Milenialsi
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)
Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".

***

Badania mówią, że większość milenialsów za sukces uważa osiągnięcie work-life balance*. Czy coś takiego w ogóle istnieje? 

Myślę, że tak, ale ten balans możemy zobaczyć dopiero z perspektywy czasu. Na różnych etapach życia mierzymy się z różnymi wyzwaniami. Upraszczając, można powiedzieć, że między 20. a 30. rokiem życia skupiamy się na nauce, stażach, pierwszej pracy. Zwykle to intensywny czas rozwoju zawodowego. Między 30. a 40. rokiem życia większość z nas próbuje się czegoś dorobić, bo zdajemy sobie sprawę, że teraz to jest łatwiejsze, niż będzie później. W tym okresie też część z nas zakłada rodziny, więc liczba obowiązków rośnie. Między 40. a 50. rokiem życia mamy zwykle już wypracowaną pewną pozycję, trochę starsze dzieci i więcej czasu dla siebie. Dla wielu osób to jest czas poszukiwania pasji. A między 50. a 60. rokiem zyskujemy jeszcze więcej swobody. Ludzie często mówią, że nie muszą albo nie chcą już tak dużo pracować, więc wybierają podróże albo spędzanie czasu z wnukami. 

Patrząc na całe życie z dystansu, możemy zobaczyć, że był w nim czas na work i czas na life. To tworzy ten balans. Pomysł, że możemy mieć wszystko naraz i zorganizować swoją dobę tak, aby uwzględniała każdą naszą życiową potrzebę i obowiązek, to jest idée fixe.  

Idée fixe, bo ta koncepcja wciąż nas dręczy i nie jesteśmy w stanie się od niej uwolnić. Uparcie do niej dążymy, choć jest właściwie niemożliwa do osiągnięcia.  

Moim zdaniem warto dążyć do bardziej realistycznego obrazu, bo ta koncepcja jest oderwana od współczesnego życia. Osoby pracujące dziś na freelansie czy w tzw. wolnych zawodach, miewają takie miesiące, kiedy pracują od rana do nocy. A potem mogą pozwolić sobie na miesiąc czy dwa, podczas których mają więcej czasu dla rodziny, przyjaciół, na podróże i inne przyjemności równie istotne w życiu. Patrząc na ich funkcjonowanie przez pryzmat koncepcji work-life balance rozumianej jako codzienna równowaga odmierzana z aptekarską precyzją, można uznać, że nie mają kontroli nad własnym życiem. Bo przecież każdego dnia powinni znaleźć przestrzeń na wszystkie te sfery.  

Nie tylko w wolnych zawodach zdarza się zasuwać od rana do nocy. Są tacy, którzy podobnie funkcjonują na etacie. Wielu specjalistów mówi, że taki tryb życia jest po prostu niezdrowy. 

Zostałam mamą bardzo wcześnie, bo w wieku 19 lat. Kiedy córka stała się samodzielna, zaczął się w moim życiu bardzo intensywny czas zawodowy. Nie wiem, czy chciałabym się wtedy zastanawiać, czy praca po 11 godzin dziennie jest dla mnie szkodliwa. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że stawiam pracę ponad dobro mojego dziecka, to byłoby krzywdzące, bo nie miałam specjalnego wyboru. Zrzucanie odpowiedzialności za kulturę zapracowania wyłącznie na jednostkę jest przemocą, to po pierwsze. 

A po drugie? 

To był jakiś wycinek mojego życia. Teraz jestem mamą po raz drugi i dzięki tamtemu okresowi intensywnej pracy dziś mogę pracować mniej. Nie wiem, co będzie, gdy mój syn pójdzie do szkoły, być może znów przyspieszę zawodowo. Pod koniec życia będę mogła sobie powiedzieć, że był w moim życiu czas na bycie mamą i wtedy mniej rozwijałam się zawodowo. Ale były też okresy intensywnego rozwoju zawodowego i w tym czasie byłam mniej dostępną matką. Często tych sfer życia nie da się idealnie pogodzić. Zawsze coś będzie odbywać się kosztem czegoś innego. Bezkosztowe życie nie istnieje, choć lubimy w to wierzyć. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Może tak bardzo szukamy równowagi, bo gdy byliśmy dziećmi, nikt specjalnie jej nie szukał? Nasi rodzice o work-life balance nie słyszeli. 

Nasi rodzice nie znali tego terminu, ale ten balans mieli. Ich wczesna dorosłość przypadła na okres, gdy państwo gwarantowało dostęp do pracy i jednocześnie regulowało jej rytm. W latach 80. władze PRL uznały, że to państwo powinno zapewnić obywatelom czas na wypoczynek, i wprowadziły koncepcję rekreacji. Dzień wolny w niedzielę, jakieś święta, coroczny urlop i obowiązek dłuższego urlopu co dwa lata. Ten rytm musiał być zachowany, więc większość naszych rodziców pracowała przez osiem godzin, do tej 15.30 czy 16.00. Dziś są miejsca, gdzie ten rytm nadal istnieje, ale wiele osób go nie doświadcza. 

Natomiast przełom lat 90. przyniósł transformację ustrojową, co skutkowało wzrostem grup osób niezwykle bogatych oraz tych, które nagle znalazły się na progu ubóstwa. Wtedy też nasi rodzice zaczęli doświadczać silnych niepokojów związanych z pracą, pojawiła się narastająca tendencja do pracoholizmu. Praca stała się symbolem poczucia bezpieczeństwa, bo zobaczyliśmy, że jej brak stanowi ogromne zagrożenie. To był również moment, kiedy uwierzyliśmy w te wszystkie historie "od pucybuta do milionera" przekonujące nas, że zdobywanie wielkiego bogactwa jest niezwykle istotne. To na nas wszystkich odcisnęło głębokie piętno.  

Na fundamencie pracy budowaliśmy swoją tożsamość i poczucie wartości. 

Dla wielu rodzin, które aspirowały do klasy średniej, awans społeczny polegał na tym, aby zapewnić dziecku dobre wykształcenie, ewentualnie umożliwić mu wyjazd za granicę lub znalezienie wyjątkowej pracy. Wszyscy słyszeliśmy: „Jeśli chcesz osiągnąć więcej niż ja, musisz się uczyć". To, jak nauczono nas traktować naukę, przełożyło się na to, jak dziś traktujemy pracę. Musimy być w tej pracy perfekcyjni, lepsi od innych i poświęcać jej bardzo dużo czasu. Kiedyś najpierw odrabialiśmy lekcje, a potem mogliśmy się bawić. Dziś najpierw praca, a potem przyjemności. 

Na przyjemność w dzisiejszych realiach rzadko wystarcza czasu. Cała idea work-life balance powstała jako odpowiedź na problem wypalenia i pracoholizmu. 

Zastanówmy się, czy to naprawdę kwestia braku czasu, czy raczej nieustającego wyścigu. Oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy jesteśmy zmuszeni do intensywnej pracy. Jednak większość osób przesiąkniętych przekonaniem, że nie ma w swoim życiu miejsca na przyjemności, tak naprawdę nie potrafi tej przyjemności z wolnego czasu czerpać.  

Tego lata prowadziłam w Warszawie cykl spotkań o zabawie po dorosłemu. Wielu moich gości miało trudności z określeniem, czym jest zabawa, a sam pomysł na nią wydawał im się lekko przerażający. Beztroska kojarzy się dorosłym z lekkomyślnością. A koncepcja zabawy często ogranicza się do bardzo wąskiego repertuaru przypadkowych zajęć, takich jak oglądanie Netfliksa, jedzenie chipsów i scrollowanie Instagrama. Nie wiemy, jak spędzać wolny czas, większość dostępnych pomysłów jest związana z piciem alkoholu. To nie jest zabawa, która nas rozwija. A my jesteśmy pokoleniem, które już wie, że chce robić rzeczy rozwijające.  

Uważam, że potrzebujemy nauczyć się bawić i to tak prosto z trzewi. Przemysł rozrywkowy trochę nam w tym przeszkadza, sugerując, że im drożej, dalej, a zabawa bardziej wyszukana, tym lepiej. Ta prawdziwa zabawa jest dla nas naprawdę bardzo trudna, bo wbrew pozorom my się boimy braku kontroli i braku działania. Boimy się swobody i szczęścia. Bo jak się cieszę, to zaraz pewnie spotka mnie coś paskudnego. Jak na chwilę przestanę pracować, to zdarzy się coś złego. Większość naszych postaw jest grana na taką melodię życia.  

Są milenialsi, którzy twierdzą, że dużo pracują, bo praca jest ich pasją. Podobno najszybciej wypalają się właśnie oni, bo najmniej dbają o równowagę. 

Możemy być pasjonatami w dziedzinie, którą praktykujemy, ale praca jest pracą. Zwykle polega na tym, że pojawiamy się o umówionej godzinie, wykonujemy określone zadania i bierzemy za to wynagrodzenie. To jest krótka definicja pracy, która nie jest specjalnie kompatybilna z definicją pasji. 

Ale słyszeliśmy przecież, że jak uczynimy z pasji pracę, to nie przepracujemy ani jednego dnia w życiu.  

Jak ktoś nie chce pracować przez całe życie, to musi zostać bezrobotnym. Wtedy nie będzie musiał unikać pracy przez przekonywanie siebie, że praca może przestać być pracą. Albo spędzać w niej nieustannie czasu, tłumacząc sobie, że to przecież nie jest praca. Jeśli wykonujemy takie ułomne akrobacje mentalne, warto się zastanowić, jak postrzegamy naszą obecność w świecie oraz jaki mamy stosunek do wysiłku. Jeśli dążymy do tego, aby nasza praca była wyłącznie naszą pasją, to chcemy od czegoś uciec.  

Właśnie od wysiłku? Ma być zawsze przyjemnie? 

Ludzie potrafią w swoją pasję wkładać bardzo dużo wysiłku. Dla mnie ktoś, kto mówi, że chce uczynić z pasji pracę, mówi: chcę mieć pracę, w której czuję, że żyję. Pasja zaspokaja naszą potrzebę ciekawości, często oznacza dla nas brak powtarzalności. Jest czymś, co inspiruje, ma sens i jest kompatybilna z naszą osobowością. Trudno stan takiego ożywienia utrzymać, gdy mamy jedną pracę przez długi czas. Więc może zamiast poszukiwać karkołomnych rozwiązań łączących dwa odmienne elementy życia albo unikać pracy, lepiej wziąć pod uwagę swój rytm? Zastanowić się, jak długo pracujemy w jednym miejscu, i może rozważyć częstsze zmiany, aby zachować ciekawość i energię? Szukać pracy, która nas karmi i daje satysfakcję, ale za pomocą rozwiązań, które są realne.  

Moja praca nie jest moją pasją, choć jest z nią związana. Pasjonuje mnie człowiek, a sposób, w jaki pracuję nad jego zdrowiem psychicznym, wynika z tego, że dzięki mojej pasji posiadłam pewną wiedzę. Jednak nie mogę oczekiwać, że nigdy nie poczuję znudzenia w gabinecie terapeutycznym, słysząc te same pytania lub podobne historie po raz dwusetny. Jeśli uwierzyłabym, że dzięki pasji nie przepracuję ani jednego dnia w życiu, to automatycznie skazałabym się na frustrację i poczucie porażki. Niestety, często opowiadamy sobie takie nieznośnie optymistyczne historie. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Wierzymy, że istnieje takie zajęcie i taki sposób na łączenie pracy z życiem, który pozwoli nam doświadczać niekończącego się spełnienia. 

Judith Viorst w książce „To, co musimy utracić" dokładnie opisuje ten mechanizm. Człowiek, aby być szczęśliwym, musi pozbyć się wielu iluzji. Iluzji o doskonałej rodzinie, która nigdy nie zrani. Iluzji, że jak się naprawdę zakocha, to ten stan będzie trwał wiecznie. Iluzji, że nigdy nie zostanie zdradzony, a przyjaciele nigdy go nie obgadają. Oraz iluzji, że od razu trafi na pracę marzeń, nigdy w tej pracy nie popełni błędów i każdy jego dzień będzie perfekcyjny. Tylko zgoda na niedoskonałość może nas ocalić przed wiecznym poczuciem niespełnienia. My, milenialsi, często tej zgody nie mamy.   

Ja nazywam to brakiem realnego obrazu rzeczywistości. Właśnie stąd bierze się nasze rozczarowanie i jakaś starcza gorycz. W naszym pokoleniu jest niewiele osób, które czują się względnie spełnione. Nie mam na myśli ludzi radosnych, bo szczęście nie musi przejawiać się radością. Mówię raczej o osobach, które powiedzą: „Różne rzeczy mi się w życiu przytrafiają, ale jestem bardziej na plusie niż na minusie". Moim zdaniem to jest dobry punkt wyjścia do myślenia o swoim życiu. Tymczasem my wiecznie czujemy się oszukani. 

Bo? 

Bo uparcie wierzymy w bajki. Dziś sami opowiadamy sobie historie, że być może wkrótce człowiek nie będzie już cierpiał ani się starzał, i tylko czekać, aż poczujemy się oszukani. Wcześniej uwierzyliśmy w historie, które przekazywały nam poprzednie pokolenia. Mówiono nam, że kiedy tylko otworzą się granice, czeka nas eldorado, a nauka to potęgi klucz, i myśmy w to uwierzyli. Ci, którzy emigrowali, dziś wracają z kasą na dom, ale też poczuciem straconego czasu. Ci, którzy poświęcili się nauce, czują, że niewiele z tego życia mają. 

Mało kto jest zadowolony. 

Wszyscy byliśmy uczeni, że pracowitość jest najważniejszą wartością i jak będziemy ciężko pracować, zostaniemy docenieni. A teraz na rynek pracy wkracza pokolenie zetek, które na dzień dobry mówi: moja praca jest warta tyle, za więcej nie będę pracować. Nie będę odbierać telefonów po godzinach pracy, a jutro nie przyjdę, bo mam ważne wydarzenie rodzinne. Jeden z moich pacjentów skomentował to tak: „Wypruwałem sobie flaki przez ostatnie 20 lat, a teraz ktoś mówi, że po 17.00 nie będzie dostępny, bo spędza czas z dziewczyną, oglądając filmy". Inna pacjentka zastanawia się, dlaczego pozwalała na mobbing. Wiele lat była w bardzo ciemnym miejscu, bezbronna wobec swojej szefowej. Dopiero teraz dostrzegła, że może stawiać granice, i je stawia, ale ma poczucie utraty ogromnej części swojego zawodowego życia.  

My, milenialsi, trochę się bulwersujemy, a trochę zapadamy, bo czujemy się oszukani, gdy kolejne pokolenie pokazuje nam standardy, które powinny być normą. Zetki uczą nas, że można cenić siebie, swój wysiłek, swój czas i nie bać się utraty pracy.  

Wielu milenialsów w zderzeniu z tą normą czuje, że straciło kawał życia. Mają poczucie, że koszt jednak okazał się większy niż zysk. 

Świat nam mówił o byciu dzielnym i pracowitym, ale ten sam świat tego nie docenił. Okazało się, że harówka nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Oczywiście są wyjątki, którym poświęcenie przełożyło się na jakość życia. Ktoś ciężko pracował i dziś odcina kupony od pozycji zawodowej. Ale to są wyjątki, o których słyszymy na scenie mówców motywacyjnych. Oni mówią: zobaczcie, jestem przykładem tego, że to działa. Ale dla ilu osób nie zadziałało? Ile osób spłaca kredyty, które wzięło na swoje biznesy? Ile osób pracowało od rana do nocy i nie ma dziś z tego profitów? Nie ma sceny dla osób, które opowiadają o tym, jak wszystko, co robiły, nie ma dziś znaczenia.  

Proszę zauważyć, jak wielu Polaków było zdziwionych, że Steve Jobs umarł. Okazało się, że śmierć dotyczy również jego - i to było absolutne zaskoczenie, że nie mógł sobie kupić zdrowia. Takich przykładów będzie więcej, bo nasze pokolenie zaczyna chorować. Część z nas dobiega czterdziestki, a to moment pierwszych poważnych podsumowań. Będziemy się przyglądać, co miało znaczenie. Obawiam się, że dla wielu z nas to będzie gorzka lekcja dojrzewania do tego, żeby odkryć, co w naszym życiu jest najważniejsze. Mówiłam wcześniej, że na różnych etapach życia mamy różne priorytety, i to prawda. Natomiast są kategorie, których używamy pod koniec życia, aby się z nim rozliczyć. Badania sugerują, że najlepiej oceniają swoje życie ci, którzy mieli silne i prawdziwe więzi z innymi ludźmi. Trochę zaskoczenie, że to nie iPhone, samochody i sukcesy, które można odhaczyć na liście. 

Zdjęcie ilustracyjne (fot. Shutterstock)

Wydaje nam się, że spełnienie jest daleko od przeciętności. 

Daleko od tego, co dostępne dla wszystkich. Bo mamy przekonanie, że są jakieś wyjątkowe rzeczy, po które mogą sięgnąć tylko wyjątkowe osoby. A wyjątkową osobą jesteś dzisiaj, jak jesteś freelancerem, który sprzedaje kursy online na Instagramie, prowadzisz wielką, dobrze prosperującą firmę, zrobiłeś doktorat albo odbyłeś jakieś niesamowite podróże i mieszkasz na Bali. Według nas tylko taka osoba może być dumna ze swojego życia. Bo to, co wyjątkowe, jest dla nas absolutnie lepsze. A żeby być tym wyjątkowym, oczywiście musimy ciężko pracować. Po wielu latach harówki może się okazać, że jedyne, co nam się udało, to wyrobić wielką liczbę nadgodzin. Albo odnosimy sukces, ale brakuje nam kogoś, z kim moglibyśmy się nim podzielić. 

Jak więc szukać tego balansu w życiu, żeby potem nie żałować? Jedni milenialsi mówią o sztywnych godzinach pracy, inni o elastyczności, jeszcze inni o tym, że ich praca i życie zupełnie się przenikają. 

Nie ma jednej właściwej teorii dla nas wszystkich. Większość z nas pragnie balansu w życiu, ale nie wszyscy funkcjonujemy tak samo. Już na starcie zostajemy różnie wyposażeni, mamy też inne zainteresowania i zmierzamy do różnych celów. Docieramy do nich, korzystając z różnych dróg. Żeby na koniec móc powiedzieć, że dobrze wykorzystało się swój czas, trzeba wybrać taką drogę, która jest nam najbliższa. Zgodna z naszymi potrzebami i wartościami.  

To jak ze sportem. Dziś wiemy, że ruch jest nową formą medycyny, ale każdy może wybrać inną aktywność fizyczną. Jedni praktykują jogę, inni trekking, jeszcze inni spacery, a dla niektórych sportem jest boks. Cele też są różne. Niektórzy chcą schudnąć, inni zyskać siłę, a jeszcze inni wesprzeć zdrowie psychiczne. Wybierzmy dla siebie taką aktywność, która przychodzi nam najłatwiej i jest dla nas najbardziej naturalna.  

Czasem trudno wybrać. 

Bo ciśnienie na poszukiwanie jednego zgrabnego modelu zarządzania sobą w życiu jest pomyłką. Świetnie, że ludzie dzielą się swoimi doświadczeniami. Możemy je przetestować i zobaczyć, czy nam służą. Ważne, żeby umieć ocenić, czy dana metoda pasuje do naszego stylu życia. My, milenialsi, mamy niestety wciąż małe oparcie w sobie i skłonność do nadmiernej intelektualizacji. Trzymamy się teorii, konceptów i psychoedukacji. Z jednej strony dzięki temu się uczymy, z drugiej strony warto zapytać siebie, czego to ja potrzebuję, która z tych strategii jest najbliższa mojemu stylowi życia. A zamiast tego my często pytamy, która strategia jest najskuteczniejsza, ale dla innych. To jest ogromny problem naszego pokolenia, że można nam wcisnąć wszystkie sposoby na życie. My będziemy je testować, a jak nie będą nam służyć, to siebie będziemy okładać po głowie.  

Szukamy narzędzi na zewnątrz, bo nie znamy swoich potrzeb?  

Nie mamy wewnętrznego oparcia w sobie, więc szukamy go na zewnątrz. Brakuje nam poczucia sprawczości. Próbujemy je uzyskać albo przez nadmierną pracę i poszukiwanie sposobów na idealny balans w życiu. Albo przez roszczeniowość, tupanie nóżką i mówienie, że nam się coś należy. W ten sposób pozostajemy wciąż w pozycji dziecka. Jak powiedział prof. Tomasz Sobierajski, jesteśmy krainą dzieci przebranych za dorosłych, które szukają innych dorosłych, aby im powiedzieli, jak żyć. 

Zobacz wideo "Młodych dziwi, że w Polsce są też babcie niemoherowe"

Chcemy instrukcji, która nam zagwarantuje szczęście. 

Cały czas słyszę w gabinecie pytania o to, co robić, czego nie robić, żeby dobrze żyć. Jak wielu psychologów odpowiadam: to zależy. Bo umiejętność korzystania z wiedzy zależy od kontekstu, w jakim ją stosujemy. To właśnie kontekst decyduje, czy ta wiedza jest użyteczna, czy nie. Kontekst jest właściwie najważniejszą odpowiedzią. 

Pragniemy mieć równowagę między pracą a życiem osobistym. Być może przeczytaliśmy, że powinno się spać osiem godzin, pracować osiem godzin i poświęcać osiem godzin na życie osobiste, ponieważ ktoś udowodnił, że to jest skuteczne. Warto się zastanowić, w jakich okolicznościach życiowych to jest skuteczne. Czy ta zasada nadal działa, kiedy jestem chora? Kiedy właśnie urodziłam dziecko? Kiedy mam projekt życia do zrobienia? Bez uwzględnienia kontekstu ta wiedza może być szkodliwa i stanie się narzędziem opresji. Patrzenie na konteksty jest czymś, czego musimy się uczyć. 

Czym się kierować, układając swoje proporcje, żeby jednak nie żyć tylko dla pracy, ale pracować, żeby żyć? 

Według mnie kluczem do sukcesu jest traktowanie życia równie poważnie co pracy. Choć orędownicy slow life często sugerują, by unieważnić pracę na rzecz życia, ja bym jej nie demonizowała. Uważam, że to, co robimy zawodowo, ma znaczenie. A jeśli ktoś próbuje mnie przekonać, że jest inaczej, uznaję, że mamy inny system wartości. Moim zdaniem to kluczowe, byśmy wybierali pracę, która karmi te części nas, które potrzebujemy nakarmić. I dokładnie to samo robili w życiu. Wybierali aktywności, które nas napełniają i sprawiają, że życie jest pasjonujące.  

Jak się przy tym łapaniu równowagi nie wpędzać w poczucie winy? 

Poczucie winy jest trochę jak martwienie się. Nic nie mogę zrobić, więc chociaż się pomartwię. To jest pozorne działanie. I często zatrzymujemy się na tym etapie, bo to daje iluzję działania i bardzo męczy. Bardzo podobnie jest z poczuciem winy. Nie zrobiłam tego, na co się ze sobą umówiłam, i teraz mam dwie możliwości. Mogę albo się pozawstydzać, ukarać, opowiedzieć wszystkim dookoła, jak mi z tym ciężko, a potem iść do pracy w poniedziałek i zrobić to samo. Albo zachować się po dorosłemu, wziąć za to odpowiedzialność, zastanowić się, dlaczego się tak zachowałam, i po prostu zrobić inaczej w następnym tygodniu.  

*Z raportu „Milenialsi w MŚP. Pod lupą" opracowanego przez Europejski Fundusz Leasingowy wynika, że 86 proc. badanych za sukces uważa osiągnięcie równowagi pomiędzy życiem prywatnym a zawodowym.  

Joanna Flis. Jest pedagożką, psycholożką, psychoterapeutką systemową w procesie certyfikacji. Związana z Uniwersytetem Szczecińskim, gdzie prowadzi badania nad rodzinami alkoholowymi. Od ponad 10 lat pracuje w zawodzie terapeuty. Jest autorką książki "Co ze mną nie tak? O życiu w dysfunkcyjnym domu, środowisku, w Polsce i o tym, jak sobie z tym (nie)radzimy" oraz podcastu „Madame Monday".

Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekendowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.

Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ

Więcej artykułów