Milenialsi
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja". 

*** 

Rozmawiamy z kobietami i mężczyznami, którzy podjęli decyzję o rozstaniu, zanim w małżeństwie pojawiły się dzieci. Jak rozwodzą się milenialsi? 

*** 

Kinga, 33 lata 

Pierwszy pozew o rozwód złożyłam po czterech latach małżeństwa, niedługo po tym, jak uciekłam od męża. Z sądu pamiętam tyle, że przez całą rozprawę nawet na mnie nie spojrzał.  

Cztery lata wcześniej, tuż po ślubie, gdy weszliśmy do pierwszego wspólnego mieszkania, powiedział: "Szopka się skończyła, teraz nauczę cię, jak być żoną". Wzięłam to za żart. Czułam się, jakbym wygrała na loterii. Szukałam ambitnego i romantycznego mężczyzny, który będzie pragnął dzieci. Sądziłam, że takiego znalazłam. Miałam 22 lata, obydwoje pochodziliśmy z bardzo katolickich domów, ślub był spełnieniem moich marzeń. Byłam przekonana, że jak odhaczę na liście dobrego związku kolejne punkty, to nasze małżeństwo na pewno się uda. Rozwodu nie brałam pod uwagę. To była opowieść z rodzaju science fiction. Coś absolutnie nie do zaakceptowania, co przydarza się ludziom, którzy nie żyją zgodnie z zasadami. 

Szybko okazało się, że mąż nie żartował. Najpierw uczył mnie sprzątać. Podnosił sitko w zlewie i pokazywał, że nie umyłam go od dołu. Palcem przesuwał po szafce, wyliczając smugi. Raz przed wizytą jego rodziców kilka godzin pucowałam szklane witryny w kuchni. Gdy się pojawili, serdecznie przeprosił za moją niedokładność, po czym dodał, że jeszcze wiele mnie musi nauczyć. Uczył. 

Półtora roku po ślubie mąż zdecydował, że prawdziwe małżeństwo powinno posiadać wspólne konto bankowe. Pracowaliśmy oboje, moja wypłata zaczęła spływać na jego konto. Oszczędzaliśmy na nasz przyszły dom, więc kontrolował wszystkie wydatki. Zdarzyło mu się zadzwonić i zapytać, czy właśnie wybrałam 20 zł z bankomatu, bo dostał powiadomienie i chce się zorientować, czy to ja, czy ktoś nas okrada. Po powrocie do mieszkania tłumaczyłam, że byłam z koleżanką na kawie. "Ile kosztowała ta kawa?", zapytał. "Osiem zł", odpowiedziałam. Wtedy wyciągnął mój portfel z torebki, otworzył i powiedział: "Brakuje dwóch zł".

Tłumaczył, że jadam obwarzanki na mieście i przez to tyję, więc chce się tylko upewnić, czy znów nie uległam pokusie.

Wychowałam się w domu, gdzie używanie słowa "nie" było przez ojca surowo zabronione. Więc choć czułam się coraz gorzej, nie byłam zaskoczona, że mężczyzna ma kontrolę nad moim życiem. Pragnęłam, żeby moje małżeństwo było udane, więc nikomu się nie zwierzałam. Jednak po dwóch latach od ślubu z moim ciałem zaczęło dziać się coś dziwnego. Kiedy próbowałam ukryć przed mężem, że rozmawiałam z koleżanką, z którą zabronił mi się spotykać, dostawałam drgawek. Dłonie mi się pociły, robiło mi się duszno. Wtedy myślałam, że każda pojawiająca się między nami tajemnica oddziela nas od siebie i dlatego tak reaguję. Podczas jego delegacji było jeszcze gorzej. Nocowałam u rodziców, ale nawet tam nie potrafiłam spać sama. Trzęsło mną całą, nie mogłam zapanować nad gonitwą myśli, wymiotowałam z nerwów. Mama, widząc, co się ze mną dzieje, chciała mnie wysłać do psychiatry. Ojciec był przeciwny, ale w końcu machnął ręką, bo to był psychiatra związany z Kościołem. Dowiedziałam się, że moje objawy to ataki paniki, zalecono psychoterapię. Rodzice wysłali mnie do zakonnika z odpowiednimi uprawnieniami. Problemy zaczęły się ze mnie wylewać, a na horyzoncie pojawił się też kolega ze wspólnoty, który chciał mnie słuchać i służyć wsparciem. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Gdy zdałam sobie sprawę, że się zakochałam, powiedziałam mężowi, że nie chcę już z nim być. "Nie masz wyboru, jesteśmy po ślubie", usłyszałam, a potem padł na kolana i szlochał. Raz groził, że sobie coś zrobi, raz obiecywał, że wybaczy mi wszystko, byle ratować małżeństwo. Zaproponował terapię par, więc z trudem zakończyłam relację, która z czasem przerodziła się w romans.

Mimo że nadal byłam zakochana, czułam, że muszę tak postąpić. Tego oczekiwała ode mnie rodzina, znajomi i cała grupa religijna, która o wszystkim wiedziała od męża.

Do gabinetu terapeutki chodziliśmy przez dwa miesiące. Kiedy poznała naszą historię, złapała się za głowę i stwierdziła: "Wasze małżeństwo nie ma szans na przetrwanie na obecnych zasadach". Mąż się wściekł. Był przekonany, że za ten romans zostanę zrównana z ziemią. Terapeutka tłumaczyła, że chwyciłam się brzytwy, żeby się ratować. Mąż na to: "Uratowanie tego małżeństwa to jest nasz obowiązek jako katolików!". Na to ona: "Czy chce pan być w związku z Kingą, tą konkretną osobą, która siedzi obok, czy chce pan uniknąć rozwodu i mieć żonę?". Nie umiał odpowiedź na to pytanie. Obraził się, więcej sesji nie było.   

Ze mną było coraz gorzej. Miałam potężne poczucie winy, że romansem zniszczyłam to małżeństwo. Od męża słyszałam: "Takie jak ty kamienowali w Starym Testamencie", "Przywiążę cię do kaloryfera, jak mi nie dasz dupy". W końcu mąż zdecydował, że wyjeżdżamy do innego miasta, żeby zacząć wszystko od nowa. Nie dałam rady, uciekłam po dwóch tygodniach. Ukrywałam się u znajomych, kiedy wydzwaniał do moich rodziców z żądaniem, żeby mnie do niego odwieźli. Złożyłam pozew, on w pozwie kościelnym o unieważnienie małżeństwa napisał, że nasz związek był absolutnie idealny.  

Mój rozwód rozpoczął odkręcanie międzypokoleniowej traumy w rodzinie. Mama zawsze pod pantoflem ojca, nigdy nie śmiała się odezwać, tylko wykonywała rozkazy i się modliła. Po tym, jak ja odeszłam od męża, sama poszła na terapię. Nasza relacja ma dzisiaj zupełnie inny wymiar. Tato spokorniał i zaczął mówić, że najważniejsze, żebym była szczęśliwa. Kiedy drugi raz wychodziłam za mąż, wydawało mi się, że będę.  

Wyszłam za mężczyznę, z którym miałam romans. Uznałam, że pierwszy ślub był pomyłką, bo to on jest moją prawdziwą miłością. Bratnią duszą. Wyprowadziliśmy się za granicę, żeby zacząć wszystko od nowa. Jeszcze przed ślubem, który odbył się w konsulacie, zaczęliśmy starania o dziecko. Wyszłam ponownie za mąż dwa lata po rozwodzie. A potem się okazało, że powtórzyłam schemat.  

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Znów weszłam w związek z człowiekiem, który chciał mnie kontrolować. Decydować, jak mam się czesać i ubierać, jak mam wyglądać. Chodziłam na siłownię cztery razy w tygodniu i to było za mało. Po kolejnym koszmarnym roku zdobyliśmy się na szczerą rozmowę. Po latach terapii umiałam powiedzieć wprost: jestem nieszczęśliwa, chciałabym być w związku z mężczyzną, który uważa, że jestem wystarczająca. I jeśli mamy być dalej razem, chcę in vitro, bo od lat się staramy i nie wychodzi. Odrzekł, że też jest nieszczęśliwy. Uznał, że jestem za mało ambitna, fizycznie nie do końca mu się podobam, więc chciałby mieć otwarty związek. No i on już nie chce być ojcem. Wyprowadziłam się. Kiedy zaproponowałam rozwód, odpisał "OK". Dostaliśmy termin online w polskim sądzie, 10 minut na kamerce i byłam rozwiedziona.  

Żałuję nie tego, że się rozwiodłam, ale że wyszłam za mąż. Żałuję każdego z tych ślubów, zwłaszcza pierwszego. Żałuję, że nie byłam dłużej sama, żeby odkryć, co naprawdę lubię. Żałuję, że nie miałam wcześniej narzędzi, aby rozpoznać szkodliwe zachowania. Mam żal do siebie za ten bagaż i wciąż uczę się z nim żyć. Jestem wyczerpana, bo dawałam z siebie wszystko, a to nigdy nie wystarczało. Teraz czuję, jakbym miała 70 lat i skończyły mi się siły. Jestem po prostu zmęczona użeraniem się z problemami. Cudzymi i swoimi. To odbija się na moim nowym związku. Jestem z mężczyzną, który nie jest Polakiem, i gdyby nie to, że on jest szalenie zdeterminowany, żeby ze mną być, byłabym sama. Kluczowe jest chyba to, żeby obie osoby chciały w równym stopniu pracować nad relacją. A mnie brakuje entuzjazmu, bo po tym, co przeszłam, naprawdę trudno mi uwierzyć, że tym razem będzie dobrze. 

Anna Maria Szutowicz, etnografka i antropolożka, założycielka agencji badawczej Y&LOVERS 

Milenialsi, mówiąc o swoich związkach, nieustannie odwołują się do własnych rodziców. Na ogół jako antyprzykładu. Zwłaszcza kobiety mają żal do swoich matek, zarzucają im trwanie w małżeństwach pełnych przemocy albo wypalonych. Ojców obwiniają o za małe zaangażowanie, fizyczną lub emocjonalną nieobecność. Dane GUS pokazują, że to 30- i 40-letnie Polki najczęściej wnoszą o rozwód. To wynik kulturowej rewolucji. Mamy długą historię prawnej i ekonomicznej zależności żon. Poprzednie pokolenia Polek były najczęściej ekonomicznie zależne od swoich mężów. Jak pokazuje Alicja Urbaniak-Kopeć w znakomitej książce "O małżeństwie nieromantycznym", jeszcze sto lat temu wyjście za mąż z miłości było doświadczeniem niszowym. Również dla matek i babek milenialsów trwanie małżeństwa było nadrzędną i oczywistą wartością. Nie zakładały, że jak po ślubie coś nie zagra, to można się rozstać. Także dlatego, że ich wizja relacji nie była tak zromantyzowana, a system i Kościół katolicki nie sprzyjały emancypacji kobiet. 

Przekonania, że "rozwód to wstyd", "trzeba nieść swój krzyż", "być razem dla dobra dzieci" lub z powodów finansowych, pokolenie Y uznaje za szkodliwe. Zdaniem jego przedstawicieli dziecko nie powinno patrzeć na brak miłości między rodzicami, a ich matki, trwając u boku ojca, zmarnowały sobie życie. Wychodzą z założenia, że przemoc lepiej nazywać po imieniu. Dlatego jako dorosłe kobiety milenialki często nakłaniają własne matki do podjęcia decyzji o rozwodzie. Pokolenie milenialsów kieruje się przekonaniem, że życie jest jedno i trzeba je przeżyć jakościowo. Sfera prywatna i romantyczna są kluczowe w życiowej samorealizacji, więc jeśli związek nie przynosi satysfakcji, należy się rozstać i dać sobie szansę na szczęście w kolejnej relacji.  

Zobacz wideo Z ilu faz składa się związek?

Wbrew temu, co się współcześnie uważa, nasze pojmowanie miłości nie ogranicza się jedynie do sfery indywidualnej i intymnej. To społeczny konstrukt kształtowany przez język. Milenialsi wprowadzili do powszechnego użycia terminy takie jak "mikroprzemoc" czy "gaslighting" (niewidzialna manipulacja), ponieważ pomagają w zarządzaniu relacją miłosną. Tworzenie i rozpowszechnianie kategorii przemocy, takich jak ekonomiczna, emocjonalna, seksualna, sprzyja rozwodom, bo pozwala umocnić powody zakończenia związku. 

Agata Stola, seksuolożka, psychoterapeutka, współzałożycielka Instytutu Psychoterapii i Terapii Seksuologicznej SPLOT, autorka książki "Sztuka bycia razem" 

Wielu milenialsów źródło swoich trudności upatruje w relacjach z rodzicami oraz w sposobie, w jaki zostali wychowani. Choć relacje rodzinne wpływają na nasze funkcjonowanie w dorosłych związkach, koncentrowanie się wyłącznie na nich jako źródle wszystkich swoich problemów, wydaje się uproszczeniem i w pewnym stopniu ucieczką przed odpowiedzialnością. Oczywiście ważne jest, jak przebiegało wychowanie i jaki miało wpływ na obecne zachowanie, natomiast jest to tylko jeden z obszarów pracy terapeutycznej.  

Weronika, 34 lata 

Rozwiedliśmy się po pięciu latach razem, dwa lata po ślubie. To był mój prezent na trzydziestkę. Rozprawa trwała siedem minut, pełne porozumienie stron, jak zawsze. Po wyjściu z sali rozpraw mój były mąż zanucił: "Żono moja, serce moje". Niby wiejska przyśpiewka, a mnie łzy żalu napłynęły do oczu.  

Z zewnątrz nasz związek wyglądał idealnie. Młoda para, stumetrowe mieszkanie w dużym mieście, solidne zarobki, zagraniczne wakacje i kilka city breaków rocznie. Byliśmy w idealnym momencie, żeby adoptować psa i starać się o dziecko. Ale w środku wszystko się sypało. Właściwie przestaliśmy ze sobą sypiać. To, co w pierwszych dwóch latach było intensywną relacją, przerodziło się w coś na kształt pogłębionej przyjaźni. Choć nadal lubiliśmy spędzać ze sobą czas i wspieraliśmy się w trudnych chwilach, bo oboje straciliśmy ojców w odstępie kilku miesięcy, to ogień przygasł. Seks zdarzał się coraz rzadziej. Rozmawialiśmy kilka razy o tym, że się jakoś mijamy, ale nic konkretnego z tego nie wynikało. 

Ja, wtedy jeszcze przed terapią, tłumiłam swoje emocje zadaniami. Pracowałam na etacie, a po godzinach brałam zlecenia. Moja doba była wypełniona do granic. Z kolei on półżartem kiedyś rzucił, że "nie musi się więcej starać, bo już ma żonę". Rozmemłał się, spędzał godziny przed komputerem pochłonięty grami. Grał dużo, coraz więcej. Najpierw mijaliśmy się w tygodniu, później zaczęliśmy się mijać w weekendy. Im bardziej się oddalaliśmy, tym więcej zadań wpisywałam na listę. Druga podyplomówka? Proszę bardzo! Bieganie, joga, siłownia, projekty, praca? To kwestia organizacji, mówiłam sobie wtedy. I rzeczywiście wszystko to mieściłam w kalendarzu – poza jakościowym czasem spędzonym z partnerem. 

Brakowało mi aktywnego udziału z jego strony, zainteresowania nie tylko mną, ale nami jako parą. Tęskniłam za rozmowami, bliskością, głębią w naszym związku, a w końcu za seksem. Byłam sekretarką naszego życia: ja urządzałam mieszkanie, organizowałam wakacje, planowałam wszystko i realizowałam. Samotność? Moja doba wypełniona była tak mocno, że nie pozwalałam się takiej myśli nawet zbliżyć, a co dopiero ją poczuć. Jedynie wieczorami, gdy zasypiałam w pustym łóżku, bo on nadal grał na komputerze, czułam, że nie tak to powinno wyglądać. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Pękłam niespodziewanie. Poszliśmy do kina na "Narodziny gwiazdy". Przeżywając emocje bohaterki, zaczęłam analizować nasz związek. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nadal się lubimy, ale już go nie kocham. Możemy pozostać razem przez wiele kolejnych lat, płacić wspólnie rachunki, podróżować, od czasu do czasu pójść na imprezę i nieźle się bawić, ale ja chciałam czegoś więcej. Zainteresowania, ognia, szaleństwa i spełnienia. Tego "długo i do granic możliwości szczęśliwie" z bajek Disneya. 

Po powrocie z kina płakałam, a później przeprowadziliśmy rozmowę. W zasadzie to ja mówiłam, a on słuchał. Nie protestował, nie przepraszał, nie walczył. Na koniec powiedział coś, co przelało czarę goryczy. Nie przerażała go perspektywa rozstania, ale myśl o przeprowadzce i sprzedaży niedawno urządzonego mieszkania. Poważne decyzje podejmuję zbyt łatwo, więc zostawiłam mu to mieszkanie.   

Przez jakiś czas żyliśmy jeszcze pod jednym dachem, ale już w osobnych pokojach. Ja do granic zajęta. On spał, gdy wychodziłam, i siedział przy kompie, gdy wracałam. Ostatkiem sił próbowaliśmy się porozumieć, w końcu on zaproponował terapię par. Ponieważ zawsze byłam animatorką naszego życia, potraktowałam to jako sprawdzian. Poprosiłam, aby znalazł terapeutę i umówił nas na spotkanie. Nigdy do tego nie doszło. To tylko umocniło mnie w przekonaniu, że nie chcę tak spędzać reszty życia. Oboje jesteśmy wciąż młodzi i mamy szansę na prawdziwą miłość. Taką, w której ludziom na sobie zależy.  

Najtrudniejszym momentem było pakowanie. Zabranie rzeczy z miejsca, które było dla mnie domem. Ryczałam nad każdą rzeczą wkładaną do kartonów. Było mi żal, tak bardzo żal, że gdzieś w pogoni zgubiliśmy to, co najważniejsze. A później pobiegłam dalej. 

Przeprowadziłam się, awansowałam, założyłam firmę równolegle z etatem. Nie dałam sobie czasu na żałobę. Weszłam w związek na odległość z 19 lat starszym mężczyzną. Wydawał się totalnym przeciwieństwem mojego byłego męża. Wskoczyłam w jego ramiona, ignorując wszystkie czerwone flagi. Szukałam adoracji, emocji, chęci zrobienia czegoś dla mnie. Dawał z nawiązką. Kwiaty z dostawą do biura, perfumy, niespodzianki. Były randki wyjazdy, wspaniały seks. Lgnęłam do intensywnych emocji, nawet tęsknota sprawiała wtedy przyjemność. Żyliśmy na odległość, w stałym napięciu i ciągłej niepewności przez kolejne trzy lata. Cały ten czas jego kłamstwa tłumaczyłam tym, że pewnie mnie się coś pomyliło. Za karanie ciszą jeszcze sama przepraszałam, a chorobliwą zazdrość nazywałam zaangażowaniem. Skończyłam ten związek z listą planów samobójczych i depresją, ale wolna. 

Czy gdybym miała podejmować decyzję o rozwodzie jeszcze raz, znowu bym się rozwiodła? Nie wiem. Czy żałuję? To za dużo powiedziane. W małżeństwie nie byłabym szczęśliwa, czułabym ciągły niedosyt i tęsknotę za czymś nieokreślonym. Czy gdybym została z mężem, nie doświadczyłabym depresji? Tego nie ma jak sprawdzić. Na pewno nie byłabym w relacji, w której jestem teraz.  

Dziś jestem w związku, w którym rozmawiamy. Na początek powiedzieliśmy sobie o wszystkich naszych wadach, dziwactwach, ułomnościach. Weszliśmy w relację, wiedząc, że tym razem to nie będzie bajka, bo oboje mamy spore bagaże nie tylko dobrych doświadczeń. Kochamy się i lubimy być ze sobą, spędzać razem czas, dyskutować przy winie, czytać książki, oglądać filmy, jeździć w te małe oraz większe podróże. Nie ukrywamy absolutnie nic, raz jeden próbowaliśmy nie być ze sobą szczerzy i prawie skończyło się to rozstaniem. Czy tym razem będzie długo i szczęśliwie? Nic nie jest dane na zawsze, ale jeśli odpowiednio o siebie zadbamy, to może?  

Agata Stola, seksuolożka, psychoterapeutka, współzałożycielka Instytutu Psychoterapii i Terapii Seksuologicznej SPLOT, autorka książki "Sztuka bycia razem" 

Kiedy na kanapie naszego Instytutu siada para z pokolenia milenialsów, często obserwujemy dwie osoby, które potrafią sprawnie funkcjonować obok siebie. Tworzą związek, który przypomina dobrze zarządzane rodzinne przedsiębiorstwo. Jednocześnie te dwie osoby są emocjonalnie od siebie bardzo daleko. To znaczy żyją razem, dobrze im się powodzi, mają fajne wakacje, ale pojawia się deficyt bliskości, nazywany często potrzebą głębszego związku czy autentycznej relacji. Dużo energii i czasu zajmuje im inwestycja w wizerunek, żeby na zewnątrz wszystko idealnie się prezentowało. Natomiast na poziomie emocjonalnym, na poziomie swoich wewnętrznych lęków i cierpień mogą być dla siebie obcymi ludźmi.  

Z tęsknotą za intymnością można się rozprawić tylko przez szczerość. Wówczas trzeba przyznać, że na tej wspólnej drodze coś zgubiliśmy. U kobiet, z którymi pracuję terapeutycznie, to często przypomina moment przebudzenia. Orientują się, że nie chcą byle jakiego życia, byle jakiej relacji, byle jakiego odpoczynku, żeby tylko było. Terapia ma pomóc czasem sprawdzić, co mogę zmienić w tym układzie, w którym jestem. Czy jest w ogóle taki potencjał, czy jednak zmiana będzie musiała być bardziej fundamentalna. Zdarza się, że z obecnym partnerem nie widzą już szansy na satysfakcjonujący związek, więc dochodzą do wniosku, że czas zatroszczyć się o siebie i ruszyć dalej.  

Anna Maria Szutowicz, etnografka i antropolożka, założycielka agencji badawczej Y&LOVERS 

Milenialki wyobrażają sobie związek jako nieustanną pracę. Kiedy jest się młodym i ma się do dyspozycji sporo czasu, to nawet działa. W stuprocentowym zaangażowaniu w związek pomagają hormony i efekt nowości. Jednak z czasem zaczyna brakować zapału oraz siły. Pojawiają się dziesiątki innych zobowiązań, a któraś ze stron zaczyna czuć, że więcej daje, niż dostaje. Z naszych badań wynika, że ta tytaniczna praca emocjonalna w związkach jest nierówno rozłożona – znacznie mocniej obciąża kobiety. Mężczyźni z pokolenia milenialsów niosą w sobie silny wpływ patriarchalnego wychowania połączony z tendencją do bycia wiecznym chłopcem. Natomiast kobiety były socjalizowane, by pracować w domu jak ich matki, a do tego równie intensywnie jak mężczyzna realizować karierę zawodową i dowieźć "projekt dziecko". Zatem mężczyźni są przygotowani do tego, że po prostu są ważni, i wchodząc w małżeństwo, nadal powinni mieć czas na wszystkie swoje chłopięce zajawki. Natomiast kobiety, dążące do rozwoju w każdej dziedzinie życia, oczekują od nich równości i partnerstwa. Niełatwo, żeby oczekiwania jednych i drugich się spotkały.  

Ponadto kobiety dysponują dużym kapitałem komunikacyjnym. Potrafią nazwać swoje emocje, rozterki i chcą otwarcie o nich rozmawiać. Nie wynika to bynajmniej z różnic w mózgu, ale z socjalizacji. Dotychczas rozmowy o uczuciach i troskach nazywaliśmy "babskimi pogaduchami", bo odbywały się w społecznościach kobiecych, podczas gdy mężczyźni wychodzili z przekonania, że "facet robi, a nie gada". Rodzice milenialsów pozytywnie oceniali ten podział, bo dawał im poczucie autonomii i wyzwalał napięcie seksualne. Oni cenią różnorodne miłosne gry, jak udawanie nieporadności, kokieteria czy wywoływanie zazdrości. Natomiast milenialsi to pierwsze pokolenie, które zrezygnowało z tradycyjnego podziału świata na męski i żeński. Krytykują miłosne gry swoich rodziców, takie jak konflikty, ciche dni czy intrygi, nazywając je "toksycznymi". Pokolenie Y wyznaje mit miłości nazwany przez Anthony’ego Giddensa "czystą relacją", gdzie obie strony inwestują w siebie, oczekując wzajemnego wywiązania się z zawartej umowy. Obejmuje ona nieustanne negocjacje potrzeb, wyjaśnianie nieporozumień i otwieranie się przed drugą osobą.  

Milenialki pragną więc w relacji przyjacielskich zwierzeń. Tyle że statystyczna kobieta z tego pokolenia mówi językiem emocji na poziomie zaawansowanym, podczas gdy mężczyzna duka. W rezultacie ona nie jest usatysfakcjonowana, bo nie dostaje od małżeństwa zaangażowanej przyjacielsko-terapeutycznej relacji i pracy emocjonalnej, której mężczyzna nie potrafi dostarczyć. On natomiast nie dostaje uwielbienia, świętego spokoju czy zaspokojenia innych potrzeb. Dodatkowo oboje są sfrustrowani tym, że mają ochotę na inne rzeczy: wolą coś innego obejrzeć, czegoś innego posłuchać, coś innego zjeść i w innym czasie mają ochotę na seks. Frustracja wynika stąd, że mit miłości milenialsów zakłada stopienie się tych pragnień.  

Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekndowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.

Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ

WIĘCEJ ARTYKUŁÓW