
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".
***
Słownik synonimów mówi, że przeciętność to bylejakość. Pani w "Tygodniku Powszechnym" mówi, że przeciętność jest zdrowa.
Gdy ukazał się ten wywiad, pojawiły się komentarze sugerujące, że promuję rezygnację z ambicji, lenistwo i wtopienie się w tłum. Słowo "przeciętność" ma w języku polskim specyficzne konotacje. Przeciętne dla nas znaczy gorsze. Brakuje nam słowa, które opisywałoby środek - przestrzeń między najlepszym a najgorszym - i nie miało negatywnego wydźwięku. Mamy co prawda terapeutyczne sformułowanie "wystarczająco dobre" zaczerpnięte od Donalda Woodsa Winnicotta, ale dziś jest mocno wyświechtane i trudno sobie wyobrazić, co to w ogóle znaczy.
Dla mnie przeciętność łączy się z umiejętnością odpuszczania, czyli akceptacją, że nie wszystko idzie zgodnie z oczekiwaniami. Życie stawia przed nami ograniczenia, które powodują, że nie zawsze jesteśmy w stanie realizować wszystkie swoje ambicje i pragnienia. To nie oznacza, że w czymś zawiedliśmy, ale że tak wygląda nieuchronna rzeczywistość. Odpuszczenie czegoś z własnej woli nie musi nas niszczyć. Przeciwnie, może przynieść coś wartościowego.
O milenialsach wiele można powiedzieć, ale na pewno nie nawykli do odpuszczania.
Milenialsom towarzyszyła - i nadal towarzyszy - narracja konieczności wykorzystywania całego swojego potencjału. Zrobienie użytku z absolutnie wszystkiego, co się otrzymało.
Co prawda doświadczenia osób urodzonych na początku lat 80. i w połowie lat 90., wychowujących się w różnych klasach społecznych, trudno sprowadzić do jednej kategorii, jednak wszyscy dorastaliśmy zanurzeni w podobnym kontekście społecznym. Wchodząc w dorosłość, otrzymaliśmy przekaz, że opresyjna epoka, która zabierała wszelkie możliwości, właśnie dobiegła końca i świat stoi przed nami otworem. Można robić, co tylko się chce, i osiągać niezwykłe wyniki. Ta niemal utopijna rzeczywistość zakładała spełnianie marzeń bez większych trudności i prawdopodobnie była wielkim pragnieniem naszych rodziców. W całej tej opowieści pominięto jednak ograniczenia.
Podobno nie było żadnych ograniczeń.
One zawsze istnieją, zmieniają tylko swój charakter. Teoretycznie świat był dla nas otwarty, a praktycznie już sam proces transformacji dotknął nasze rodziny w bardzo różny sposób. Jednym udało się szybko zorientować w nowej rzeczywistości i to wykorzystać, inni znaleźli się w szalenie trudnej sytuacji finansowej. A to oznacza, że naprawdę wielu milenialsów wchodziło w dorosłość bez minimalnego poczucia bezpieczeństwa, funkcjonując w trybie przetrwania. Jednocześnie uwodzono ich wizją lepszej przyszłości, która miała leżeć wyłącznie w ich rękach. W kształceniu, a później w pracy akcent był położony wyłącznie na własną inicjatywę, która miała tę świetlaną przyszłość zapewnić.
Można więc powiedzieć, że milenialsi otrzymali wiele sprzecznych komunikatów. Z jednej strony rozniecano w nich aspiracje i zachęcano, by dążyli do ich realizacji. Z drugiej pomijano wszelkie trudności, jak kapitał ekonomiczny i emocjonalny, z którym startują w życie, czy absolutnie niepewny rynek pracy. Zderzenie z tymi ograniczeniami wywołało potężny lęk, skłaniając do coraz większej koncentracji na sobie i własnym wysiłku.
Z jednej strony potencjał, który każe się rozwijać, z drugiej strony lęk. Jak odróżnić jedno od drugiego?
Jedno z drugim się łączy, bo w obu przypadkach pojawia się lęk przed zmarnowaniem szans. Korzystanie z nich dla wielu z nas oznacza presję, by nie przegapić żadnej z życiowych możliwości. Należy spełniać się we wszystkich obszarach: zawodowym, relacyjnym, rodzinnym, społecznym i osobistym, czyli rozwijać się sportowo, intelektualnie i duchowo. Wszystko to w imię współczesnego wyobrażenia o dobrym życiu. A jeśli choć jedna z tych opcji nie zostanie zrealizowana, czujemy się przeciętni, w myśl zasady "jeśli nie mam wszystkiego, to nie mam nic". A przecież nie da się sięgnąć po wszystko, co oferuje dziś świat, więc w tym kontekście przeciętność jest normalna i po prostu zdrowa. Zwłaszcza że milenialsi kładą nacisk nie na eksplorowanie realnych zewnętrznych możliwości, ale na potężną eksploatację siebie. A gdy nie są w stanie zrealizować wszystkich wyznaczonych celów, uznają, że coś z nimi jest nie tak. Biegnąc w wyścigu po dobre życie, wciąż czują, że za mało się starają lub po prostu są leniwi.
Wielu milenialsów biegło, nie mając czasu się zastanowić, dokąd i po co biegną. Za czym ta pogoń? Do czego aspirujemy, próbując wzbić się ponad przeciętność?
To była pogoń za tożsamością. Wraz z transformacją nastąpiło radykalne odcięcie od historii naszych rodziców i poprzednich pokoleń. Mówiono nam: "Możesz być, kim chcesz", mogliśmy budować siebie bez odgórnie narzuconych ról. Już nie trzeba było kontynuować rodzinnej tradycji i być górnikiem, rolnikiem albo lekarzem jak ojciec czy nauczycielką, urzędniczką albo gospodynią domową jak matka, co wielu z nas ucieszyło. Jednak wraz z tą wolnością wyboru spadła na nas ogromna odpowiedzialność: mieliśmy sami stworzyć siebie od zera. To była wielka szansa, ale też pewnego rodzaju strata, bo zyskując wolność, straciliśmy dużo poczucia bezpieczeństwa. Strata również dlatego, że nie było czasu się specjalnie zastanawiać nad tym, czego naprawdę chcemy. Móc usiąść i eksplorować, kim jestem i co jest dla mnie ważne, to była raczej luksusowa sytuacja.
Większość musiała zakasać rękawy i iść do pracy.
Dlatego tę tożsamość budowaliśmy w pośpiechu, poczuciu dezorientacji i stresie. Brak solidnego fundamentu sprawia, że trudno budować na innych wartościach niż te narzucone przez przekaz społeczny. A przekaz był prosty: trzeba się samorealizować i pamiętać, że jak się nie nadąża, to się wypada. Wielu milenialsów zaczęło więc wierzyć, że osiągając sukces, wreszcie poczują, kim są, będą się czuć bezpieczni w świecie i będą czuć się ważni. Nieustanna gonitwa za spełnieniem zawodowym stała się fundamentem tożsamości.
Nie patrzyliśmy na tę gonitwę w szerszym kontekście społecznym, bo w obowiązującej narracji nie było na to miejsca. Staliśmy się znacznie mniej wspólnotowi i poniekąd apolityczni. Nie próbowaliśmy zmieniać systemu, a całą odpowiedzialność za tempo i kształt naszego życia wzięliśmy na swoje barki. Kluczowe doświadczenie milenialsów jest takie, że trzeba eksploatować siebie, żeby dogonić innych. Nie zważając, że w świecie i naszej wydolności istnieją jakieś ograniczenia. W realiach wolnego rynku, gdzie konkurencja jest zacięta, jeśli nie uczestniczysz w wyścigu, to znaczy, że odpuszczasz. A odpuszczenie staje się twoją osobistą, indywidualną winą.
A nieprzeciętność jedyną opcją. Bo jeżeli nie dostałem mieszkania od rodziców, to muszę się jakoś wyróżnić wynikami w pracy, żeby mieć pewność, że zarobię na spłatę kredytu albo wynajem.
Dlatego zatrzymanie budzi dziś głęboki lęk. Po pierwsze, może oznaczać utratę poczucia bezpieczeństwa. Bo jeśli ja zwolnię tempo, a w pracy pojawi się ktoś lepszy, to zostanę zastąpiony. Po drugie - co chyba istotniejsze - może oznaczać utratę tego, co mnie definiuje. Bo jeśli przestanę biec, nie będę „robić rzeczy", przez chwilę nie będę się rozwijać, to kim ja wtedy będę? Dotychczas to pogoń za spełnieniem była właściwie moją tożsamością.
U milenialsów poczucie zagrożenia i kontrola nie leżą w świecie zewnętrznym. Sami się kontrolujemy, zakładając, że jeżeli nie będziemy wystarczająco fajni, piękni i nie będziemy nieustannie robili rzeczy uznawanych za atrakcyjne, to oznacza, że jesteśmy przeciętni, czyli - jak zakładamy - gorsi. A skala tego, do czego można aspirować, eksplodowała pod wpływem nowych technologii. Dziś możemy porównywać się z ludźmi na całym świecie i emocjonalnie jest to trudne do udźwignięcia, nawet jeśli ktoś ma bardzo mocną integralność. Konsumpcjonizm apeluje do wszystkich naszych braków, deficytów i żeruje na poczuciu niespełnienia.
Dlatego tak wielu milenialsów mówi, że przeciętne życie ich nudzi?
Pytanie, co kryje się pod tą nudą. Bywamy tak bardzo zajęci pędem, dziesiątkami aktywności i kształtowaniem obrazu siebie, że często nie wiemy, co kryje się pod spodem. Może się okazać, że to, co nazywamy nudą, jest w istocie lękiem przed pustką. Ta pustka może być iluzoryczna, bo być może wcale nie jesteśmy tak wydrążeni wewnętrznie, jak nam się wydaje, tylko nie mamy dostępu do swojego prawdziwego "ja". Możemy różnych rzeczy się bardzo bać i mieć poczucie, że pogoń za wyjątkowością nas przed nimi ochroni. Być może pod lukrowaną kulturą osiągnięć, zaspokojeń i atrakcyjności kryją się trudne uczucia, których bardzo się boimy i nie chcemy, żeby znalazły się w świetle dziennym.
Na przykład jakie?
Tematem tabu dla naszego pokolenia są takie stany, w których czujemy się słabi. Słowo "słaby" też ma negatywne konotacje, bo używamy go w sytuacjach, kiedy coś nas przerasta albo czegoś nie osiągamy. Czujemy, że zawodzimy siebie albo wyobrażone postacie w naszym świecie wewnętrznym. Nie jesteśmy tacy, jacy wydaje się, że powinniśmy być, albo tacy, jacy chcielibyśmy być. Z tym bardzo trudno się skonfrontować i być może przed tym na różne sposoby chce się uciekać w kolejne osiągnięcia i fiksację na realizowaniu swojego potencjału.
Są milenialsi, którzy są zafiksowani na dbaniu o równowagę i selfcare.
Być może jedno i drugie jest ucieczką, bo ten selfcare często wydaje się pozorny. Nie przynosi realnego ukojenia, tylko przygłaskuje to, co jest pod spodem. Żyjemy w czasach ogromnego poczucia zagrożenia i związanej z nim bezsilności. Nie mamy innych wzorców radzenia sobie z tym stanem niż obwinianie siebie. Uznajemy, że to z nami jest coś nie tak i w związku z tym powinniśmy o siebie perfekcyjnie zadbać albo się wyleczyć, żeby jak najszybciej móc wrócić do życiowego kołowrotka.
Nie każdy idzie po pomoc. Wielu uznaje, że to właśnie jest słabość.
Tu znów pojawia się poczucie indywidualnej odpowiedzialności, czyli "to ja sam muszę wyzdrowieć z własnych toksycznych uwikłań i nauczyć się obsługiwać swoje emocje w prawidłowy sposób". Często pojawia się też poczucie winy i niepokój. "Czy ze mną faktycznie jest aż tak źle, że potrzebuję profesjonalnej pomocy? Owszem, różne rzeczy w moim domu były problematyczne, ale przecież nie skrajne. Właściwie nie mam na co narzekać". Więc z jednej strony jest przekonanie, że muszę się sobą zająć. A z drugiej strony poczucie, że być może wcale na to nie zasługuję, bo nic strasznego mi się w życiu nie przytrafiło.
Każde pokolenie zmaga się z własnymi ograniczeniami i stratami. Myślę, że nasze również wielu strat doświadczyło, ale nie czujemy się w prawie tak myśleć przez wzgląd na naszych rodziców i kolejne pokolenie, które ma na głowie kryzys klimatyczny. Ich straty są bardziej namacalne.
A straty milenialsów?
Milenialsi bardzo gwałtownie stracili iluzje, które w nich zaszczepiono. Wolność, którą nam obiecano, okazała się absolutnie iluzoryczna. Owszem, dziś jesteśmy wolni od opresyjnego systemu politycznego, w którym żyli nasi rodzice, ale zupełny brak czasu stał się nowym rodzajem niewoli. Konieczność ciągłej pracy, żeby w ogóle mieć szansę na kredyt i potem latami go spłacać, jest formą niewoli. Poczucie, że zawsze jest się niewystarczającym i trzeba nieustannie się doskonalić, jest formą niewoli. Przekonanie, że należy ciągle modelować swoje ciało, które stale podlega ocenom, jest formą niewoli. Nikt nas teoretycznie do niczego nie zmusza, ale imperatyw samodoskonalenia się, doskakiwania, nadążania, dokonywania odpowiednich, właściwych, a może i najlepszych wyborów jest w nas głęboko zakorzeniony. Renata Salecl, słoweńska filozofka, słusznie nazwała swoją książkę "Tyranią wyboru". Poczucie nieograniczonego wyboru, który zarazem ma nas w jakiś sposób określać i definiować, staje się przymusem wzięcia absolutnej odpowiedzialności za każdą dziedzinę życia w myśl hasła o byciu kowalem własnego losu. Rzeczywistość szybko to zweryfikowała - zmiany społeczne, zwłaszcza ostatnich lat, dotkliwie tę wizję nieograniczonego wyboru i możliwości zakwestionowały.
Wydaje się, że milenialsi potrafią się zatrzymać dopiero wtedy, gdy zewnętrzna instancja, jak kardiolog, psychiatra czy psychoterapeuta, im na to pozwoli. Bycie chorym wydaje się lepszą alternatywą niż pozwolenie sobie na przeciętność.
Dotyka pani czegoś ważnego, mówiąc o konieczności pojawienia się tej zewnętrznej instancji diagnostycznej, która poświadczy, że pewnych rzeczy człowiek nie jest już w stanie wytrzymać. Ludzie doświadczają objawów, które na różne sposoby dają im do zrozumienia, że model, w którym funkcjonują, jest nie do udźwignięcia. Nie dlatego, że za mało się starają, tylko dlatego, że nie da się nieustannie funkcjonować na wysokich obrotach. Osacza nas natłok wyobrażeń, oczekiwań i pragnień rozniecanych po to, by nie utracić nas jako konsumentów. Świat jest skrajnie przebodźcowujący, a życie toczy się w tempie, do którego nie jesteśmy ewolucyjnie przystosowani. Być może w naszym pojedynczym doświadczeniu szukamy rozwiązania problemów, które powstają na poziomie społecznym.
Czasem się zastanawiam, czy stan depresyjny nie jest jedyną dostępną dla jednostki formą buntu przeciwko skrajnościom współczesnego świata. Oczywiście to ryzykowna teza i nie chciałabym jej aplikować do każdego. Jednak nasze pokolenie nie ma wspólnego sposobu na wyrażanie emocji o podłożu społecznym. A przecież one istnieją, żyjemy w społeczeństwie i mierzymy się z realnymi problemami, które są dla nas wspólne. To nie jest tylko historia naszych osobistych doświadczeń, chociaż ta historia ma duże znaczenie w tym, jakie postawy przyjmiemy. Stan depresyjny może być tu niezorganizowaną i niepolityczną formą protestu, która pozwala się z tego pędzącego świata jakoś wyłączyć. Niestety w autodestrukcyjny sposób. Energia nie jest skierowana ku jednoczeniu i organizowaniu zmian na poziomie systemowym, lecz ponownie skupia się przeciwko jednostce.
Ja obserwuję, że wielu milenialsów może i chciałoby czegoś, co na własny użytek nazywam zwyczajnością, ale boją się sobie na to pozwolić.
To jest kontrast między tym, do czego aspirujemy, a tym, co jest dla nas naprawdę satysfakcjonujące, choć może nieidealne. Akceptacja przeciętności, o której mówimy, nie oznacza bycia nijakim i porzucania marzeń. Nie chodzi o to, by pomijać własną indywidualność, ale zrozumieć, że jej rozpoznanie wymaga czasu i namysłu. Rozumienie siebie może przyjść dzięki różnym narzędziom i doświadczeniom, ale nie pojawia się automatycznie podczas kolejnego wyjazdu samorozwojowego czy podróży na Bali. Owszem, takie miejsca mogą dostarczyć różnorodnych przeżyć, ale to nie znaczy, że tam nagle głęboko spotykamy się ze sobą. Trzeba dać sobie czas, aby zrozumieć, czego właściwie doświadczamy, zamiast pospiesznie rzucać się w objęcia kolejnych atrakcji.
Są specjaliści, którzy mówią, że nieustanny rozwój jest zdrowy, a człowiek ma naturalną tendencję do poprawiania siebie. Może więc musimy się doskonalić, jeździć, wspinać po szczeblach coraz wyżej i sięgać po coraz więcej?
Rozwój wcale nie stoi w sprzeczności ze zwykłym życiem, może wręcz stanowić jego istotę. I nie zawsze musi oznaczać wzrost w jednym kierunku.
Naszemu pokoleniu towarzyszy przekonanie, że w rozwoju nieustannie musi się dziać coś nowego. Z jednej strony oczekujemy ciągłego napływu nowych treści do konsumowania. Z drugiej strony ciągle pobudzamy ruch w sobie, aby mieć poczucie, że stale się aktualizujemy. Być może jest w tym jakieś fałszywe założenie, że działanie zawsze jest czymś dobrym, bo jesteśmy nauczeni, że aktywność przynosi realne wyniki. Jednocześnie brak działania w postaci fizycznej aktywności, na przykład refleksja, często jest postrzegany jako coś gorszego, ponieważ kojarzymy ją z biernością. Moim zdaniem właśnie tego zatrzymania i namysłu bardzo nam brakuje, bo wciąż mamy trudność z rozpoznawaniem, co przynosi nam autentyczną satysfakcję.
Może nieustanna aktywność wynika również z tego, że tęsknimy za byciem widzianym. Może stąd potrzeba, by się wyróżnić i mieć błyszczące życie?
Potrzeba bycia widzianym to jedna z podstawowych potrzeb, a dążenie do jej zaspokajania jest naturalne. W różnych momentach życia wszystkim nam brakuje bycia widzianym i warto podkreślić, że to nie jest patologia. Nie ma takiego stanu, w którym wszystkie nasze braki - zwłaszcza te z wczesnego okresu - zostaną zaspokojone, a jeżeli zabrakło nam tego w domu, to musimy koniecznie ten deficyt jakoś zasypać. Nie da się tego zrobić. Trzeba po prostu uznać, że pewne dziury są nie do wypełnienia, ale to nie oznacza gorszego życia.
Zdarza się, że próbujemy zaspokoić tę potrzebę bycia widzianym za pomocą mediów społecznościowych.
Trudno będzie ją w ten sposób zaspokoić, bo to jest potrzeba związana z głębokimi relacjami. Wszyscy realizujemy role zawodowe i prywatne, w których jesteśmy raz bardziej, a raz mniej autentyczni. Nie wszędzie jest miejsce na tę autentyczność i nie zawsze trzeba ryzykować zupełne odsłonięcie. Jednak naszą głęboką tęsknotą jest czuć się widzianymi i przyjętymi w tym, jacy jesteśmy naprawdę. Dość iluzoryczne jest przekonanie, że poczujemy się dostrzeżeni dopiero wtedy, gdy będziemy gotowi na to, żeby się pokazać od takiej strony, którą sobie wyobrażamy, że powinniśmy prezentować.
Nie chcę sprowadzać odpowiedzialności wyłącznie na osoby, którym tego brakuje, ale żeby poczuć się widzianym w relacji, trzeba dać się zobaczyć. W dzisiejszym świecie to bardzo trudne, bo jesteśmy obudowani wyobrażeniami o tym, jacy powinniśmy być albo czego oczekują od nas inni. Boimy się nawet sprawdzać, czy nasze założenia są prawdziwe. Po prostu jesteśmy przekonani, że inni pewnych rzeczy nie chcą w nas widzieć. Mamy przeświadczenie, że jesteśmy osamotnieni w naszych brakach, ułomnościach i błędach. Tymczasem osoba po drugiej stronie może mieć podobne wyobrażenia i lęki. Warto się zastanowić, na ile sami ją widzimy, a na ile ulegamy pewnemu wyobrażeniu na jej temat.
Cveta Dimitrova. Absolwentka filozofii na UW i Studium Psychoterapii w Laboratorium Psychoedukacji. Współtworzy ośrodek Znaczenia. Psychoterapia, gdzie pracuje psychoterapeutycznie z osobami dorosłymi.
Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekendowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.
Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ