
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".
***
Agata, 32 lata, depresja, zaburzenia lękowe, wypalenie zawodowe
Agata uważa, że depresja po prostu jej się przytrafiła jak innym grypa albo rak. – Obiektywnie nie miałam żadnego problemu – mówi 32-latka. – Zarabiałam pieniądze, które pozwalały mi samodzielnie się utrzymać w dużym mieście. W naszym kraju to przywilej, nie mogłam narzekać.
Nie wie, kiedy zachorowała. Ale odkąd pamięta, lubi dawać z siebie wszystko. W gimnazjum wciąż chce więcej, lepiej, bardziej. W liceum marzy, żeby zawodowo zająć się pisaniem. Jednak w pięciotysięcznym miasteczku na Podkarpaciu studia dziennikarskie są uznawane za prostą ścieżkę do kariery w McDonaldzie. Agata wybiera więc polonistykę, żeby w razie czego mieć papiery nauczycielskie. Studiów nie kończy. – Porwała mnie praca. Trafiłam na ogłoszenie z mityczną nazwą "copywriter" w tytule. Uznałam, że zawsze to jakiś start. Okazało się, że ten start to 20 odkurzaczy i 20 czajników do opisania dziennie, różniły się tylko kolorem – opowiada.
Pierwszy szef mówi Agacie, że jak się w handel wejdzie, to już się nie wyjdzie. Ma rację. Agata niebawem awansuje, już nie opisuje produktów, tylko zaczyna zajmować się ich zakupem. – Dziesięć lat, trzech pracodawców, ale nie jestem w tej branży za karę. Naprawdę lubię to, co robię. Potrafiłam pracować 14 godzin dziennie, bo mnie to jarało. Jednocześnie zdawałam sobie sprawę, że to nie jest do końca normalne.
Pandemia, Agata traci pracę. Po zakończeniu pierwszego lockdownu znajduje nową, ale dopada ją potężne zmęczenie. W końcu ma do tego prawo. Firma ma siedzibę na innym końcu miasta niż mieszkanie, które Agata od lat dzieli z przyjaciółką. – Wstawałam przed 6.00, żeby na 9.00 dotrzeć do pracy. Trzy przesiadki i byłam na miejscu. Kończyłam o 17.00. Powrót trwał kolejne dwie godziny, czasem trzy, bo jeszcze zakupy. W domu byłam koło 20.00. Gotowałam, jadłam, myłam się i zastawała mnie północ. Uznawałam za naturalne, że w weekend muszę to odespać. Do poniedziałku więc tylko leżałam i spałam.
Po roku życia w takim trybie Agata ma dość. Znajduje kawalerkę w pobliżu pracy. Decyduje się na przeprowadzkę, również ze względu na partnera. – Poznaliśmy się w pracy, bo gdzie indziej. Wszystko było cudownie: miałam nowe mieszkanie, nowego faceta, niezłą pracę. Nie było żadnego powodu, żeby całymi popołudniami leżeć w łóżku i wyć. A jednak leżałam w łóżku, wyłam i nie umiałam powiedzieć, jaki jest powód tego płaczu. Jeśli musiałam iść do pracy, to szłam. Ale jeśli należało zrobić coś innego, na przykład się umyć, to tego nie robiłam. Wykonanie jakiegokolwiek ruchu to był potworny wysiłek. Najgorsza męczarnia, jaką kiedykolwiek przeszłam – opowiada.
Do terapeutki idzie po kilku miesiącach z nadzieją, że nie będzie potrzebować psychiatry. Znajduje taką, która wydaje się idealna. Ma szkoły, certyfikaty. Agata wytrzymuje cztery spotkania. – Jestem dzieckiem lat 90., wtedy o terapeutach się nie słyszało, a psychiatrzy byli dla wariatów. Jak pani zaczęła mi robić wizualizacje w stylu "wyobraź sobie, że siedzisz na statku, i powiedz, kto z tobą płynie", pomyślałam: nie róbmy sobie tego nawzajem. Uznałam, że dla mojego ścisłego umysłu lepszy będzie lekarz.
Do psychiatry idzie, licząc, że może to chora tarczyca albo inna przypadłość, która wpływa na nastrój. Lekarka spóźnia się 20 minut. Gdy Agata próbuje wejść do gabinetu, dostaje reprymendę. Ma czekać, aż zostanie zaproszona. – Byłam zestresowana, a ona szorstka. Ale jak mnie zapytała, czy mam nieustanne poczucie winy, rozpłakałam się jak dziecko. To był pierwszy raz, kiedy ktoś wiedział, o co mi chodzi, bez moich tłumaczeń. Zanim postawiła diagnozę, skierowała mnie na szczegółowe badania. Okazało się, że nie mam chorej tarczycy, tylko jednak depresję. Do wypalenia zawodowego musiałyśmy dłużej dochodzić. Uznała, że praca ma zbyt duży wpływ na całe moje życie, ale wciąż nie jestem pewna, czy się zgadzam z tą diagnozą.
Czemu czułam się winna? Całemu złu tego świata. Nie miałam żadnych obiektywnych powodów, a jednak się tak czułam.
Lubię pracować dużo, uważam się za bardzo dobrego pracownika. Wiem, jakie są moje kompetencje, ile wnoszę do miejsca pracy, więc nie sądzę, żebym obwiniała się o coś konkretnego. Owszem, miałam okres, kiedy pracowałam bardzo dużo, ale wyrosłam z tego. W handlu nie zbawiamy ludzi.
Zostałam też zdiagnozowana na zaburzenia lękowe. Może dlatego, że nieustannie wszystko analizuję? Zwykle drobiazgowo łączę kropki i na wszystko muszę mieć odpowiedź. A tym razem zrobiłam inaczej. Przyjęłam postawę, że psychiatra to lekarz, a depresja to jest choroba. Nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego ktoś akurat ma nowotwór, więc założyłam, że tu jest podobnie. Do tej pory nie wiem, dlaczego mi się to wszystko przytrafiło.
Agata nie mówi rodzicom o depresji, nie chce ich martwić. Wie dwójka jej najbliższych przyjaciół i partner. – Miałam wsparcie przyjaciółki. Jakkolwiek źle to zabrzmi, jesteśmy jeszcze z pokolenia, w którym się nie rozmawia na takie tematy. To wsparcie było takie, że wiedziałam, że ona jest i jak będzie trzeba, to zawsze pomoże. Mój chłopak wiedział, ale nigdy nie zapytał, jak się czuję.
Leki pomagają. Agata nie czuje poprawy natychmiast, ale w pewnym momencie orientuje się, że znów żyje. – Dzień po dniu mozolnie tłumaczyłam sobie, że jeszcze chwilę musi być tak, jak jest, zanim będzie lepiej. Wiedziałam, że biorę leki, więc musi być lepiej. I było. Zaczęłam znów wychodzić z domu, czytać książki, słuchać muzyki. Bo w depresji przestałam to wszystko robić, nie miałam siły.
Ledwo Agata się ustabilizowała, zaczęło jej się rozpadać życie. – W pracy zaczęła się szarpanina, byłam zestresowana 24 godziny na dobę. Do tego zaraz po moich urodzinach partner oznajmił, że odchodzi. Bałam się nawrotu, bo znów spędzałam czas, leżąc na kanapie i płacząc. Jednocześnie czułam, że tym razem to przeżywanie emocji, a nie powtórka z rozrywki. Po miesiącu w miarę doszłam do siebie.
Wtedy Agata żegna się z pracodawcą, pakuje walizki i jedzie do rodzinnego domu. – Długo byłam na takiej strasznej czujce, że ktoś z pracy do mnie zadzwoni. Dopiero po dwóch miesiącach zrobiło się lepiej. Nie wróciłam na psychoterapię, ale myślę o tym. Na pewno nie zrobię tego na bezrobociu. Nawet jeśli nie ma obiektywnego problemu, tak jak w moim przypadku, to może być dobre narzędzie do rozwoju, jeśli się trafi na właściwą osobę. Teraz żyję spokojnie i powoli szukam pracy.
dr hab. n. med. Sławomir Murawiec, psychiatra i psychoterapeuta
Wielu pacjentów, zgłaszając się na pierwszą wizytę, zastrzega, że nie widzi powodu, dla którego cierpi na depresję. Jeśli zdefiniują przyczynę depresji jako coś bardzo konkretnego, na przykład pojedyncze trudne wydarzenie, to faktycznie często można powiedzieć, że takie zdarzenie nie wystąpiło albo na pierwszy rzut oka nie wydaje się traumatyczne. Natomiast jeżeli za podłoże objawów depresji uznamy pewnego rodzaju zestaw myśli i oczekiwań od siebie i świata wpisanych w konstrukcję psychiczną danej osoby, to powód się znajduje.
Dla pokolenia milenialsów charakterystyczny jest rodzaj depresji, który można opisać jako proces żałoby po wyobrażeniach na temat siebie i swojej przyszłości. Jak taką osobę zapytać o konkretne straty, które przeżywa, to powie, że dramatycznej straty nie było. I obiektywnie tak będzie, bo ona nie straciła pracy, pieniędzy czy związku, a jeśli poniosła porażki, to nie mają one charakteru ostatecznego. Jednak gdy już dotrzemy do tego, że chodzi o straty wewnętrzne, sprawa ma się zupełnie inaczej.
Najczęściej są to straty związane z wyobrażeniami. Bo za naszym postępowaniem zawsze jest jakiegoś rodzaju wiodąca myśl, wyobrażenie czy fantazja na własny temat. To mogą być fantazje o osiągnięciu spektakularnego sukcesu przed trzydziestką, byciu najlepszym w pracy, zdobyciu gigantycznych pieniędzy i sławy czy stworzeniu idealnego związku. Na podstawie tych wyobrażeń, z których pacjenci nie zawsze zdają sobie sprawę, wielu z nich buduje ogromne oczekiwania wobec siebie. Jeśli nie realizują ich w krótkim okresie, to obiektywnie rzecz biorąc, nic się nie dzieje. Ale pod względem subiektywnego przeżywania to może być odczuwane jako utrata całego życia.
Osobę, która pracuje bardzo intensywnie, zapytałbym właśnie o jej wyobrażenia. Jeśli jej poczucie wartości jest zbudowane na wyobrażeniu 'zawsze daje z siebie wszystko i tylko sukces się liczy' – czyli nie mam limitu tego dawania, bo swoją wartość udowadniam, świetnie pracując – to na dalszym etapie pojawi się naturalne osłabienie możliwości działania.
Bo przepracowanie prowadzi do obniżenia sprawności, funkcji poznawczych i koncentracji. Jedna osoba sobie wtedy powie, że to przemęczenie, i jej konstrukcja psychiczna zostanie nienaruszona. Natomiast u osoby, której poczucie wartości opiera się na ciągłym dawaniu z siebie wszystkiego, konstrukcja psychiczna zacznie się walić. Bo traci fundament, na którym opierało się całe poczucie wartości. Dla takiej osoby spadek wydajności nie będzie oznaczał, że jest zmęczona, tylko będzie znaczył, że jest do niczego. Wtedy może pojawić się depresja. Leki mogą pomóc ustabilizować stan takiego pacjenta, ale nie zmienią jego sytuacji psychologicznej.
Adam, 34 lata, depresja, zaburzenia lękowe
Adam nie pamięta dokładnie, jak czuł się przed leczeniem, bo leczy się od dziewięciu lat. – Na pewno nie byłem przypadkiem, o których czytałem w internecie. Takim, który kompletnie nie jest w stanie funkcjonować. Uznawałem, że są ludzie, którzy mają większe problemy.
Pamięta pierwszą klasę podstawówki, w której był "tym nowym". Gimnazjum, w którym rówieśnicy dali mu odetchnąć, ale wszystkie lekcje nudziły go do tego stopnia, że nieustannie robił coś, by zająć swoją uwagę. Przy okazji zajmując uwagę całej klasy i nauczycieli. Pamięta liceum, w którym kompletnie przestał się uczyć i z kilku przedmiotów był zagrożony. Nie podszedł nawet do poprawek, po prostu rzucił szkołę.
– Miałem już wtedy zajawkę na informatykę. Dyrektor poprosił mnie i kolegów, żebyśmy zrobili dla naszej szkoły "wirtualny spacer". Wtedy to było dużo trudniejsze niż teraz. Obiecał, że w zamian przepuszczą nas z biologii do następnej klasy. Nie dotrzymał słowa i chyba dlatego olałem całą resztę.
Co na to rodzice? – Ojciec jest nauczycielem. Dla świętego spokoju poszedłem do zaocznego liceum. Ale zamiast chodzić na lekcje, jechałem gdzieś na cały dzień, żeby móc złapać oddech. To były chwile ulgi od ciśnienia. Lubiłem też, jak rodzice się kłócili, bo wtedy ich uwaga nie była skierowana na mnie. Przez moment nikt się mnie nie czepiał. Wiem, że to było z troski, ale czułem, że zaraz mnie tą troską zadziobią. Wściekałem się. Czułem, że mogę tylko uciec albo sobie coś zrobić. Kiedy powiedziałem, że się wyprowadzam, to mnie wyśmiali. Następnego dnia już mnie nie było.
We Wrocławiu Adam zaczepia się w branży IT. Jest samoukiem, ale szybko udaje mu się znaleźć pracę. Równie szybko się nią nudzi, najchętniej całymi dniami by spał. Namówiony przez ówczesną partnerkę idzie do psychiatry. – Ciągle eksplodowałem złością, nie radziłem sobie sam ze sobą. Praca mnie ogromnie męczyła, ale nie podejmowałem żadnych kroków, żeby ją zmienić. Poszedłem do psychiatry. Dostałem leki, ale nie pomagały.
Adam z każdym dniem ma coraz mniej siły, życie go boli. Tak bardzo, że próbuje je przerwać. – Miałem kilka prób wylogowania się z systemu. Po jednej przyjechali rodzice i zabrali mnie do domu. Po innej spanikowałem i sam zgłosiłem się do szpitala, szukając jakiegokolwiek ratunku. Pielęgniarka mówi: "Pan się tu położy, ktoś zaraz przyjdzie". Jak po 40 minutach nikt się nie pojawił, to zawlokłem się z powrotem do mieszkania. Później już nie szukałem pomocy przez NFZ, tylko prywatnie.
Przez kilka lat leczy się wyłącznie psychiatrycznie. Z etatu przechodzi na freelance. W gorszych momentach, kiedy nie ma siły wstać z łóżka, utrzymuje go partnerka. Szukając pomocy, decyduje się na terapię poznawczo-behawioralną. – Przez jakiś czas byłem przekonany, że dzięki tej terapii sobie poradziłem i już się tak nie przejmuję. Ale później się okazało, że uporałem się tylko z jedną konkretną sytuacją. I jednak przejmuję się bardzo. Czym? Ludźmi. Tym, co sobie o mnie pomyślą.
Chwile zatopienia w poczuciu beznadziei przeplatają się z momentami poszukiwania pomocy. Zmieniają się psychiatrzy, diagnozy i leki. A Adam coraz bardziej się wścieka. – Wkurzali mnie inni kierowcy na ulicy, podatki i znajomi. Wkurzał też nowy szef, bo po pięciu latach zdecydowałem się wrócić na etat. Czym? Tym, że wszystko partolił i nie pozwalał mi nic robić po swojemu. Potrafiliśmy się zwyzywać kilka razy w miesiącu. Wkurzał mnie cały świat, dosłownie wszystko! Najbardziej jednak byłem wściekły na siebie, że ciągle się czegoś boję. Lęk towarzyszył mi nieustannie.
Adam rozpaczliwie szuka pomocy i w końcu znajduje. Trafia na terapię w nurcie narracyjnym, która wydaje się pomagać. Dostaje też kolejną diagnozę: ADHD. Z jednej strony czuje ulgę, bo wszystkie puzzle składają się w jedną całość. Z drugiej strony przez rok nie potrafi się z nią pogodzić. – Na terapii mielę to, co się dzieje w mojej głowie. Spotykamy się co trzy tygodnie, co miesiąc. Terapeutka przedłuża przerwy. Twierdzi, że mam więcej czasu, żeby przetrawić bieżączkę, i nie używam terapii do regulacji emocji. Faktycznie często wiele problemów umiem rozwiązać już bez jej pomocy i na kolejnym spotkaniu już o nich nie pamiętam, bo pojawiły się nowe.
Adam decyduje się również na coaching biznesowy. Wtedy jego psychiatra mówi: "Ale po co pan tam idzie, skoro pan wie, co robić?". – Nie umiałem znieść, że w firmie, dla której pracowałem, ludzie kupowali sobie za jedną premię nowe porsche, a ja byłem szeregowym pracownikiem od wszystkiego. Chcę kiedyś zobaczyć, jak to jest być obrzydliwie bogatym, i wydawało mi się, że do tego potrzebuję konsultacji. Okazało się, że psychiatra miała rację. Mam wiedzę, tylko boję się z niej korzystać. A na coaching poszedłem, bo potrzebowałem z kimś porozmawiać. Dotarło też do mnie, że chociaż jestem w wieloletnim związku, to czuję się cholernie samotny.
Adam uważa, że leczenie uratowało mu życie. Jest dużo bardziej stabilny emocjonalnie, wiele spraw poukładał, poprawiły się jego relacje z ojcem. – Tata się zmienił. Dzięki mojej terapii wiele zrozumiał, potrafił mnie przeprosić. Mama nie zmieni się nigdy. A ja nauczyłem się, jak działa moja psychika, w którym momencie się zapada. Dlatego zrezygnowałem z pracy w ostatniej firmie, ciągłe porównywanie się mnie niszczyło. Działam na własną rękę, znalazłem ludzi, którzy lepiej niż ja radzą sobie z pozyskiwaniem klientów i reklamą. Jednak wciąż mało rzeczy mnie cieszy. Nadal zdarza się, że bardzo chcę coś zrobić, ale nie mam siły. Staram się ją odnaleźć. Z partnerką niedawno otworzyliśmy kawiarnię. Podczas otwarcia zauważyłem, jak bardzo jestem wrażliwy na bodźce. Zdałem sobie sprawę, że jak się denerwuję, to tak naprawdę nie jest złość, tylko ja tak reaguję na ból.
dr hab. n. med. Sławomir Murawiec, psychiatra i psychoterapeuta
Rodzaj depresji często spotykany u milenialsów dobrze oddaje sformułowanie "wszystko albo nic". Takie osoby utykają na etapie wyobrażeń na swój temat i przyjmują postawę, że jeśli nie mogą być dokładnie takie jak w swoich fantazjach, to wszystko inne traci sens. Są też osoby, które bardzo wcześnie w swoim życiu zadeklarowały, że sukces ich nie interesuje. To często oznacza, że na wczesnym etapie snucia wyobrażeń na własny temat uznały, że nie są dość dobre, żeby sukces osiągnąć. A sama definicja sukcesu jest zakopana pod wieloma warstwami i dziś nie bardzo wiadomo, co ten sukces miałby dla nich oznaczać. Taka postawa charakteryzuje się z jednej strony dramatycznym poczuciem utraty własnej wartości, poczuciem bycia nikim i znalezienia się na samym dnie. A z drugiej strony – buntem i poczuciem urazy do świata, że zostało się tak niesprawiedliwie potraktowanym.
Osoba cierpiąca na depresję często wpada w pewien charakterystyczny stan. Przestaje być aktywna, traci motywację do osiągania czegokolwiek, zaczyna mieć myśli o zrobieniu sobie krzywdy. Dlaczego? Ponieważ uznała, że skoro nie udało jej się urzeczywistnić wyobrażeń na własny temat, nie ma sensu nic robić. To decyzja, która często zapada na bardzo wczesnym etapie życia, a jej konsekwencje trwają latami. Ci pacjenci nadal identyfikują się z poprzednim, wyimaginowanym obrazem siebie. W swoim świecie psychicznym pozostają osobami, które nadal dążą do nierealistycznie wysokich celów. A wyobrażeniem, którego nie potrafią porzucić, bo jest tak silne i emocjonalnie ważne, są oni sami i ich przyszłość, w której odnoszą spektakularny sukces.
Jednocześnie następuje proces okrutnego pognębiania siebie. To rodzaj furii skierowanej przeciwko sobie, która wynika z przekonania, że jeśli nie osiągnąłem sukcesu, to muszę siebie ukarać. Sukces jest dla mnie najważniejszy, jednak nie podejmuję żadnych kroków, aby go osiągnąć, albo uważam, że jestem do tego niezdolny, więc muszę sobie za to przyłożyć i upaść jeszcze niżej. Osoba cierpiąca na depresję dokonuje tego, podejmując działania, które prowadzą do zniszczenia siebie i swojej przyszłości. Częstym przykładem jest podejmowanie pracy dużo poniżej swoich możliwości, co potwierdza jej niskie poczucie wartości.
Milenialsi to pokolenie, które wpadło w pułapkę nieustannego samorozwoju. Często nie do końca świadomie stawiają sobie za cel osiągnięcie doskonałości i dążą do tego celu nawet kosztem własnego zdrowia.
W ich podejściu dominuje myślenie zero-jedynkowe: jeśli nie mogę być w czymś najlepszy, to świat nie jest wart, żeby wychodzić z łóżka. Milenialsi nie są nauczeni, że bycie zwyczajnym jest w porządku. Tymczasem uznanie, że istnieją osoby, które w jakiejś dziedzinie są lepsze i gorsze od nas, zdejmuje dużo napięcia. Ustawienie się tak, by celować w środek, przynosi ulgę. Bo jak mi się coś uda, to jestem zadowolony. A jak mi się nie uda, to po prostu mi się nie udało i trudno, życie się nie kończy.
Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekendowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.
Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ