
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".
***
Milenialsi pójdą do wyborów?
Wydaje się najważniejsze, żeby powiedzieć, że milenialsi i zetki będą mieli mniejszy wpływ na wynik nadchodzących wyborów niż starsze pokolenia.
Dlaczego?
Dlatego że w Polsce struktura wieku się wyraźnie zmienia. Społeczeństwo się starzeje, więc coraz większej siły wyborczej nabierają osoby 60+.
A nie dlatego, że milenialsi są mniej zaangażowani w politykę niż inne pokolenia?
Milenialsi dorastali jeszcze w cieniu PRL-u, zwłaszcza że transformacja w Polsce była bardziej ewolucją niż rewolucją. PRL powoli wyparowywał z życia społecznego, nie został gwałtownie, z dnia na dzień, obalony i unieważniony. To pokolenie było socjalizowane politycznie w taki sposób, żeby bardziej koncentrować się na życiu osobistym niż na zaangażowaniu w sprawy publiczne. Dlatego podobnie jak ich rodzice w latach 80. dziś milenialsi faktycznie mają tendencję, żeby od polityki uciekać.
Natomiast jeśli rozmawiamy o wyborach z perspektywy pokoleniowej, to jednak kluczowy wpływ na wyniki ma liczebność poszczególnych grup wiekowych. Dziś w kohorcie wiekowej między 18. a 29. rokiem życia mamy jakieś pięć mln ludzi. A emerytów mamy prawie 10 mln. Widać więc wyraźnie, że młodzi nie są w stanie konkurować ze starszymi pokoleniami. A mimo to wciąż angażują się w różne inicjatywy polityczne i społeczne. Z jednej strony biorą udział w strajkach klimatycznych czy ruchach takich jak Czarny Protest. Z drugiej angażują się w prawicowe inicjatywy, takie jak Marsz Niepodległości.
Angażuje się generacja Z. Milenialsi się zasiedzieli.
Trudno się dziwić, że się zasiedzieli. W przypadku milenialsów obecnie nakładają się na siebie dwie teorie typowe dla myślenia socjologicznego. Pierwsza to teoria cyklu życiowego. Jeśli ktoś się urodził między 1980 a 1995 rokiem, to jest teraz w takim momencie życia, gdy ma naprawdę dużo na głowie. Po kilku albo kilkunastu latach doświadczenia zawodowego właśnie osiąga szczyt swojej produktywności. Prawdopodobnie realizuje też inne role społeczne, jak rola partnera czy partnerki, a często także matki lub ojca. Odpowiedzialna praca, budowanie związku i wychowywanie dzieci – szczególnie w wieku przedszkolnym i wczesnoszkolnym – pochłania naprawdę dużo czasu i energii. Z tego powodu zaangażowanie w sprawy publiczne, które również wymaga pewnych zasobów czasowych, może wydawać się trudne. Więc ten etap cyklu życiowego to pierwsza rzecz mająca silny wpływ na polityczne zaangażowanie milenialsów.
A druga?
Druga bazuje na teorii pokoleń. Jeśli ktoś się urodził między 1980 a 1995 rokiem, to znaczy, że dorastał w czasie, kiedy odsuwanie się od brutalnej rzeczywistości politycznej było czymś zupełnie normalnym. Tak postępowali rodzice milenialsa. Ogromna aktywność społeczna, szczególnie silna w latach 1980 i 1981, została przerwana przez wprowadzenie stanu wojennego. Ten stan wojenny złamał kręgosłup społeczeństwu obywatelskiemu, które reprezentowało nawet kilkanaście milionów ludzi w Polsce. Rodzice milenialsów doświadczyli wówczas, że mimo niesprzyjających okoliczności w tym zatęchłym bagienku da się w miarę spokojnie funkcjonować. Może nie jest to przyjemne, ale wykonalne. Trzeba tylko unikać angażowania się w sferę publiczną, wycofać się z rzeczywistości politycznej. I te oznaki wycofania w ich pokoleniu do dzisiaj widać.
To doświadczenie pokoleniowe, którego bezpośrednio doświadczyli obecni 60-latkowie, pozostało z nami na kilkadziesiąt lat. Więc jeśli pyta pani o milenialsów, to oni dorastali w przekonaniu, że można dobrze żyć, całkowicie wyłączając się z polityki. Co ważne, mieli poczucie, że to jest właściwe.
Bo polityka jest brudna.
To jest właśnie taka wizja, w której rzeczywistość publiczna rysuje się jako coś zbrukanego, od czego należy się trzymać jak najdalej. Tam się nie wchodzi, bo to jest odrażające. Tam są kłamstwa, złodziejstwo, cudzołóstwo. Jednym słowem – zło. Im ktoś jest mniej zaangażowany i ma mniej czasu, żeby politykę śledzić i próbować zrozumieć, tym bardziej jest skłonny się wyłączyć. Bo to jest względnie łatwe rozwiązanie. Można powiedzieć: "Ja nie chcę się w tym babrać", i zbojkotować głosowanie. Nie mówiąc już o zaangażowaniu innego rodzaju, na przykład skorzystaniu z prawa do bycia wybieranym. Będziemy zresztą niebawem obserwować łapankę na dalsze miejsca na listach wyborczych, których nikt nie chce obsadzać. To wszystko jest kwestia pewnego wzorca kulturowego, który mówi, że bezpieczniej jest się w ogóle nie angażować.
Bo "taki mamy klimat" i "trzeba się z tym pogodzić". Można albo się ubrudzić, albo uciekać, więc nie ma się co dziwić, że wielu milenialsów woli uciekać?
Ta ucieczka była bardziej zrozumiała w latach 80., bo wtedy mieliśmy do czynienia z systemem, co do którego nie było żadnych wątpliwości, że jest niedemokratyczny. Jeśli za definicję demokracji przyjmiemy możliwość zmiany władzy, to niezależnie od naszej krytycznej oceny sytuacji w kraju nadal istnieje znaczna szansa, że obecny rząd może przegrać wybory. Inna sprawa, że rywalizacja o nasze głosy nie jest równa, ale to temat na inną dyskusję.
Jeśli mnie pani pyta, którzy spośród milenialsów pójdą do wyborów, to również w tym pokoleniu obowiązywać będzie pewien ogólniejszy wzór. Osoby lepiej wyposażone w społeczne zasoby chętniej będą w nich uczestniczyć. Nie chodzi jedynie o kwestie ekonomiczne i edukację, choć dzisiejsi 30- i 40-latkowie mają średnio wyższy poziom wykształcenia niż ich rodzice, to na pewno. Ważną rolę odgrywa tu również miejsce pochodzenia i zamieszkania – osoby z mniejszych miejscowości mogą być średnio mniej skłonne do udziału w wyborach. Dodatkowo należy pamiętać, że to jest pokolenie bardzo przetrzebione migracją. Mnóstwo osób, szczególnie z mniejszych miejscowości, wyjechało. Natomiast dla mobilizacji wyborczej milenialsów za kluczowe uznawałbym jednak kwestie momentu cyklu życiowego i doświadczenia pokoleniowego zapośredniczonego przez rodziców.
A może część milenialsów nie głosuje, bo nie widzi nikogo, na kogo warto byłoby oddać głos?
Byłbym ostrożny w takich sądach. Trzeba się bardzo postarać, żeby na listach wyborczych naprawdę nie znaleźć nikogo, kto by nam chociaż trochę pasował. A czy tam w ogóle są właściwi ludzie? W demokracji rzadko dostajemy idealnego kandydata czy kandydatkę. Zdecydowanie częściej to wybór między lepszym a gorszym. Nie chcę powiedzieć, że między mniejszym lub większym złem, ale czasem i tak bywa. Mamy 460 miejsc do obsadzenia, o jedno miejsce rywalizuje średnio około 10 osób kandydujących. Wydaje się, że w każdym okręgu znajdzie się ktoś, kto mógłby spełniać nasze potrzeby choć trochę lepiej niż pozostali.
Może więc chodzi o komunikację? Ani rząd, ani opozycja nie docierają do milenialsów. Pytania z referendum to jest co najwyżej materiał na mem, który zresztą rozbawi niewielu. Większość spojrzy z politowaniem i wróci do swoich spraw.
Jeśli uświadomimy sobie, że grupa emerytów jest dzisiaj prawie dwa razy większa od najmłodszej kohorty uprawnionej do głosowania (18–29 lat), to zrozumiemy, dlaczego politycy akurat do nich mówią. Natomiast referendum to jest policzek wymierzony demokracji i wszystkim obywatelom i obywatelkom. Jesteśmy pytani o rzeczy drugorzędne.
O co należałoby zapytać?
Miałbym zupełnie inny stosunek do tego referendum, gdyby politycy Prawa i Sprawiedliwości jasno oświadczyli, że prezentują te cztery pytania, ponieważ uważają je za istotne. A jeśli opozycja ma inne ważne pytania, to również może je przedstawić.
Może pojawiłby się ktoś, kto chciałby zapytać o jakąś kwestię ustrojową? Moim zdaniem na przykład warto byłoby w końcu jednoznacznie rozstrzygnąć, czy Minister Sprawiedliwości powinien jednocześnie pełnić funkcję Prokuratora Generalnego. Ostatnie osiem lat pokazuje, że połączenie tych stanowisk może skutkować – eufemistycznie rzecz ujmując – mało optymalnym z perspektywy obywatela działaniem prokuratury. Kolejna kwestia, którą w obecnej sytuacji geopolitycznej będziemy musieli rozstrzygnąć, to kwestia obowiązkowej służby wojskowej – o to też warto by było zapytać obywateli.
A pytanie o politykę mieszkaniową? Przyciągnęłoby milenialsów?
Sytuacja mieszkaniowa wielu 30-latków zaczyna znowu przypominać sceny z filmów Stanisława Barei, którego dorobek pokazuje, że najpewniej sam łatwej sytuacji mieszkaniowej nie miał. Może warto byłoby zapytać w referendum, czy należy odejść od "modelu własnościowego" i przejść na model budowania przez państwo (ale i inne podmioty) mieszkań na wynajem? Z punktu widzenia obywateli, którzy wydają gigantyczne pieniądze na wynajem, bo nie stać ich na absurdalnie wysoki kredyt na zakup mieszkania, to z pewnością temat dużo ważniejszy niż zapora na granicy białoruskiej. Pytanie o mieszkalnictwo czy edukację faktycznie mogłoby zmobilizować wielu milenialsów do oddania głosu. A PiS mówiący, że się wsłuchuje w głos swoich wyborców, nie mógłby utrącić takiego pytania referendalnego, gdyby tylko ktoś ośmieliłby się je zaproponować.
Nie tylko PiS, pozostałe partie też mają milenialsowi niewiele do zaoferowania.
Dobrym przykładem jest tu Lewica. Z mojej perspektywy to naprawdę fascynujące, że dali sobie ukraść całą narrację socjalności i solidarności wywodzącą się z tradycji robotniczej. W Polsce, gdzie mamy tak długą i chwalebną tradycję oraz historię ruchów robotniczych, związków zawodowych, PPS-u, a robotnicy wciąż stanowią znaczną grupę wyborców, nikt do nich nie mówi. Lewica (nie tylko w Polsce) od lat 80. przegrywa bój o klasę robotniczą, już nie wspominając o szeroko rozumianych klasach ludowych. Ale przecież to jest odwracalne. Tylko należałoby coś robić. Lewica nie podejmuje walki, a jeśli to robi, to w tak bezobjawowy sposób, że ani pani, ani ja, ani inni wyborcy o tym nie wiedzą. Mam podejrzenie graniczące z pewnością, że większość robotników w Polsce głosuje na prawicę, nie na lewicę. To wydaje się co najmniej osobliwe i widzę tu ogromną przestrzeń, w której Lewica mogłaby się zaangażować.
Po wszystkich milenialsów byłoby im trudno sięgnąć, bo to pokolenie wyrastało może nie w duchu Balcerowicza, ale z pewnością w bardzo neoliberalnym środowisku. Dopiero gdy w 2008 pojawił się potężny kryzys, a później głos zaczęli zabierać ekonomiści, jak Janis Warufakis czy Thomas Piketty, i mnóstwo innych myślicieli, myślicielek, polityków i polityczek, ten dominujący neoliberalny paradygmat patrzenia na gospodarkę zaczął się zmieniać. I dzisiaj już wiadomo, że propozycje Balcerowicza, szczególnie dziś, to jednak nie są najlepsze rozwiązania wielu naszych problemów.
Z drugiej strony mamy jednak Konfederację i Korwina.
Tu akurat mamy solidne dowody z badań, że najprostszym sposobem przekonania osoby wyznającej społeczny darwinizm propagowany przez Korwina i Mentzena jest wysłanie jej do pracy. Młody mężczyzna poniżej 25. roku życia, który jeszcze nie pracował, z dużym prawdopodobieństwem będzie skłaniał się ku pomysłom Korwina. Jednak po rozpoczęciu pracy nagle dostrzega, że podatki, ubezpieczenie zdrowotne czy świadczenia emerytalne są pożyteczne, że czemuś służą. Bo każdy, kto pracuje i nie ma tych zabezpieczeń, błyskawicznie orientuje się, w jak trudnej sytuacji się znalazł.
A jednak wśród milenialsów Konfederacja również znajduje swój elektorat. Jeśli ktoś, kto ma 30 lub 40 lat, popiera Mentzena, to o czym to mówi?
Na przykład o tym, że jest z pokolenia, dla którego jednym z najlepszych scenariuszy na życie jest stworzenie własnego biznesu. Być może mamy do czynienia z kimś, kto jest zmuszony prowadzić jednoosobową działalność gospodarczą? Uśmieciowienie rynku pracy ma dziś swoje konsekwencje w polityce w postaci Mentzena właśnie, wzorowego w pewnym sensie ucznia Balcerowicza i Korwina. On reprezentuje wcześniej wspomniany darwinizm społeczny, który najlepiej obrazują hasła typu: "Jeśli upadniesz, to giniesz", "Wszyscy musimy być przedsiębiorczy!". Przecież my wprowadziliśmy nawet przedsiębiorczość do szkół, więc uważamy, że każdy powinien być przedsiębiorczy. A to nie jest ani dobre, ani potrzebne... Gdy ktoś jest lekarzem i daje się poznać jako jednostka przedsiębiorcza, to ja – z reguły – zaczynam się obawiać. Prokurator, nauczyciel, policjant, urzędnik – jeśli na takim stanowisku ktoś jest przedsiębiorczy, to powinien nam się włączać dzwonek alarmowy...
Natomiast do osoby zmuszonej do prowadzenia własnej działalności gospodarczej (często zresztą będącej w istocie zwykłą pracą najemną) to, co mówi Mentzen, może przemawiać. "Jak obniżą podatki, to na koniec miesiąca zostanie mi więcej w portfelu. A im więcej mi zostanie w portfelu, tym będę zamożniejszy. O emeryturę pomartwię się później, bo może tak dobrze mi pójdzie, że będę mieć siedem mieszkań na wynajem i będę mógł z tego żyć". Zresztą proszę mi pokazać trzydziestokilkuletnią osobę, który poważnie myśli o emeryturze.
Znam za to 30-latki, które myślą o prawie do przerywania ciąży. Jak to możliwe, że temat aborcji pojawia się na wokandzie tylko przy okazji kolejnej afery, wyłącznie w kontrowersyjny sposób, a poza tym cisza?
Rozmowy na temat aborcji zostały skutecznie usunięte z debaty publicznej, choćby za sprawą wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, który stwierdził, że jak ktoś chce przeprowadzić w Polsce aborcję, to doskonale wie, gdzie się udać. Ten temat został w pewien osobliwy sposób sprywatyzowany, a później zamieciony pod dywan. W efekcie zdaniem wielu polityków nie ma tu o czym więcej dyskutować.
Czy ktoś próbował się podczepić pod to planowane referendum z pytaniem o przerywanie ciąży? Ja nie słyszałem takiego postulatu. Warto się zastanowić dlaczego. Sam nie mam na to pytanie dobrej odpowiedzi. Sądziłem, że na przykład Marta Lempart zaraz powie: "Doskonale, to róbmy referendum i zapytajmy o prawa kobiet!". Osobiście nie jestem zwolennikiem rozstrzygania o aborcji w referendum, ale jestem przekonany, że są miliony ludzi, którzy chcieliby się na ten temat wypowiedzieć. Dlaczego ich głos nie ma być słyszalny?
Każde dodanie nowego pytania do referendum stawia PiS w sytuacji, w której musieliby powiedzieć: "Nie, to nie jest ważne" lub tłumaczyć: "Tak, to są bardzo ważne rzeczy, ale o nich obywatele nie mogą rozstrzygać", bo taka prawdopodobnie byłaby ich linia obrony. Innym argumentem w tej konkretnej sprawie mogłoby być stwierdzenie, że polska konstytucja (i jej interpretacja przez TK) nie daje takiej możliwości. Więc pojawia się pytanie, czy w ogóle możemy rozmawiać o kwestiach, które są uregulowane w konstytucji?
Oraz pytanie, czy w ogóle możemy rozmawiać? Politycy nie mówią do milenialsów, więc oni nie idą głosować. Oni nie głosują, więc o Polsce decydują pokolenia ich rodziców i dziadków. Wszyscy jesteśmy coraz bardziej podzieleni i obrażeni na siebie nawzajem.
Nie głosując, milenialsi sami wyłączają się poza nawias podejmujących decyzje. Warto, żeby każdy obywatel i obywatelka zdał sobie sprawę, że jednak lepiej głosować w wyborach parlamentarnych. Bo to one dystrybuują władzę w polskim systemie politycznym, to po pierwsze.
A po drugie?
Warto dopytać tych najważniejszych interesariuszy, którzy są zainteresowani liberalizacją ustawy aborcyjnej, polityką mieszkaniową czy innymi kwestiami ważnymi dla milenialsów, dlaczego nie podnoszą tych wątków. Skoro już mamy to referendum (które notabene prawdopodobnie nie osiągnie 50 proc. w żadnym pytaniu i będzie po prostu marnotrawstwem publicznych zasobów), to wyobrażam sobie, że można Polskę zalać plakatami z pytaniami referendalnymi, które nie padną. Na przykład: "Czy jesteś za liberalizacją ustawy o przerywaniu ciąży w Polsce?". Odpowiedź "tak" równa się jedna partia, odpowiedź "nie" równa się inna partia. To przecież nie jest nielegalne.
Wtedy każdy obywatel bez trudu będzie mógł odnaleźć lokalnego posła czy posłankę i powiedzieć: "Jestem państwa pracodawcą. Co robicie w tej sprawie? Proszę mi zdać relację". Akurat w okresie przedwyborczym posłanki, posłowie, senatorki i senatorowie są na to dość wrażliwi ze względu na kampanię wyborczą. I to akurat jest sprawa dosyć prosta, która nie zabierze milenialsowi dużo czasu. Można to zrobić po pracy w kilkanaście minut za pomocą maila, telefonu albo mediów społecznościowych.
A co mogą zrobić dziennikarze, żeby polityką nie straszyć, ale zainteresować? Nie jest tajemnicą, że milenialsi gazet raczej nie kupują, a od mediów głównego nurtu wolą media społecznościowe. Wskoczyć jak Mentzen na TikToka?
Poza wszystkimi grzechami, które mają media społecznościowe, TikTok jest dodatkowo obarczony. Służy innym celom niż tylko dostarczanie nam rozrywki i zarabianie na tym. Jeśli ktoś to rozumie, to TikToka będzie jednak ograniczał.
Jednak najważniejsze wydaje się, żebyśmy nawet przy ograniczeniach długości wideo czy liczby znaków umieli zachować powagę wobec tych aspektów życia, które tej powagi i szacunku wymagają. Jest to jakiś błąd nas wszystkich, że wychowujemy kolejne pokolenia w przekonaniu, że wszystko musi być fajne, beztroskie i zabawne. Nie musi i nie powinno. Istnieją tematy i sytuacje, o których nie należy mówić w taki sposób.
15 sierpnia widziałem fragment okolicznościowego koncertu, gdzie śpiewano piosenki powstańcze w taki sposób, który naprawdę urągał tej okazji. Moim zdaniem było to wysoce niestosowne. Pewnie nie bez znaczenia jest tu fakt osobistego stosunku do tych spraw – moja rodzina została mocno doświadczona w Powstaniu, moja babka cudem przeżyła rzeź Woli... Więc choć nie jestem przeciwnikiem lekkości i cenię sobie poczucie humoru, patrząc na to, czułem się zażenowany i wkurzony. Ten przykład pokazuje, że są tematy, które wymagają powagi. Zatem media społecznościowe jak najbardziej, pod warunkiem że nie będziemy podnoszonych w nich tematów przesadnie upraszczać, infantylizować czy trywializować.
A jak pan by zachęcał milenialsa do pójścia do głosowania?
Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, czy to są najważniejsze wybory po 1989 roku, ale na pewno mają swoją wagę. Nie mam wątpliwości, że to, co wydarzy się 15 października, będzie miało wpływ na nasze życie przez wiele lat. Każdy powinien zdawać sobie sprawę, że brak głosu w tym dniu może prowadzić do mnóstwa niepożądanych konsekwencji, za które w dużej mierze pretensje będzie można adresować przede wszystkim do siebie. Bo jeśli my się z tego procesu zbiorowego podejmowania decyzji wyłączymy, to na pewno nasz głos nie będzie słyszalny.
Mikołaj Cześnik. Socjolog, politolog, profesor Uniwersytetu SWPS, gdzie kieruje Instytutem Nauk Społecznych. Jest kierownikiem Polskiego Generalnego Studium Wyborczego. Jest również członkiem zarządu Fundacji im. Stefana Batorego. Interesuje się przede wszystkim tym, jak ludzie zachowują się w świecie polityki.
Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekndowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.
Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl
Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ