
Kolejny etap Polska Stories za nami. Od 24 października do 19 grudnia na łamach weekend.gazeta.pl publikujemy reportaże uczestników programu. Artykuł Jana Rybickiego jest dziewiątym z nich.
Buty były czarne, skórzane, z metalowymi wkrętami. Piękne. Rodziców by o takie nie poprosiła. Trener obiecał jej, że dostanie korki, jeśli będzie miała najwięcej asyst i bramek w drużynie. Pod koniec rozgrywek wyciągnął swój zeszyt, przejrzał notatki z meczów, policzył. Uzbierała. Zmieszana i dumna przyjęła brawa od koleżanek i buty od trenera na spotkaniu kończącym sezon.
Później poszła na autobus, który zawiózł ją z Moniek do Białegostoku, a potem do Sokółki, gdzie mieszkała – razem dwie godziny. Drogę znała na pamięć. "Z meczu czy na mecz?" – pytali ją żartem kierowcy, gdy wsiadała.
Usiadła na wytartym fotelu PKS-u, wyciągnęła zeszyt, by pouczyć się na egzamin, może porozmawiała jeszcze z koleżanką. Nigdy nie roztrząsała swoich porażek i sukcesów zbyt długo. Gdyby była bardziej nieskromną osobą, mogłaby przymknąć oczy i z satysfakcją pomyśleć, że ciężko na te buty zapracowała.
Pierwszy raz
Pierwszy raz z chłopcami pozwoliła jej zagrać wuefistka w trzeciej klasie podstawówki. Ola Zubrzycka wcześniej schodziła do chłopców kopiących piłkę pod jej blokiem, ale nie pozwalali jej grać. Po swoim pierwszym meczu znów do nich podeszła i tym razem nie dała się spławić. Najpierw pozwolili jej poćwiczyć ze sobą podania, potem stanąć na bramce, aż wreszcie Ola sama zaczęła sobie pozwalać grać "w polu". Grała też w szkole na przerwach. Jej koledzy musieli pogodzić się z faktem, że dziewczyna strzela im gole, choć dla niektórych przegrać z Olą było jak dostać piłką w twarz. Obrażali się i udawali, że nie słyszą, kiedy chciała pożyczyć długopis.
Wiadomo, że dziewczyna, która potrafi coś zrobić z piłką, to Ola. Pewnie trochę dziwne nam się to wydawało, nas siedmiu i jedna dziewczyna – wspomina jej kolega z podstawówki
Nie pamięta, czy sądził, że kobieta może zostać piłkarką. Na pewno żadnej nigdy nie widział.
"Jak się pokaże w sukience?"
Ola, kiedy szła do gimnazjum, też jeszcze o żadnej piłkarce nie słyszała. Kopała jednak piłkę, kiedy tylko się dało. Czasem sama ćwiczyła na podwórku strzały do bramki wymalowanej na ścianie budynku. Po ziemi, w powietrzu, koło lewego słupka, prawy górny róg. Łup, łup, łup. – Znowu to samo! Nie można wytrzymać, farba już odpada od tego waszego walenia! – krzyczała z okna starsza sąsiadka.
Ola wracała do domu poobijana. "Wsadzała głowę tam, gdzie inne by nie wsadziły nogi" – powie o niej trener. Brała zimny prysznic po treningu – piekło, ale wiedziała dlaczego. Lubiła te swoje siniaki – oznakę walki. Rodzice pytali, jak się pokaże w sukience.
Pomysł dla chłopców
W 2011 roku, kiedy Ola miała 15 lat, w Polsce w klubach zrzeszonych w PZPN grało ponad pół miliona zawodników. Gdyby stanęli obok siebie, upakowani jak kibice na trybunach, zapełniliby jakieś 250 boisk. Dziewczynom wystarczyłyby cztery. W całym kraju związek zarejestrował ich osiem tysięcy – niecałe dwa tysiące seniorek i ponad sześć tysięcy dziewczynek.
Drzwi do piłki kobiecej były tylko lekko uchylone. Strzegły ich matki, które powtarzały: 'Od piłki będziesz mieć krzywe nogi', 'Będziesz chodzić jak chłop!'. Babcie: 'Bo to taki niebezpieczny sport, a ty jesteś delikatna. I będziesz szeroka, a dziewczynki podobają się drobniutkie'. Wujkowie: 'Piłka to pomysł dla chłopaków... przyszłości z tego nie będzie, pomyśl nad siatkówką'. Strzegli ich też chłopcy, którzy z dziewczynami nie chcieli grać.
Na jedno województwo przypadało po kilkadziesiąt, sto, dwieście klubów męskich, w których chłopcy mogli się sprawdzić w ligowych rozgrywkach. Dziewczynki miały do wyboru kilkanaście takich miejsc. W województwie Oli były trzy drużyny w najniższej lidze rozgrywkowej. Najbliższa w Mońkach. Jeździła tam dwa razy w tygodniu, w weekendy – na mecze. Później będzie jeździć pomiędzy Sokółką i Białą Podlaską, Białymstokiem i Warszawą, kilka razy się przeprowadzi, nigdy na dłużej niż kilka lat. Całe życie będzie gonić za piłką.
Można marzyć
Starsza koleżanka Oli, Ania, mówi, że mogłaby policzyć na palcach zawodniczki naprawdę skupione na piłce. Jeden z nich oznaczałby Olę. – Spotykałam dziewczyny z ogromnym talentem, które nic z tym nie robiły – mówi. Cieszyło je, że są dobre w swoim zespole, i nie widziały powodu, by rzucać wszystko, bo lepszy klub złożył im propozycję. Piłka była pasją, przygodą, ale poza nią było poważne życie: kariera zawodowa, rodzina. Dla Ani to piłka była poważnym życiem. Za dzieciaka umiała przesiedzieć przy męskiej angielskiej lidze od 13.30 do wieczora. Fascynował ją moment, kiedy padała bramka, tysiące ludzi wstawało z krzykiem, wszyscy zjednoczeni w jednej emocji.
– W moim roczniku, ’84, nie można było nawet marzyć, żeby żyć z piłki, grać w zagranicznym klubie, zrobić na tym pieniądze – mówi Ania.
Ola jest o 12 lat młodsza. Marzyła więc.
Trening na wytrzymałość
Nie myślała o robieniu wielkiej kariery. Chciała dać z siebie wszystko i zobaczyć, dokąd ją to zaprowadzi. Grała już wtedy w drugoligowym zespole w Białymstoku, gdzie studiowała. Miała trzy treningi w tygodniu i mecze w weekend. W wolne dni ćwiczyła sama.
Pracowała nad strzałami albo prowadzeniem piłki nogą. Wiedziała, że nie biega szybko i tego nie przeskoczy, ale robiła, co się dało. Ćwiczyła sprinty na 10, 20 albo 75 m – powrót truchtem i znowu. Dłuższe biegi na kondycję. Albo przynajmniej rolki czy rower. Siłownia, żeby przyzwyczaić mięśnie do ciągłego wysiłku. Treningi na siłę i masę mięśniową, żeby nie dać się odepchnąć od piłki w walce barkiem w bark. Wychodząc z domu, zabierała ze sobą pudełka ze zdrowym jedzeniem, musiała pilnować diety.
W czwartki jej znajomi z uczelni spotykali się wieczorem „na murkach" pod politechniką, gdzie studiowała zarządzanie i inżynierię usług. Czasem dołączała do nich z piwem zero albo sokiem. Lubiła to, bo nie rozmawiali o piłce. Ale "na kluby" już nie szła – w piątek miała trening z zespołem, musiała się zregenerować po swoich ćwiczeniach.
Zresztą i tak nie lubiła klubów.
Nie czuła, że coś poświęca. Nic nie mogło się równać z piłką. Na wieczorny trening cieszyła się od rana, na mecz czekała cały tydzień. Gdy wchodziła na boisko, jej świat kurczył się do trawiastego prostokąta. Szybkie strzały, podania – chwile, w których kondensowały się setki godzin jej treningów, od których mogło zależeć wszystko. Uwielbiała to.
Wszystko, by grać
Co roku skręcała kostkę. Kontuzję powodowała dodatkowa kość w stopie, którą trzeba było usunąć, jeśli chciała na poważnie myśleć o piłce. Cieszyła się, że wreszcie będzie miała problem z głowy, ale w trakcie zabiegu lekarz przypadkiem złamał sąsiadującą kostkę. Powiedział, że może już nie wrócić do sportu. – Nie przestraszyłam się tego, bo wiedziałam, że w ogóle nie ma takiej możliwości: ja i tak będę grać – mówi. Dopiero wtedy poczuła, jak bardzo jej na piłce zależy. Chodziła do fizjoterapeuty, codziennie wykonywała zalecane ćwiczenia. Nie mogła trenować, więc czytała książki o trenowaniu.
Słuchała podcastów o tym, jak być dobrą trenerką: chciała trenować dziewczynki prawie tak samo długo, jak grać. Pierwszy trening poprowadziła w podstawówce. Pamięta, że miała gwizdek i ciągle go używała.
Później rzeczywiście została też trenerką. Z doświadczenia i podcastów wiedziała, że musi słuchać dziewczynek, być dla nich cierpliwa i nie krzyczeć.
Jedna z trenowanych przez nią dziewczyn pamięta, że Ola po meczu zawsze pisała miłą wiadomość zawodniczkom, którym nie poszło. Jeśli któraś miała kontuzję, robiła dla niej dodatkowy trening na siłowni, by pokazać, jak bezpiecznie rozruszać nadwyrężoną nogę. Ale na treningu wymagała. Nie krzyczała, ale kiedy dziewczyny nie chciały ćwiczyć, mierzyła je wzrokiem.
– Dziewczyny, ogarnijcie się – popędzała, kiedy widziała, że kolejny raz idą, zamiast truchtać. – To ty chcesz być piłkarką? – pytała retorycznie. Sama chciała tak bardzo, że miała wrażenie, że każda chce.
Porażka
Wydawało jej się, że tworzą niezły zespół. Aż do meczu z Górnikiem Łęczna z ekstraligi. Drugoligowy Ekosport Białystok Oli grał wsparty przez najlepsze zawodniczki z województwa. Były zgrane, wiele z nich znała od lat, jeszcze z "Moniek". Niektóre z młodszych zawodniczek trenowały pod jej okiem.
Większość meczu spędziły na wyciąganiu piłki z własnej bramki. Przegrały 19:0. Może dwa razy udało im się podejść pod bramkę Górnika. Przeciwniczki były szybsze, lepsze technicznie i wytrzymalsze.
Pomyślała wtedy, że jeśli chce coś więcej w piłce osiągnąć, musi wyjechać. Widziała, że kobieca piłka na Podlasiu się rozwija, ale miała już 21 lat – nie miała czasu. Kiedy dostała propozycję zagrania w pierwszoligowej Piastovii pod Warszawą, nie zastanawiała się długo. Przez rok dojeżdżała, a po skończeniu studiów przeprowadziła się do Warszawy.
Sponsor
Kolega Oli z podstawówki też został piłkarzem. Dotarł do drugiej ligi i czasem jego wypłata była pięciocyfrowa. Niektórym piłkarzom trudno było zapanować nad takimi pieniędzmi: dopiero co pokończyli licea. Hugo Boss, Calvin Klein i ray-bany, zegarek i samochód – chcieli się wyróżniać, dorównać stylem bycia innym piłkarzom, wydawali więcej, niż mogli.
Ola nie miała tego problemu, bo na piłce nie zarabiała wcale.
Piłka męska zawsze miała kibica, my wciąż o niego walczymy – tłumaczy Nina Patalon, koordynatorka szkolenia piłki nożnej kobiet w PZPN i selekcjonerka reprezentacji Polski.
Za kibicem idą sponsorzy. Poza sponsorami kluby utrzymują się z dofinansowań samorządowych, unijnych i dedykowanych projektów oraz z dofinansowań związku. Do 2018 roku, kiedy Ola dołączała do Piastovii, na kobiety związek łożył mało. W ekstralidze kluby mogły liczyć na 15 tys. zł rocznie, co starczało na pensję trenera na kilka miesięcy. Pozostałe ligi wcale nie miały stałego dofinansowania od PZPN-u. Niektóre pierwszoligowe kluby stawały przed dylematem: pojechać na mecz dzień wcześniej i dać się piłkarkom wyspać czy jechać o świcie i grać po kilkugodzinnej podróży autokarem, ale oszczędzić na hotelu?
Związek zwiększył nakłady na kobiecy futbol, ale w sezonie 2018/2019 był jeszcze zajęty podnoszeniem nagrody za Puchar Polski dla męskiej drużyny: z jednego do trzech milionów złotych. Najlepsze kobiece zespoły walczyły o 35 tys. Jeśli klub był w stanie zatrudnić kogoś więcej niż trenera i zapłacić jakiekolwiek pieniądze zawodniczkom, można było powiedzieć, że mu się wiedzie.
Koleżanki Oli pracowały więc w biurach, kawiarniach, korporacjach, jako trenerki czy baristki. Znajoma Oli powiedziała, że czuła się, jakby miała podwójne życie. Ania, która trafiła do Piastovii, też musiała dzielić siły pomiędzy pracę i piłkę. Złościło ją to. Umiała grać lepiej, ale musiałaby się wyspać.
Dziewczyny z Piastovii miały jednego niezawodnego kibica i sponsora – pana Michała, emerytowanego elektryka. Chodził na każdy mecz, o drużynie mówi "my".
– Kiedy dziewczyny wchodziły na boisko, to walczyły do upadłego – mówi. Za to cenił je najbardziej. Dowodzi, że gdyby najważniejsze męskie kluby zgodnie z zaleceniami PZPN-u utworzyły swoje kobiece wersje, zainwestowały w nie zasoby i doświadczenie, to polskie zawodniczki grałyby na europejskim poziomie. – A tam, proszę pana, taktycznie, technicznie to dziewczyny grają czasem lepiej niż mężczyźni – stwierdza dobitnie. W imię tych przekonań kilka razy w roku wypłacał dziewczynom premię za wygrany mecz – taką na dwa dobre obiady.
Szansa
Ola, żeby się utrzymać, pracowała w akademiach piłkarskich, jako trenerka personalna na siłowni i pomagała organizacyjnie Ninie Patalon przy reprezentacji Polski – całe jej życie kręciło się wokół piłki. Nie miała nawet czasu, żeby się zastanowić, czy potrzebuje odpoczynku. Wyczekiwała na swoją szansę. I ona przyszła, choć Ola w ogóle nie zorientowała się, że to już. Po prostu kiedyś wbiła bramkę Lotosowi – nic pięknego, fartem. Ale później Lotos zwyciężył rozgrywki w pierwszej lidze i awansował do ekstraligi. Trzy miesiące po ich meczu zadzwonił do niej menedżer zespołu.
Debiut
Wreszcie grała w profesjonalnym klubie. Miały psychologa sportowego, fizjoterapeutę, pokój w mieszkaniu z trzema innymi piłkarkami i kontrakt – nie na tyle duży, żeby się utrzymać, ale wreszcie zarabiała na piłce. W dniu swojego debiutu przed meczem poszła na siłownię, zrobiła parę ćwiczeń aktywizacyjnych, słuchając tych samych zapętlonych piosenek. Po powrocie zjadła tosty z dżemem i serkiem – od lat zaczynała swój meczowy dzień dokładnie tak samo.
Trener wpuścił ją na boisko w 80. minucie.
Zazwyczaj potrafi dokładnie przywołać to, co się działo na meczu. Tamten pamięta jak przez mgłę. Miała wrażenie, że była na boisku minutę, piłka trafiła do niej kilka razy.
Wydawało jej się, że poszło nieźle, ale w pomeczowych statystykach przy jej nazwisku stało: skuteczność 30 proc. "Czym ja przekonam do siebie trenera?" – przeszło jej przez głowę. To od niego zależało, ile czasu spędzi na boisku, czy za rok kontrakt zostanie przedłużony. Jej organizm dotąd znosił wszystko, co tylko mu narzuciła, ale teraz, kiedy potrzebowała go najbardziej, zaczął ją zawodzić.
To był początek obozu piłkarskiego. Ćwiczyły strzały. Kopała piłkę z całej siły i przy którymś uderzeniu poczuła ból. Uznała, że nie przerwie treningu, przecież była w drużynie nowa. Strzelała więc dalej, aż w końcu miała wrażenie, że noga trzyma się już tylko na skórze i kości. Pokuśtykała do trenera, pokazała wielkiego siniaka.
– No tak, widać, że to będzie coś poważniejszego – mruknął. Okazało się, że naderwała duży mięsień, przywodziciel. Mogła ćwiczyć górne partie mięśni na siłowni, ale na miesiąc musiała zrezygnować z treningów. W meczach grała po kilka minut. Miała chwilę, żeby zrobić na trenerze wrażenie. Widziała, że nie robi. Szukał dla niej miejsca, przesunął ją ze środka pola do obrony.
Grając w Lotosie, dwa razy złapała covid. Musiała przystanąć po przebiegnięciu kilkuset metrów. Chciała przyspieszyć, a nie mogła. Jak gdyby całe życie siedziała na kanapie. Odnowiła jej się kontuzja z przywodzicielem. Robiła wszystko, żeby pokazać, że wróciła do formy, ale to nie wystarczyło. Oglądała mecze już z trybun, nie było dla niej miejsca nawet na ławce rezerwowych.
Na boisku w meczach o punkty spędziła w sumie 45 minut. O przedłużeniu kontraktu nie było mowy.
Przestrzeń do edukacji
"Miałam swoją przygodę w ekstralidze, osiągnęłam cel" – powtarzała sobie. Dała z siebie wszystko – to wystarczyło, żeby zrealizować marzenie i dostać się do najwyższej klasy rozgrywkowej w Polsce, ale nie żeby się w niej utrzymać. Uznała to za fakt, nie myślała o powrocie do ekstraligi.
Zdecydowała się pograć jeszcze w drugiej lidze, w gdyńskim Marcusie. Dla samej przyjemności gry. O tamtejszym trenerze słyszała wcześniej, że jest "specyficzny". Nie przestraszyła się.
Miała różnych trenerów, przeważnie mężczyzn, bo tych jest około 25 razy więcej niż trenerek. Słyszała już niesmaczne żarty i krzyki. Uważa, że nie każdy z jej trenerów nadawał się do trenowania dziewczyn: jej zdaniem to wymaga zupełnie innego podejścia.
Zgadza się z nią Nina Patalon. Mówi, że szkolenie dziewczyn nie różni się w aspektach technicznych czy taktycznych od szkolenia mężczyzn. Są natomiast różnice w rozwoju motorycznym: najważniejszy moment na rozwój siły i szybkości wypada w innym wieku niż u chłopców. Trener czy trenerka musi o tym wiedzieć i uwzględnić to w planie treningowym. Pamiętać, że trzeba zmniejszyć obciążenia podczas miesiączki.
Patalon uważa, że do dziewczynek należy mieć też inne podejście. Widzi, że zawodniczki często nie doceniają swoich możliwości, są mniej pewne siebie niż chłopcy. Narzucają sobie dużą presję, którą dodatkowo potęgują media społecznościowe: mecze są transmitowane, każde potknięcie staje się widoczne.
Jej zdaniem kluczowe jest to, żeby stworzyć bezpieczne środowisko i udzielić zawodniczkom wsparcia.
– Potrzebują więcej przestrzeni niż chłopcy, by zakomunikować swoje potrzeby. Tak jesteśmy nauczone: żeby wiele wyczekać, wycierpieć, wybaczyć. Dziewczyny nic nie mówią, a my, trenerzy, czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, że popełniliśmy błąd.
Oględnie mówiąc: w szkoleniu dziewczynek jest bardzo dużo przestrzeni do edukacji. Piłkarek – żeby były świadome swoich praw i obowiązków. Szkoleniowców – żeby znali potrzeby swoich podopiecznych. Jeśli trener wejdzie w środowisko kobiet bez tej wiedzy, wiele jego zachowań nie będzie akceptowalnych.
Specyficzny trener
Dopiero kiedy Ola podpisała kontrakt na kilkaset złotych miesięcznie, zorientowała się, jak bardzo "specyficzny" jest trener. Czasem był w dobrym humorze. Wtedy żartował. Lubił zwłaszcza żarty słowne. – Przer*chajcie się teraz – mówił, zamiast „przetruchtajcie"*. Innym razem, polecając jakieś ćwiczenie: "Pomasturbujcie się z piłkami". Przy wybieraniu składów: "Dziś najbardziej cycate wybierają".
Niektóre dziewczyny się śmiały, któraś lekko popchnęła koleżankę z większym biustem do przodu.
Przekręcał nazwiska albo nadawał ksywki. Jedna z dziewczyn mówiła w szatni, że nie podoba jej się, jak nazywał ją trener. Ale później sama się tak nazwała, jakby chciała uczestniczyć w dowcipie trenera. Być może wolała jego żarty, bo kiedy trener się złości, wrzeszczy i wyzywa zawodniczki.
Wszystko dla motywacji
Chciał być piłkarzem. – Jak każdy trener – śmieje się. Tyle że zaczął grać w zespole za późno, jako 18-latek. Przez trzy sezony występował w amatorskim zespole w Anglii. Tam zrozumiał: piłka to życie.
– Kiedy przychodziłem do kobiecej piłki 10 lat temu, ona była traktowana po macoszemu. Dalej jest. Miałem ambicję, żeby z tej piłki coś zrobić. Żeby była traktowana poważniej – mówi.
Dziewczyny wciąż muszą ćwiczyć na mniejszych, bocznych boiskach, bo te główne zajmują mężczyźni. Ale lubi je trenować, bo nie mają problemów z motywacją. Nie trzeba ich prosić, tak jak czasem chłopaków, żeby przyszły na trening. – Kilku dziewczynom muszę sam powiedzieć: "Nie przychodź jutro, widzę, że nie masz świeżości". A ona: "Nie, ja się dobrze czuję" – mówi trener.
Woli trenować dziewczyny właśnie ze względu na ich motywację.
Dla niego w trenowaniu kobiet największym wyzwaniem jest to, że kobiety myślą "na około". Oczywiście nie wszystkie, najlepsze światowe zespoły nie odstają od mężczyzn.
Ale młodsze zawodniczki w Marcusie mają problem z taktyką. Mówi, że dla niego piłka jest prosta, one potrafią to zawsze utrudnić. Kiedy należy podać, ta ciśnie sama. Albo na odwrót – jest sam na sam z bramkarzem i zamiast strzelić – poda.
– Dobrze zagrać komuś piłkę, taką podkręconą, opadającą, to większa sztuka – tłumaczy jedna z byłych zawodniczek. Niektóre, młodsze, nawet po zejściu z wygranego meczu potrafią płakać, że źle zagrały, nie doceniają swoich postępów. Strzelona bramka każdemu dodaje wiary we własne siły. Dlatego ona ma większą frajdę z asyst. Kiedy na meczu widziała, że któraś z jej koleżanek ma gorszy dzień, starała się na nią grać – nie kosztem drużyny, ale jeśli była dobrze ustawiona, podać akurat do niej.
– Bardziej złożone rzeczy troszkę inaczej postrzegają – ocenia trener.
Sport trzeba robić na maksa
W piłce kobiet trudno jest zebrać zespół, w którym dziewczyny reprezentują podobny poziom – gra ich po prostu zbyt mało. W Marcusie są i 15-latki, i 26-latki. Potrzebują trochę innych ćwiczeń, innego podejścia. Któraś ma problemy z techniką, inna z szybkością, jeszcze inna gra świetnie, ale grałaby lepiej, gdyby zrzuciła kilka kilogramów. To drażliwa kwestia – przyznaje trener. Stara się wyczuć, jak to zakomunikować.
Z jedną musi porozmawiać na osobności. Innej powie przy grupie: "Schudnij, grubasie". Uważa, że to zabawne. Dziewczyny się śmieją.
Dba o dużą intensywność treningów.
– Szybciej, ku*wa! – krzyczy.
Szuka sposobów, żeby je dodatkowo zmotywować. Kiedy grali na mistrzostwach Polski do lat 19, przed ostatnim meczem dziewczyny były wyczerpane. Poprosił rodziców, żeby nagrali krótki filmik ze słowami wsparcia dla córek. Zmontował go w tajemnicy i pokazał zawodniczkom w szatni na odprawie. Miały łzy w oczach, na meczu dały z siebie wszystko.
Jeżeli bierze jakąś dziewczynę do drużyny, gwarantuje jej, że będzie lepszą zawodniczką, niż kiedy tu przyszła. Czuje się za nie odpowiedzialny, nie tylko piłkarsko. Wiele dziewczyn nie pochodzi z Trójmiasta, więc musi im zastąpić rodzica. Nieraz odwoził je o różnych porach dnia i nocy do szpitala, odbierał z imprez, jeśli ładowały się w kłopoty.
– Nie dam im zrobić krzywdy – mówi.
Czuje, że poniósł porażkę, kiedy nie udaje mu się przekonać dziewczyny z wielkim talentem do dalszej gry. Mogło chodzić o sprawy prywatne, czasem nie mógł zaproponować im większych pieniędzy. Przyznaje, że czasem mógł nałożyć na kogoś zbyt dużą presję.
W piłce normalna sprawa, trzeba iść dalej.
Swoje sukcesy postrzega w podobnych kategoriach: to dziewczyny, które po Marcusie trafiły do najlepszych zespołów, reprezentacji. Mecze ogląda w najwyższym skupieniu, pochylony lekko do przodu, ze wzrokiem wbitym w piłkę. Przez cały czas instruuje swoje zawodniczki. Przed ważnym meczem potrafi nie spać przez trzy dni – a może coś poprawić, zmienić ustawienie... – tłucze mu się po głowie.
Niekiedy ma poczucie, że zależy mu bardziej niż innym. Nie umie odpuszczać.
Czasem chciałbym, ale nie, nie dam rady. Sport trzeba robić na maksa. Czasem trzeba ryknąć, pokazać, że ma być, jak mówię, i koniec.
Krzyk
– Co ja ci, ku*wa, mówiłem? Same kretynki, nawet piłek nie potrafią policzyć! – wrzeszczał czasem, gdy dziewczyny pomyliły się podczas przygotowywania sprzętu. Jedna z byłych zawodniczek mówi, że od samego początku treningu widziały, że trener jest w złym humorze i nie odpuści im żadnej pomyłki. – Musiałyśmy go czytać i wiedzieć, że dziś zero gadania, śmiechu – opowiada.
Podczas rozgrzewki czasem robiło się gorąco. Miały ćwiczenie rozgrywane na planie kwadratu – ćwiczenie, zmiana miejsca, podanie, ćwiczenie, zmiana miejsca, podanie. Jeśli któraś z dziewczyn nie zdążyła dobiec na swoje miejsce, robiły się zastoje.
– Ja pie*dolę! Wy się lepiej sprawdzicie w kuchni niż na boisku! – potrafi wtedy krzyknąć. Wychodzą mu żyły na głowie, z ust lecą kropelki śliny. Nie jest dużym mężczyzną, ale krzyk ma potężny, wychodzący z przepony. To krzyk, którego się nie zakrzyczy, krzyk, po którym można tylko kiwnąć głową i spuścić wzrok.
– Co ja zrobiłem, że muszę patrzeć na takie downy!
– Debile!
Trener innej drużyny też przesadzał. Dziewczyny poszły do zarządu, opowiedziały. Mężczyzna się uspokoił. Tyle że w Marcusie nie ma zarządu. Zawodniczki mogły pójść do prezesa albo do trenera, z którym prezes zna się kilkanaście lat. Mówi, że klub robi wyniki, a on do trenera nie ma zastrzeżeń.
Konfrontuję ich z zarzutami.
– W derbach, jak jest walka... żadna dziewczyna się nie skarżyła. Pewnie krzyczy, jak je ustawia. W męskiej piłce też krzyczą. Nigdy się nie przysłuchiwałem, ciężko mi powiedzieć – odpowiada mi prezes.
– Krzyczeć to ja krzyczę na pewno, ale tutaj kogoś poniosło. Potrafię zareagować impulsywnie, ale nigdy, żeby kogoś upokorzyć – komentuje trener. – Czasem można coś żartobliwie rzucić, ale ktoś coś potem wyjmuje z kontekstu – ciągnie. – Nie padały rzeczy z jakimś podtekstem. A jak pan pójdzie na trening piłki męskiej, to jak pan sobie posłucha tych żartów, to też można się za głowę złapać.
Nie wiadomo, co usłyszałyby od niego dziewczyny. Nigdy nie poszły poprosić, by ich nie nazywał w ten sposób. W szatni pocieszały się nawzajem i mówiły, że tak nie może być, ale nigdy nic z tym nie zrobiły.
– Nie podobało nam się to, ale zgodziłyśmy się, że tak po prostu jest – mówi była zawodniczka Marcusa.
Na którymś z meczów trener też się nie hamował i usłyszała, jak zawodniczki z innej drużyny to komentują. Poczuła, że się gotuje. "Zajmijcie się lepiej graniem" – krzyknęła zaczepnie do nich. W końcu grają z trenerem do jednej bramki, nie da go obrażać przeciwniczkom.
Kiedy zawodniczki Marcusa zaczynają mówić o zachowaniu trenera, robią się spięte, kręcą się na krześle. Podkreślają, że trener rzeczywiście dobrze tłumaczy, a one się myliły.
– Czy ty jesteś zj*bana? – potrafi wtedy krzyczeć.
Jeśli któraś z dziewczyn popełniała ten sam błąd raz za razem, wołał ją na bok.
– Ku*wa, to nie jest takie trudne! Ile razy można ci to powtarzać! Ch*jowo grasz! – umiał się drzeć przez minutę bez przerwy. Nie oczekiwał odpowiedzi. Jeśli dziewczyna zaczynała płakać, potrafił powiedzieć „sorry", kiedy ochłonął. Czasem dorzucał tylko: "Trening się dla ciebie skończył".
Pozostałe ćwiczyły dalej.
– Starałam się odciąć, nie słuchać, jakie jesteśmy zdaniem trenera. Jakbym brała to do głowy, pękłaby mi – mówi Ola. "Ja taka nie jestem, my takie nie jesteśmy" – powtarzała sobie, bo jednak słyszała.
Spoglądała na zegarek – została godzina, 58 minut. Nie chciała tam być. Na treningi nie cieszyła się już od rana, starała się traktować je jak pracę. Zmuszała się, żeby jechać.
Na którymś z treningów, kiedy trener raz za razem wyzywał zawodniczki, popłynęła jej jedna łza. Szybko ją starła. Wracała do domu rowerem, dochodziła 23. Pomyślała, że nie po to poświęciła piłce całe życie, żeby stać na boisku i płakać.
Poczuła, że nie jest w stanie być dłużej w zespole. Nigdy wcześniej nie zetknęła się z taką furią, agresją.
– To jest przytłaczające, kiedy się nazbiera. Mówisz sobie, że to do ciebie nie dociera. Aż w którymś momencie coś pęka – mówi.
Ostatni mecz
Nie chciała odchodzić z dnia na dzień. Według kontraktu zostały jej cztery mecze. Ostatni rozegrała w czerwcu. Kończył się sezon, awans zespołu z drugiej do pierwszej ligi był już przesądzony. Miały różowe koszulki z napisem „Pierwsza liga czeka". Ola grała na środku pola, miała kilka akcji. Kontrolowały mecz.
W drugiej połowie usłyszała gwizdnięcie na zmianę. Resztę rozgrywek obserwowała z ławki. Nie do końca do niej docierało, że to koniec. Czuła, jak zawsze w takich sytuacjach, niedosyt i jednocześnie – po raz pierwszy w życiu – obojętność.
– Hura! Dziewczyny, wygrałyśmy. Brawo! – mówiła po meczu, jednak bez śladu dawnego entuzjazmu. Było jej już wszystko jedno.
Goń marzenia
Po latach pędzenia nagle się zatrzymała. Zorientowała się, że właściwie nie wie, kim jest. I że ma czas, żeby się nad tym zastanowić. Dziwne uczucie. Odkryła, że może robić rzeczy po nic, po prostu dla przyjemności. Pójść na film. Poćwiczyć bez żadnej presji. Spotkać się z ludźmi i wypić zwykłe piwo. Pograć na pianinie. Zjeść batona. "Dobra kaloria", zero cukru. Kiedyś by sobie na niego nie pozwoliła.
Ostatnio dostała propozycję z innego klubu, dała sobie kilka dni. Odmówiła. Jeszcze nie. Poszła za to na orlika zagrać mecz z koleżankami. Po raz pierwszy od dawna cieszyła ją gra. Nikt na nią nie krzyczał, nikt jej nie oceniał. Jakiś czas temu zadzwonili do niej rodzice jednej z dziewczynek, którą trenowała. Chcieli się dowiedzieć, czy Ola uważa, że powinni postawić na piłkarską karierę córki.
Kiedyś od razu by odpowiedziała: "No jasne, nad czym wy się zastanawiacie? Niech gra!". "Może... niech sama podejmie tę decyzję?" – odpowiedziała zamiast tego.
Założyła z kolegami własną akademię piłkarską, w której trenuje dziewczynki. Nazwała ją Złote Lwice. Zorientowała się, że wcześniej przelewała na zawodniczki swoje ambicje. Teraz po prostu chce, by czuły, że piłka jest dla nich i że mogą z nią zrobić, co tylko chcą.
Obecnie PZPN zrzesza już 26 tys. piłkarek, celem na rok 2026 jest 50 tys. Dziewczyny mają już gdzie grać: zespołów ligowych jest ponad dwa razy więcej niż dekadę temu. Poza nimi istnieje około 350 zespołów dla dziewczynek poniżej 12. roku życia. Piłkarki można już zobaczyć w telewizji. Niektóre stały się słynne, jak Ewa Pajor, najdrożej wyceniona zawodniczka na świecie. W pierwszej lidze wciąż się nie zarabia, ale przynajmniej nie gra się już za darmo. PZPN w końcu zwiększył finansowanie – najlepsze zespoły otrzymują po 100, a nie 15 tys. zł dofinansowania, zdobywca Pucharu Polski wygrywa 400 zamiast 35 tys. zł. Coraz więcej jest warsztatów i szkoleń poświęconych trenowaniu dziewczynek. Kobieca piłka jest coraz bardziej profesjonalna.
Jeśli któraś z dziewczynek trenowanych przez Olę zdecyduje się zostać piłkarką, będzie miała większe możliwości.
Ola też wie, że nie zrezygnuje z piłki. Już zaczyna za nią tęsknić. W mieszkaniu, w którym się wychowała, ciągle są gdzieś czarne korki, które dostała od swojego pierwszego trenera. Kiedy odwiedza rodziców, przechodzi przez podwórko, gdzie wepchnęła się na boisko zawarte pomiędzy prostokątem wymalowanym na bloku i dwoma tornistrami.
Teraz bramka jest już zamalowana. Na trawniku rosną drzewka – w końcu sąsiedzi postawili na swoim i już nikt nie tłucze piłką od rana do wieczora.
Na ścianie bloku ktoś wymalował napis: "Goń marzenia".
*Wszystkie wypowiedzi trenera przytaczam tak, jak opowiedziały je byłe zawodniczki klubu.
Polska Stories
Polska Stories to kilkumiesięczne warsztaty dla młodych reportażystów i reportażystek, którzy rozpoczynają pracę w zawodzie. Dziesięciu uczestników, którzy doszli do finału, wzięło udział w bezpłatnym cyklu szkoleń dziennikarskich. Prowadziła je wielokrotnie nagradzana reportażystka Olga Gitkiewicz. Każdy reportaż przygotowany w ramach Polska Stories zostanie opublikowany na stronie głównej Gazeta.pl oraz w serwisie Weekend.gazeta.pl. Spośród dziesięciu opublikowanych reportaży jury złożone z doświadczonych redaktorów i dziennikarzy wybierze najlepszy tekst. A jego autor na minimum sześć miesięcy dołączy do współpracowników Weekend.gazeta.pl.