski. Ich matki i ojcowie uważali za zdrowe posiadanie tajemnic i niedopuszczanie do nich partnerów. Mnóstwo potrzeb emocjonalnych realizowali poza związkiem. Natomiast wielu milenialsów uważa, że relacja romantyczna powinna zapewniać wszystko. Należy być najlepszym przyjacielem, jednocześnie się pożądać, być zdrową komórką ekonomiczną i absolutnie zgadzać się w tym, jak wychowywać dzieci. A najwyższą miarą satysfakcji jest posiadanie wspólnej pasji, np. trenowanie razem do maratonu. Ciężar oczekiwań, który kiedyś był rozłożony na szerszą społeczność, dzisiaj spoczywa na dwójce ludzi i jest większy niż kiedykolwiek. Gdy partner lub partnerka nie realizuje całego pakietu, mówimy o zaniedbaniu.  

Milenialsi to romantyczni utopiści. Wierzą, że ich ideały miłości są możliwe do wcielenia w życie, i są gotowi w nie bardzo dużo zainwestować. Zarówno czasu, jak i pieniędzy. Przedstawiciele generacji Y żyją wizją nieustannego rozwoju osobistego, po ślubie ten progres powinien być synchroniczny. Zachowanie symetrii wydaje się konieczne, aby poczucie jedności w związku nie zostało naruszone. W prowadzonych przez nas badaniach spotkaliśmy zarówno kobiety, jak i mężczyzn, którzy za formę zdrady uznali sytuację, gdy partner zaczynał intensywniej pracować lub rozwijać nową pasję. W takich przypadkach druga osoba czuła się zaniedbana i niewystarczająco zaopiekowana. 

W kontekście rozwodów milenialsi posługują się językiem żałoby i uważają, że mają prawo "lizać rany". Wszystko, co przeżywasz, jest OK. Masz prawo się złościć, krzyczeć, płakać, szukać nowej pasji albo rzucić się w wir krótkich romansów. Wszystko jest usprawiedliwione, bo przeżywasz coś trudnego. Tu już nie ma przestrzeni na hasła typu "głowa do góry". Dominującym językiem jest język terapii, która ma skuteczne narzędzia do pracy z cierpieniem, ale też bardzo je prywatyzuje. To znaczy stawia przed milenialsami zadanie, żeby zmienili coś w sobie, "przepracowali", obiecując w nagrodę romantyczną utopię. W rezultacie pojawia się pragnienie wejścia w nowy, lepszy związek oraz stojące w opozycji przekonanie, że trzeba "dać sobie czas", "pobyć ze sobą", a nawet "pochodzić ze sobą na randki", żeby urefleksyjnić własne potrzeby. Małżeństwo nie jest zdaniem milenialsów niezbędne, żeby miłość dwojga ludzi mogła przetrwać. Kilkukrotnie ważniejsze są wzajemne pożądanie i zaufanie, wspólne pasje i regularny seks.   

Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekndowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.

Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW