Milenialsi
Łukasz: Chcieli dosypać mi hajsu, ale pomyślałem: 'Co z tego, że będę zarabiał kilka tysięcy więcej, jak ja właściwie nie mam życia'. (Fot. Bartosz Bańka / Agencja Wyborcza.pl)
Łukasz: Chcieli dosypać mi hajsu, ale pomyślałem: 'Co z tego, że będę zarabiał kilka tysięcy więcej, jak ja właściwie nie mam życia'. (Fot. Bartosz Bańka / Agencja Wyborcza.pl)

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90., dorastali w kulturze indywidualizmu. Milenialsi. Maria Organ w nowym cyklu Weekend.gazeta.pl przygląda się pokoleniu Y, często nazywanym pokoleniem "ja, ja, ja".

***

Agata: Wiedziałam, że trzeba osiągnąć sukces i należy to zrobić młodo. Odkąd skończyłam 19 lat, czułam, że jest za późno. Naprawdę żyłam z poczuciem winy, że powinnam była osiągnąć sukces rok temu, wczoraj, a w najgorszym wypadku za chwilę.

Łukasz: Jako dzieciak wierzyłem, że sukces to podążanie za swoimi zajawkami. Gdy robiliśmy z kumplami muzykę, cały świat przestawał istnieć. Wkraczając w dorosłość, uznałem, że marzenia się nie liczą. Pojawiły się cele: być bardzo dobrym w czymś, co daje pieniądze. Mieć mieszkanie, samochód i fajne wakacje.

Paulina: Miałam w głowie to co wszyscy. Status był nawet ważniejszy niż pieniądz. W naszym hierarchicznym społeczeństwie pozycja zawodowa ma większe znaczenie. Nigdy nie definiowałam sukcesu przez rodzinę, ale mam koleżanki, które jej pragnęły. W mediach podkreślano, że kobieta może być matką i bizneswoman, ale osiągnięcia to są jednak przede wszystkim zawodowe.

'Czytałam wiele artykułów i Dorocie Masłowskiej. Ten sam przekaz: 'powieść napisana przez 18-latkę'' (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Wyborcza.pl)

Jak zmieniała się definicja sukcesu? Pytam o to milenialsów, którzy dorastali w czasach, gdy słowo "kariera" jeszcze kojarzyło się dobrze. Agata ma 31 lat, jest doktorantką literaturoznawstwa, wykłada na uniwersytecie i i prowadzi fundację. Łukasz ma 36 lat, razem ze wspólnikiem prowadzi biuro rachunkowe. Paulina ma 40 lat, jest menedżerką w branży IT.

Jak zdobędę szanowany zawód, to będzie sukces

Agata: W 2002 roku Dorota Masłowska wydała "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną". Czytałam o niej wiele artykułów. Zawsze miały ten sam przekaz: "młoda autorka", "literacka sensacja", "powieść napisana przez 18-latkę". Ten wiek liczył się najbardziej. Uwierzyłam, że sukces jest tylko wtedy, gdy jesteś genialny, będąc młodym. A dla 30-latka to norma. Lubiłam pisać, więc jak skończyłam 18 lat i nie napisałam żadnej powieści, czułam się jak największy przegryw świata. Również dlatego, że bardzo długo nie wiedziałam, co dokładnie chciałabym robić. W liceum zazdrościłam ludziom, którzy zakuwali, żeby dostać się na medycynę albo na prawo. Wiedzieli, że jak zdobędą upragniony zawód, to będzie ten sukces. Ja też chciałam zdobywać, ale nie wiedziałam co.

Łukasz: Byłem chłopakiem z małej miejscowości i prostej rodziny. Nie zakładałem, że spełnianie marzeń jest dla mnie. Myślałem, że mam wybór między pójściem do zawodówki a pójściem do liceum. Wybrałem to drugie. Trafiłem do szkoły, gdzie szybko nauczyłem się, że to, co czujesz, się nie liczy. Należy się uczyć, żeby pójść na studia i znaleźć dobrą pracę. Definicja sukcesu nie była wyrażana wprost, ale chodziło o to, żeby wybrać coś, co jest powszechnie uznawane za rozsądną ścieżkę kariery. Zostać prawnikiem, lekarzem, informatykiem czy księgowym, którym teraz jestem.

Agata: Ja chciałam być architektką, pisarką, uczyć języków, podróżować, zostać na uczelni i prowadzić badania – może antropologiczne, może językowe albo psychologiczne. Miałam zbyt wiele zainteresowań. Wybór jednej drogi oznaczał porzucenie dziesięciu innych. Z jednej strony miałam więc obrazy młodych ludzi, którzy robią niesamowite rzeczy, z drugiej moje niezdecydowanie. Bardzo się o to rozbiłam. Tak rozpaczliwie chciałam wszystkiego, że straciłam ochotę na cokolwiek.

Paulina: W szkole pani mówiła, że pisze się życiorys i dostaje się pracę. Ćwiczyliśmy na dużych arkuszach papieru kancelaryjnego. Nie było mowy o tym, że potrzebne będzie CV, w którym musi być doświadczenie. Ani o tym, że rozwija się kapitalizm i będę musiała coś komuś udowadniać. Że będą tysiące innych szczurów, które też będą udowadniać, i że to nam zdefiniuje sukces. Że nagle sensem życia stanie się zdobyć pracę, a potem być lepszą od innych.

Dwa kierunki studiów i walka o ogień

Agata: Wyjeżdżałam za granicę, zaczynałam i rzucałam studia. Typowy syndrom: chcę bardzo, ale nie wiem czego. W końcu zdecydowałam się na iberystykę.

Łukasz: Ciotka była księgową i jej się dobrze wiodło. Stwierdziłem, że warto iść w jej ślady, więc na drugim roku informatyki zacząłem zaocznie rachunkowość. Spodobało mi się. Kiedy rok później mama straciła pracę, z dnia na dzień budżet domowy przestał się spinać. Wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, żeby to się nie powtórzyło. Poszedłem do pracy na prawie cały etat, wieczorami pisałem licencjat, a w weekendy robiłem drugi kierunek. Zostałem asystentem w zespole wyceny funduszy inwestycyjnych.

'Nagle sensem życia stanie się zdobyć pracę, a potem być lepszą od innych' (Fot. Nick Starichenko / Shutterstock.com)

Paulina: 16 lat temu, kiedy szukałam pierwszej poważnej pracy, ludzie się o nią zabijali. To nie był wyścig szczurów, tylko walka o cholerny ogień i znikąd pomocy. Nie można było zapytać rodziców o radę, bo oni nie mieli takich doświadczeń. Byli z pokolenia, które wierzyło, że czy się stoi, czy się leży, to praca się należy. Owszem, w czasach PRL-u toczyła się walka o wolność, jednoczono się przy Kościele i Solidarności, ale w temacie pracy dominowała bierność. A tu nagle pojawił się wolny rynek, sukces zaczęto wiązać z aktywnością zawodową i rozpoczęła się walka. Nie byłam księżniczką, oburzoną, że muszę się o coś postarać, tylko przeżyłam szok, bo to, co się działo, to była wolna amerykanka. Zero zasad. Ludzie kłamali w CV, robili niestworzone rzeczy, żeby dostać najgorsze stanowisko. I można było polegać tylko na sobie, bo rówieśnicy nagle stali się konkurencją.

Pierwszy sukces

Łukasz: Kolega poszedł na urlop. Dopiero zaczynałem wdrożenie w nowym zespole i podczas jego nieobecności sam poradziłem sobie ze wszystkimi zadaniami. No, solidny ze mnie księgowy – pomyślałem wtedy. Ale nie traktowałem tego jak sukcesu. Po prostu dobrze wykonałem zadanie.

Paulina: Pierwsza korporacja, dział rekrutacji. Dostałam nagrodę pracownika miesiąca. W firmie pracowało wtedy 180 osób, więc dla mnie to była Ameryka. Jak mnie oklaskiwali, to chciałam się schować pod stół. Byłam przekonana, że na pewno ktoś zasłużył bardziej. A potem pomyślałam: jednak coś potrafię.

Agata: Nigdy nie czułam, że osiągnęłam sukces. Choćby coś mi wyszło w jednej dziedzinie, to przecież było tyle innych, które też mnie zajmowały. I nic nie jest całkowicie moje, więc wszelkie osiągnięcia były dla mnie trochę "meh".

Bieg na oślep

Agata: W wieku 24 lat uznałam, że jestem za stara na cokolwiek. Stwierdziłam, że skoro za późno na sukces, to mogę po prostu żyć. I wyjechałam do Meksyku. Tam czułam mniejszą presję, więc znów zaczęłam snuć plany. Miała być Argentyna na miesiąc, semestr w Hiszpanii i powrót do Meksyku na doktorat. Był szpital i zapalenie opon mózgowych. Wydawało mi się, że postawią mnie na nogi i za tydzień będę cisnąć dalej. A było dużo leków, ślimacze tempo i powrót do Polski. Wtedy ostatecznie się poddałam. Aplikując do nudnej pracy w korporacji, pomyślałam: czas na tę słynną dorosłość.

Łukasz: Zmieniłem miejsce pracy i stanowisko. Z księgowego stałem się człowiekiem od rozwoju systemów informatycznych pod kątem księgowym. Po roku znów zmieniłem pracę. Gdy tylko się pojawiłem, dyrektorka złożyła wypowiedzenie. Bez doświadczenia menedżerskiego zostałem szefem dużego zespołu. Spadło na mnie wyjaśnienie wielu zaszłości, a fundusze wierzytelnościowe były wtedy dla mnie czarną magią. Przychodziłem na siódmą rano do pracy i wychodziłem właściwie tylko po to, żeby w domu wziąć prysznic i zabrać jedzenie na kolejny dzień. Pracowałem tak dwa miesiące, łącznie z weekendami. Rozjechały mi się granice między tym, co jest życiem, a co nim nie jest, bo właściwie nie spałem.

'Stwierdziłam, że skoro za późno na sukces, to mogę po prostu żyć. I wyjechałam do Meksyku' (Fot. Shutterstock.com)

Paulina: Budzisz się w walce o ogień i zaczynasz grać w tę grę. Myślisz: co, ja nie dam rady? Muszę. Walczysz, w końcu ktoś nawet mówi, że jesteś w tym dobra. Dostajesz awans, ktoś inny chce cię do pracy. Idzie ci coraz lepiej, więc gonisz dalej. Za kolejną podwyżką, lepszą firmą w CV, większymi bonusami. Im więcej tego masz, tym bardziej czujesz się jak gówno.

Ogromny sukces

Łukasz: Jako człowiek, który się nie poddaje, nie umiałem odejść przed zakończeniem zadania. Poukładałem wszystko, to był olbrzymi sukces. Chcieli dosypać mi hajsu, ale pomyślałem: co z tego, że będę zarabiał kilka tysięcy więcej, jak ja właściwie nie mam życia. A potem odszedłem na spokojniejszy etat do banku. Nie czułem się wypalony, byłem wciąż głodny sukcesu. Chciałem więcej i więcej!

Z kumplem założyliśmy biuro rachunkowe, na próbę, żaden z nas nie prowadził wcześniej biznesu. Wracałem z banku i pracowałem wieczorami. Kiedy firma się rozrosła i zatrudniliśmy pierwszego pracownika, wiedziałem, że też muszę tam być na pełen etat. Długo brakowało mi odwagi, żeby się zwolnić, w banku byłem uwiązany pieniędzmi. Miałem kredyt na mieszkanie i zero oszczędności. W tych rozterkach pojechałem na ślub znajomych. Zobaczyłem, że ludzie się dobrze bawią i nie przejmują pracą. Gdy wróciłem, poszedłem prosto do banku i złożyłem wypowiedzenie. Nie do końca wiedziałem, na co się piszę.

'Mordor' - warszawskie zagłębie korporacyjne (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Wyborcza.pl)

Paulina: Firma, w której pracowałam, zaproponowała mi stanowisko CEO jednego z produktów amerykańskiego start-upu. Najpierw ze strachu odmówiłam, ale potem znajomi przekonali mnie, mówiąc: "Nikt z nas nie ma takiej szansy", "Bierz, zasłużyłaś". Moim zadaniem było rozwinięcie i sprzedaż produktu. Zasuwałam jak szalona. Musiałam nauczyć się wielu nowych rzeczy w krótkim czasie, a jednocześnie cały czas dobrze wyglądać i się uśmiechać, bo jeździłam na konferencje budować relacje z klientami. Półtora roku i faktycznie się udało. To był ogromny sukces, ale ja byłam tak wyniszczona, że powiedziałam sobie: nigdy więcej.

Agata: Moim największym sukcesem było poprosić o pomoc. Po powrocie z Meksyku, jak już miałam tę nudną pracę w korporacji, w pewien deszczowy dzień weszłam do poradni psychologicznej. Nigdy wcześniej nie pozwoliłam sobie na słabość.

Ktoś mi kazał grać w grę, ale to nie były moje zasady

Łukasz: Firma się rozrastała, ale mentalnie czułem się jak ścierwo. Dobiłem setki na wadze, paliłem coraz więcej, biuro było moim więzieniem. Codziennie rano obiecywałem sobie, że rzucę palenie i zacznę pracować wydajniej. Tymczasem potrafiłem spędzić w pracy 12 godzin i nie zrobić zupełnie nic. Przełączałem komunikatory, przeglądałem e-maile i siedziałem sparaliżowany. I tak przez tydzień. Gdy nawet święta nie wyrwały mnie z odrętwienia, dotarło do mnie, że tym razem praca mnie nie uratuje, bo to z nią mam problem.

Od zawsze byłem wrażliwy. Uciekałem w pracę, bo miałem poczucie, że nie ogarniam życia i do niczego innego się nie nadaję. Nie czułem się pewnie w relacjach, nie rozumiałem polityki. Praca była miejscem, gdzie czułem jakąkolwiek sprawczość. Nagle to przestało działać. Po świętach uznałem, że teraz sukcesem nie będą kolejne pieniądze, ale moment, gdy odzyskam kontrolę nad swoim życiem i będę w stanie wstać rano bez ataków paniki.

Postanowiłem, że w 2019 roku zrobię wszystko, żeby tę swoją głowę naostrzyć.

Stwierdziłem, że jestem mało skuteczny, bo zamiast działać, ciągle się martwię. Postanowiłem wypróbować nowy sposób pracy nad sobą: regularnie robić coś, czego nienawidzę. Włożyłem stare buty do biegania, przebiegłem 300 m i powiedziałem sobie: nigdy więcej! Jednak dwa dni później pomyślałem, że to nie było wcale takie głupie. Sama aktywność była koszmarnie nieprzyjemna, ale później miałem satysfakcję, że się nie poddałem. Kiedy zapisywałem się na półmaraton, wciąż nienawidziłem tego robić. Miałem wiele potknięć, ale uparcie wracałem do sportu. Pod koniec roku pojechałem na pierwszy kurs medytacji w ciszy, myślałem, że oszaleję. Siódmego dnia, pierwszy raz w całym swoim życiu, poczułem, że jestem tu i teraz. Uznałem, że jeśli jestem w stanie to osiągnąć przez 30 sekund, bo mniej więcej tyle to trwało, to jestem w stanie to osiągnąć dłużej. Potem zapisałem się na połówkę Ironmana.

Paulina: Sprzedałam produkt, odniosłam sukces, ale byłam wrakiem człowieka. Doszłam do wniosku, że wolę zarabiać mniej, ale nie mieć codziennie biegunki. Przez wiele miesięcy głośniejszy hałas potrafił sprawić, że miałam kołatanie serca. Problemy ze snem ustały dopiero po ośmiu miesiącach. Kiedy w końcu doszłam do siebie, to pomyślałam, że chciałabym mieć pracę, która jest dobrze płatna, ale mało ambitna.

Czułam się oszukana. Ktoś mi kazał grać w grę, ale to nie były moje zasady. Zrozumiałam, że tak naprawdę nigdy nie chciałam w nią grać. Kiedy jesteś młody, nie masz dość doświadczenia, żeby móc świadomie decydować. Wybierasz drogę na szczyt i co z tego wynika? Jesteś wykończona, nerwowa, nic cię nie cieszy, bo to nie jest to, czego naprawdę chcesz, tylko coś, co system ci narzucił, a potem wmówił, że właśnie tego pragniesz.

Agata: Kiedy przyszła pandemia, stwierdziłam, że z każdym mailem coś we mnie umiera, i zostawiłam pracę w korporacji. Doszłam do wniosku, że trzeba po prostu robić to, co się chce robić. Bez względu na uznanie bądź nie, nagrody, opinie. I jednak poszłam na ten doktorat. W Polsce, nie w Meksyku, ale poszłam.

'Po prostu siądę sobie w parku na darmowej ławce, kupię loda za 3 zł i to mnie uszczęśliwi' (Fot. Tomasz Pietrzyk / Agencja Wyborcza.pl)

Relacji nie traktuję w kategoriach sukcesu

Łukasz: Ludzie w moim życiu są tak samo ważni jak oddychanie. Ale nie traktuję ich w kategorii osiągnięć, a z tym kojarzy mi się sukces.

Paulina: Nigdy nie miałam takiego myślenia, że moja wartość zależy od tego, czy ktoś mnie zechce, czy nie. Nie miałam poczucia, że potrzebuję kogoś, żeby się mną opiekował i na mnie zarabiał.

Agata: Relacje są dla mnie osobnym obszarem życia, którego nie postrzegam w kategoriach sukcesu albo porażki. Sukces to coś, co się osiągnęło. Nie można mierzyć relacji według takich standardów, bo tu zbyt wiele nie zależy od nas. Traktowanie związku jako sukcesu może oznaczać kurczowe się jego trzymanie. Równie dobrze sukcesem może być spojrzenie prawdzie w oczy i rozstanie. Jasne, wiele lat związku może być sukcesem, ale tylko wspólnym. To nie oznacza, że uważam, że związki czy rodzina to żaden sukces. To po prostu inna sfera życia.

Bycie obecnym w swoim życiu to mój największy sukces

Agata: Skończenie studiów nie było dla mnie sukcesem, dostanie się na doktorat i zostanie wykładowczynią też nie. Założyłyśmy z przyjaciółką fundację, żeby tworzyć przestrzenie dla niezobowiązującego robienia sztuki, ale nie traktuję tego jako wybitnego osiągnięcia. Po prostu robię rzeczy dla mnie trochę lepsze niż klepanie korpomejli.

Finansowego sukcesu nie osiągnęłam, ale nigdy mi na nim nie zależało. Nie potrzebowałam luksusowych rzeczy czy samochodu. Wizja kredytu na mieszkanie to dla mnie wręcz koszmar. Rozumiem, że dla kogoś może oznaczać stabilizację, ale mi kredyt kojarzy się ze wszystkim, tylko nie z bezpieczeństwem. Sukces zresztą nigdy nie kojarzył mi się z pieniędzmi. Raczej z twórczością, która znajduje publiczność. Uznanie mojej pracy za dobrą i potrzebną zawsze było dla mnie ważniejsze niż samo zarabianie.

Paulina: Niezależność to jest dla mnie sukces. Nie muszę godzić się na rzeczy, których nie chcę. Jeśli w firmie byłabym źle traktowana, mogę odejść w dowolnym momencie. Bez trudu znajdę nową pracę, choć od 10 lat nie musiałam szukać. Jestem na tyle dobra, że praca sama mnie znajduje – i to też mogę nazwać swoim osiągnięciem. Mam też oszczędności, które pozwolą nie szukać tej pracy, jeśli nie będę chciała. Sukcesem jest także to, że odkryłam, o co w życiu chodzi. A chodzi o samo życie. Ja chcę mieć święty spokój i wolny czas, nie muszę jeździć na Malediwy. Po prostu siądę sobie w parku na darmowej ławce, kupię loda za 3 zł i to mnie uszczęśliwi.

Zobacz wideo Stoik Tomasz Mazur odpowiada na pytanie: "Jak skutecznie sobie odpuścić?"

Łukasz: Z człowieka, który ciągle ma coś z tyłu głowy, stałem się kimś, kto potrafi być tu i teraz. Bycie obecnym w swoim życiu to moje największe osiągnięcie. Sukcesem nie jest to, że poświęcasz całe swoje życie, żeby mieć więcej pieniędzy, tylko to, że masz nad tym życiem kontrolę. To ty decydujesz, ile, z kim i po co pracujesz. Świadomie przemierzasz życie z przekonaniem, że jesteś kapitanem własnego statku. A nie piłką, którą ktoś kopie i ona leci w różne strony. Sukces to nie jest możliwość wyjazdu na miesięczne wakacje. Sukcesem jest robić to, co chcę albo potrzebuję, i umieć się tym cieszyć. Delektować się każdą chwilą. To jest jak powrót do zajawek z dzieciństwa, kiedy działasz i świat dookoła znika. Nie robisz tego dla efektów, ale dla samej radości działania. Dlatego mam wytatuowane na przedramionach „day in, day out", czyli robić swoje dzień w dzień. Tylko kluczowe, żeby to było twoje, nie cudze.

Sukces jutro: robić więcej tego, co mnie jara

Agata: Jak skakałam z kraju do kraju, od jednej wizji życia do drugiej, trafiłam na Cypr. Zupełnie przypadkowo poznałam tam ludzi, którzy robią sztukę dla siebie i swojej społeczności. Najbardziej chciałabym być tam z nimi. Ale ten Cypr jest trochę od czapy, bo znam kilka języków, ale grecki nie jest jednym z nich. Lata poświęcone na studia wydają się bezużyteczne, zwłaszcza że nie mają nawet iberystyki na uniwersytecie. Racjonalnie rzecz biorąc, ta przeprowadzka nie ma sensu, emocjonalnie – nic nie ma większego sensu. Więc teraz moim największym sukcesem będzie, jak jednak się zbiorę i przeprowadzę. Tam nie potrzebuję nic osiągać. Mogę po prostu żyć i robić to, co przynosi mi satysfakcję.

Łukasz: Chcę robić więcej tego, co mnie jara. Obecnie to jest układanie procesów w biznesie i podejmowanie kolejnych wyzwań sportowych. Im bardziej jestem uważny, tym mniej potrzebuję tej podniosłości związanej z sukcesem. Metafizycznym doświadczeniem staje się picie kawy. Jak kupiłem wymarzony rower, to jadąc na pierwszą przejażdżkę, płakałem ze wzruszenia. Co do pieniędzy, same w sobie szczęścia nie dają. Powiedziałbym, że niszczą, jeśli nie potrafisz się nimi cieszyć. Jeśli zamiast się nimi martwić, nauczysz się z nich korzystać, pozwalają przeżyć niesamowite doświadczenia.

Paulina: Teraz mam pracę, która mnie nie stresuje. Hajs się zgadza, mam dużo wolnego czasu. Mimo że zmieniłam swoją definicję sukcesu i chcę po prostu mieć czas na życie, to stare myśli wracają. Mój kapitalistyczny gadzi mózg mi mówi: "Chyba straciłaś ambicje? Lepsze rzeczy robiłaś, trudniejsze! Marnujesz się, nie wykorzystujesz swojego potencjału!".

'Bycie obecnym w swoim życiu to moje największe osiągnięcie' (Fot. Dirima / Shutterstock.com)

Ci, którzy byli w terapii, wiedzą, jak trudno jest się uwolnić od utartych schematów działania. Zrozumienie, że coś nam szkodzi, nie oznacza, że natychmiast możemy to zmienić. Często rozmawiamy z przyjaciółkami, że dalej nie chcemy tak żyć. A potem wchodzimy w ten sam schemat jak w masło. Trudno się z tego wydostać, bo tak nauczono nas definiować własną wartość. Sukcesem dla mnie będzie uwolnić się od tego schematu i ciągłej walki o ogień.

Marta Bierca, doktor socjologii (SWPS), współzałożycielka agencji badawczej WiseRabbit

Milenialsi to pokolenie nienasyconych, które obecnie przewartościowuje przekonania, w jakich wyrastało. Dla nich zawsze miały być ważne osiągnięcia. Sukces oznacza pracę, która ma wyraźny cel, a jego realizacja ma prowadzić do rozwoju, awansu i korzyści finansowych. Dziś milenialsi przekonali się już, że nie wszystkie marzenia i cele da się ze sobą pogodzić, a ich realizacja może wiązać się z dużym kosztem, jak wypalenie zawodowe czy depresja. Wyniki naszych badań to potwierdzają. Z raportu "Jak pracować, by nie żałować?" na zlecenie portalu pracy RocketJobs.pl wynika, że ponad 60 proc. milenialsów odczuwa żal związany z decyzjami dotyczącymi pracy.

Ten żal może prowokować do refleksji nad życiem zawodowym i motywować do tworzenia własnej definicji sukcesu, opartej na doświadczeniach, których milenialsi nie mieli lata temu, wybierając swoją drogę zawodową. Jednocześnie kultura nieustannej psychologizacji sprawia, że milenialsi spędzają więcej czasu na rozmyślaniu niż na działaniu. Widzę w tym sporo presji na samodoskonalenie i mało akceptacji dla własnych decyzji. A to właśnie akceptacja dotychczasowych wyborów jest kluczowa w budowaniu poczucia wartości. Ciągłe rozważanie, co by było, gdybyśmy podjęli inne kroki w przeszłości, nie pomaga w ruszeniu naprzód. Podobnie jak wyciąganie pochopnych wniosków – obserwowanie w internecie sukcesu rówieśnika bez studiów, któremu powodzi się lepiej niż mnie, nie dowodzi jeszcze, że pójście na studia było błędem. Nieustanna autorefleksja wprowadza złudne poczucie bezpieczeństwa, a jednocześnie hamuje nasze działania. To też widać w naszych badaniach. Choć wielu milenialsów ma poczucie żalu i wyraża chęć zmiany, te intencje rzadko przekładają się na konkretne działania. A to wiąże się z poczuciem, że coś ich w życiu omija.

Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>

Maria Organ. Dziennikarka, redaktorka, trenerka pisania. Zanurzona w świecie milenialsów, poznaje wyzwania i sekrety swojego pokolenia, a odkryciami dzieli się na łamach weekendowego wydania Gazeta.pl i Newsweek.pl. Kiedy nie pisze, pomaga pisać innym. Uważa, że dobre pytania są lepsze niż łatwe odpowiedzi. Kontakt do autorki przez stronę www.mariaorgan.com.

Milenialsi. Nowy cykl weekend.gazeta.pl

Urodzeni w latach 80. i wczesnych 90. W nową, nieustannie zmieniającą się rzeczywistość wchodziliśmy z nieaktualną mapą podarowaną nam przez rodziców. Dziś próbując balansować między tradycyjnymi wartościami a wyzwaniami teraźniejszości, wciąż żyjemy w nieustannym napięciu. Rozczarowanie sobą, przeżywamy zwykle w pojedynkę albo w gabinetach terapeutycznych, jeśli kogoś stać. Szukamy winy w sobie i czujemy się jeszcze bardziej samotni. Dlatego postanowiłam poszukać tego, co nas łączy. Dowiedzieć się, co ukształtowało pokolenie milenilasów, jak radzimy sobie z wyzwaniami życia i dlaczego czasami czujemy się tak bardzo zagubieni. Do rozmów zaprosiłam socjologów, psychologów, politologów i przedstawicieli pokolenia. Tych, którzy znaleźli swój sposób na oswajanie rozpędzonego świata i tych, którzy wciąż go szukają. Maria Organ

więcej artykułów