
Kolejny etap Polska Stories za nami. Od 24 października do 19 grudnia na łamach weekend.gazeta.pl publikujemy reportaże uczestników programu. Artykuł Marty Paluch jest drugim z nich.
Wojtek Wierzbicki, który pierwszy raz na stadionie żużlowym był w wieku czterech lat, wspomina, że z powodu złych warunków pogodowych mecz został przeniesiony z niedzieli na poniedziałek: – Walczyliśmy o awans. W szkole wszystkie dzieciaki miały na sobie szaliki, a lekcje były skrócone. Moja mama wspominała, że gdy mecz się już zaczął, ulice były zupełnie puste, a w każdym sklepie, restauracji, ludzie, którzy akurat nie mogli być na stadionie, słuchali relacji w Radiu PiK.
Żużel to ryk silników, intensywny zapach oleju, adrenalina i opadająca na stadion wzbita przez koła zawodników gruba warstwa mieszanki sjenitu i granitu. Co według kibiców sprawia, że ten sport jest tak pociągający?
– Nikt nie wie w zasadzie dlaczego, ale to jest miłość absolutna. Od tego nie ma odwrotu. To jest sport narkotyczny. Tu jest tyle emocji, że my się od tego uzależniamy. Jeśli to się ma jednak gdzieś tutaj, w sercu, to te emocje czuje się, nawet jak się siedzi przed telewizorem i dopinguje naszych – wyjaśnia Kamil Morydz, od 2019 roku prezenter GKM Grudziądz, którego zadaniem w trakcie meczów jest prowadzenie dopingu, utrzymywanie dobrego nastroju wśród widzów i komentowanie kolejnych biegów – wszystko to w centrum wydarzeń, na murawie.
Żużel to pasja połączona z brakiem instynktu samozachowawczego. Jak przejść koło tego obojętnie? – dopowiada Ania Kawska, kibicka, technik weterynarii.
– Masz zamknięty tor, czterech wariatów pędzących 100 km/godz. Przyspieszenie większe niż w Formule 1 – tłumaczy Miłosz Marchlewicz, absolwent kulturoznawstwa, którego krąg zainteresowań naukowych to antropologia sportu. W rozmowie pada stwierdzenie, że tam, gdzie kończy się logika, zaczyna się żużel. – To może trochę wyświechtane, ale tak jest. Po chwili zastanowienia dodaje: – To interesujące, że w iluś miastach dla kogoś największą frajdą jest pójście w niedzielne popołudnie na mecz i wdychanie zapachu spalonego oleju Castrol R-40, mimo że trzy czwarte Polski gra w piłkę na podwórku.
Magdalena Czaja, pielęgniarka obsługująca medycznie wydarzenia klubu, pierwszy raz zetknęła się z żużlem, kiedy zabezpieczała mecz.
– Ten ryk silników. To, co oni czasami robią na torze, jak się wyprzedzają, to, co robił Łaguta, to są po prostu ciarki – ekscytuje się kibicowsko.
Na bardziej pragmatyczną stronę wskazuje Sebastian Szpak: – Nigdy nie było w Grudziądzu innego sportu drużynowego, który byłby na takim poziomie, że porywa ludzi i ludzie chcą na niego chodzić. Żużel był tutaj zawsze oczywistością.
Innego podłoża tej fascynacji dopatruje się jego przyjaciel Miłosz Marchlewicz, z którym razem badają historię klubu w mieście. Podkreśla, że według ich ustaleń Grudziądz jest jednym z najstarszych ośrodków żużlowych w Polsce: – Nie chodzi o to, że Grudziądz nigdy nie był miastem na przykład piłkarskim, więc była szansa na żużel. Bardziej bym powiedział, że w Grudziądzu żużel był od bardzo dawna, bo od lat przedwojennych. Siłą rzeczy ludzie innymi sportami interesują się w mniejszym stopniu.
Kamil Morydz wspomina swoją pierwszą prezentację grudziądzkiego zespołu. Prezydent Maciej Glamowski miał wypowiedzieć wtedy zdanie: "Grudziądz to żużel", wprowadzając kibiców w euforię.
– Po prostu szał na tych trybunach. Wtedy pomyślałem, że ten entuzjazm już daje mi znak, że będzie dobrze, że będziemy się bawić, że jesteśmy za drużyną, że jesteśmy jej oddani.
Pytam zatem u źródła, a Maciej Glamowski potwierdza bez wahania: – Każdy grudziądzanin ma w swoim DNA genotyp żużla. Grudziądz żyje żużlem od dziesiątek lat, a każde zawody przyciągają tysiące kibiców, którzy regularnie uczestniczą w wydarzeniach. To jest coś, co w Grudziądzu przechodzi z pokolenia na pokolenie. Przychodzą całe rodziny z dziećmi, a także starsze osoby.
Prezydent podkreśla, że sam pojawiał się na stadionie żużlowym już jako dziecko, a dziś bywa na meczach z całą rodziną, bo miłością do żużla zaraził też swojego syna. – Zapach spalanego oleju, powiew kurzu unoszącego się nad torem to jest coś, co się czuje. Bez tego nie ma Grudziądza.
Esencja miasta
Stadion żużlowy mieści się w samym sercu Grudziądza. Obiekt, oddany do użytku w 1967 roku, przez lata przechodził kolejne metamorfozy, dzięki swojej budowie i położeniu zachowuje niezwykły charakter. Według Kamila Morydza jest esencją miasta, a były zawodnik Wybrzeża Gdańsk Arkadiusz Buczyński, klubowy fotoreporter do 2021 roku, opowiada, że o grudziądzkim stadionie latami krążyły legendy. – Pamiętam dwie rzeczy. Poza oczywiście geometrią toru to ten dąb sławny, który ściągał zawodników, a za parkingiem dla żużlowców był... cmentarz. Każdy żużlowiec o tym wiedział, miał to w świadomości i bardziej lub mniej go to wzdrygało.
H4 to zwyczajowa nazwa grudziądzkiego stadionu żużlowego – od adresu Hallera 4. Umiejscowiony jest w otoczeniu miejskiego parku, dlatego z trybun, podzielonych na 11 sektorów, widać otaczającą go zieleń sosen, klonów i dębów. Od strony północno-wschodniej rzeczywiście bezpośrednio sąsiaduje z obszernym cmentarzem farnym. Jego bliskość od lat budzi niepokój zawodników drużyny gości, ale dla mieszkańców ma szczególne znaczenie.
– Ja, idąc na żużel, najpierw idę do mamy świeczkę zapalić. I wiem, że wielu kibiców tak robi. Najpierw idzie do rodziny, kolegów odwiedzić, a potem pędzi na mecz. Na cmentarzu też już paru kibiców leży – podkreśla Tomek, zawodowo fotograf i wieloletni kibic GKM.
Dąb, znajdujący się na szczycie drugiego łuku, jest kolejnym elementem żużlowej grudziądzkiej mitologii. Jego nadnaturalne, ściągające z toru działanie miał poznać niejeden zawodnik.
– Mój syn zawsze się pyta, jak tam dąb. Mam nadzieję, że dąb nigdy nie zostanie usunięty. To jest nasza symbolika – dodaje Tomek.
Wyjątkowa specyfika tutejszego stadionu nie zamyka się jednak w elementach magicznych. Zarówno miejscowi, jak i przyjezdni zwracają uwagę na to, że jego budowa sprzyja bliskości kibiców z klubem. Bardzo wąski pas bezpieczeństwa sprawia, że zawodnicy walczący na torze są w zasadzie na wyciągnięcie ręki kibica. Kibicujący w gronie ultrasów Wojtek Wierzbicki uważa, że to właśnie tworzy niepowtarzalną atmosferę i jest największym plusem stadionu. – Te wszystkie emocje! Zawodnicy są bardzo blisko nas. Naprawdę czuje się ten żużel. My to odbieramy na tej zasadzie. Ma to oczywiście swoje minusy, bo pamiętam, jak swego czasu Jacek Basiński przewrócił się na prostej i motor wylądował w czwartym rzędzie trybun. Dobrze, że były zawody juniorskie, więc nie było dużo ludzi.
W ocenie Sebastiana Szpaka ta bliskość sprawia, że to właśnie w Grudziądzu warto iść pierwszy raz na mecz żużlowy. Dodaje, że właśnie dzięki temu zaraził swoją fascynacją kilka osób.
Z perspektywy Kamila Morydza, który większość meczu spędza na murawie, bliskość kibiców potrafi działać cuda. – Wszystko jest blisko toru, blisko zawodników, oni nie muszą do kibiców wybiegać. W trakcie meczu kibice i zawodnicy wzajemnie się słyszą. Bliskość tego dopingu jest niesamowita. Tę siłę czuć w momencie walki na torze. Na przykład w tym roku mecz ze Spartą Wrocław. Mistrz Polski przyjeżdża do Grudziądza. Wszyscy byli sceptyczni co do naszego wyniku. A myśmy ten mecz wygrali! Ta radość była taka, że wiedziałem, że będzie nią można obłożyć kolejne mecze.
Pierwszy mecz? Najpewniej w brzuchu mamy
Ania Kawska miała na sobie jasnoszary top w Pikachu, który był jej marzeniem. Dostała go od cioci i wujka, którzy zabierali ją na mecze. Był początek lat dwutysięcznych. Wszyscy pytali małą, głośno dopingującą dziewczynkę, ile ma lat. Odpowiadała, że pięć. Z rodziną zawsze siadali przy wejściu w pierwszy łuk, a wujek sadzał ją na balustradzie w kształcie trzepaka, żeby wszystko dobrze widziała.
– Pamiętam, że od początku wiedziałam, że kibicujemy naszym, czyli czerwonemu i niebieskiemu kaskowi, nieważne, kto jeździł. Potem rozpoznawałam zawodników po kevlarach. Dados jeździł w białym kevlarze, Paweł Staszek jeździł w czarnym, a Billy Hamill jeździł w takim kolorowym. To są trzy nazwiska, które pamiętam z tamtego czasu. Ciągle krzyczałam: "GKM! GKM!", i jak któryś z naszych się przewrócił, to miałam łzy w oczach.
Miłosz Marchlewicz podkreśla, że Dzierżyna – oficjalnie osiedle Kawalerii Polskiej – gdzie się wychował, znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie H4. Było zatem czymś zupełnie naturalnym, że jego tata, zapalony kibic GKM, któregoś słonecznego popołudnia zabierze syna na stadion swojej ulubionej drużyny.
Do dziś z przymrużeniem oka wspomina, że na początku bardziej niż rywalizacja zawodników na torze interesowały go przejazdy traktorów i oferta gastronomiczna grudziądzkiego klubu.
To się jednak szybko zmieniło, a wielkim marzeniem kilkuletniego chłopca stała się kariera żużlowca: – Mam takie zdjęcie z dzieciństwa, jak wykonuję jedną z pierwszych jazd moim rowerkiem z podpórkami i jestem w boksie zawodnika z numerem 14. To numer juniora gospodarzy. To było moje marzenie, że pewnego dnia wyjadę z czternastką na plastronie w barwach GKM Grudziądz. Najdotkliwszą karą, jaką wtedy mogłem dostać, był szlaban na żużel.
Patrycja Barnak, mama pięcioletniej Gai, nigdy nie zapomni spotkania GKM Grudziądz z Apatorem Toruń w sezonie 2017.
– Dwa dni przed porodem byłam na meczu, a jak wróciłam do domu, zaczęły się pojawiać skurcze. To było zabawne, bo przez cały rok się śmiałam, że jeśli zacznę rodzić na stadionie, to dostaniemy dożywotnie wejściówki.
Choć po narodzinach Gai Patrycja zrobiła sobie krótką przerwę od kibicowania, gdy tylko mała skończyła dwa lata, zabrała ją na mecz.
– Słuchawek wygłuszających w ogóle nie chciała. Ona od samego początku była na maksa! Ja wtedy byłam z koleżanką z pracy. Wysłałam na Messengerze zdjęcie cioci Ani, rodzinie ze strony taty Gai, bo to są prawdziwi fanatycy. Ania od razu mi odpisała: "Chodź z nią do Młyna". No i Gaja swój pierwszy mecz zaczęła w sektorze E, a skończyła w Młynie.
Młyn to sektor, w którym gromadzą się kibice aktywnie angażujący się w ciągły doping.
Marcin Gizicki, ratownik medyczny, na pytanie, czy kibicuje, odpowiada pytaniem: – A da się inaczej? Pierwszy raz na meczu byłem jako dzieciak. Z rodzinnej uroczystości zabrał mnie starszy kuzyn. Biała koszula, kołnierzyk, te sprawy.
Pamięta, że siedział wtedy przy pierwszym łuku. Nie było jeszcze krzesełek, tylko drewniane ławki. Stadion przed modernizacją, czasy Dadosa, Protasiewicza, pokolenie Golloba. Tłum ludzi, wrzawa dopingu i ryk silników, wszyscy co chwila wstawali. – Po tym żużlu białe już nie było białe. W domu był opierdziel. Ale tak to się narodziło.
Dla Sebastiana Szpaka żużel zawsze stanowił fragment otaczającej go rzeczywistości.
– Świadomego pierwszego bycia na żużlu w głowie nie mam. To musiało być w brzuchu mamy. Chodziliśmy całą rodziną. Początkowo wcale nie było tak, że przyciągnęły mnie emocje, adrenalina. Ojciec mnie zaprowadził, kolega chodził. Potem, jak się nie chodziło z rodzicami, to chodziło się z kumplami. Żużel był częścią codzienności.
W słoneczny majowy wtorek 2000 roku krótko po południu po osiedlu rozeszła się informacja, że Robert Dados miał wypadek na motocyklu szosowym w drodze na trening. Sebastian wspomina, że był wtedy ośmiolatkiem i to jego najmocniejsze wczesne wspomnienie związane z GKM.
– Pamiętam, że byłem na dworze, bawiliśmy się i kiedy dotarła do mnie ta informacja, rzuciłem wszystko i poleciałem do ojca pod blok, żeby mu powiedzieć.
Jak mówi Kamil Morydz, od wielu lat związany zawodowo z żużlem, nie tylko jako prezenter GKM Grudziądz, ale także prowadzący Grand Prix w Warszawie oraz spiker Unii Tarnów, sport żużlowy jest "pigułą emocjonalną". Sam pochodzi z Tarnowa, jednego z miast żużlowych, gdzie powszechne jest poznawanie żużla od najmłodszych lat.
Mnie ojciec nosił na rękach na żużel z torbą pieluch. Potem chodziliśmy tak: mój dziadek, mój tato, ja, moja siostra, mój młodszy brat, mój syn też już był na żużlu. Mówi się, że metanol trzeba mieć we krwi.
Kamil wskazuje, że taka jest właśnie specyfika miast żużlowych. Jeśli pojedzie się do Grudziądza, nie mając pojęcia o tym sporcie, szybko okaże się, że wśród miejscowych podstawowym tematem jest żużel.
– Miałem przyjemność spędzić Święta Wielkanocne u znajomych w Grudziądzu. Wielki, zastawiony jedzeniem stół i pierwsze co? Gadanie o żużlu. Oczywiście najpierw życzenia, rytuał, ale potem już tylko gadanie o żużlu. To jest właśnie to – jedziesz gdzieś, rozmawiasz z kimś i nawet jeśli nie jest to rozmowa o żużlu, to za chwilę przejeżdża bus Krzysztofa Buczkowskiego [wychowanek GKM Grudziądz, obecnie zawodnik Falubaz Zielona Góra], a chwilę potem rozwija się rozmowa: "Ty, Buczek teraz w Falubazie...", po chwili ktoś łapie telefon: "Patrz, Nicki Pedersen jest w Grudziądzu" albo: "Ty, widzimy się znowu na H4". To podstawowy składnik krwi grudziądzan, to się czuje wszędzie.
Współcześni gladiatorzy
Żużel to jeden z najpopularniejszych sportów w Polsce, choć kluby istnieją tylko w 21 miastach. Dla porównania działających klubów piłkarskich jest aktualnie około 6000.
To również jeden z nielicznych sportów motorowych, w których całą rozgrywkę można obejrzeć z poziomu trybun. Właśnie ich wysokość, a także specyficzna budowa toru, przypominającego kształtem owal, sprawiają, że widz cały wyścig – od startu do mety – może obserwować z jednego miejsca. Zasady ligowych drużynowych rozgrywek żużlowych wydają się proste: czterech zawodników na torze, po dwóch z każdej drużyny, cztery okrążenia. Prosta punktacja, w której pierwszy na mecie zdobywa trzy punkty, a każdy kolejny o jeden punkt mniej. Ostatni przyjeżdża na metę z tzw. śliwką, czyli zerem. O co zatem chodzi?
Ja ich uważam za współczesnych gladiatorów. Oni walczą tam na torze, są gladiatorami – mówi Marcin Gizicki.
Coś w tym musi być, ponieważ odwołania do starożytnych praktyk powracają w kolejnych rozmowach. Miłosz Marchlewicz twierdzi, że oglądanie żużla może się kojarzyć z krwawą rozrywką sprzed wieków. – Ludzie chodzą na igrzyska. Zawodnicy ryzykują zdrowie i życie, żebyś ty mógł fajnie spędzić dwie godziny. Praktycznie w każdym żużlowym mieście były historie, że ktoś wylądował na wózku czy poważnie się poturbował. Na Wikipedii jest nawet osobna zakładka o wypadkach śmiertelnych na torach żużlowych.
Mecz trwa dwie godziny, czasami dłużej. W przypadku meczu ligowego z reguły jest to 15 wyścigów, które trwają około 60 paru sekund. Od momentu naciągnięcia przez zawodników manetki gazu, poprzez zwolnienie się taśmy, rozegranie pierwszego łuku, następnie wyjście z pierwszego łuku i kolejne walki na dystansie – wszystko razy cztery – oglądający pozostaje w stanie wysokiego napięcia.
– W Grudziądzu mamy znakomity tor pod względem wyprzedzania, mijanek, te emocje są wyciskane do ostatniego tchu. Tych momentów, kiedy stoisz, zamiera ci serce, nie oddychasz, jest naprawdę dużo – podkreśla Kamil Morydz.
Każdemu meczowi towarzyszą odpowiednie rytuały, zarówno wśród kibiców, jak i klubu. Ci pierwsi zgodnie podkreślają, że na stadionie od lat spotykają znajome twarze. Jak twierdzi Wojtek Wierzbicki, w Grudziądzu po prostu idziesz na stadion i wiesz, w jakim towarzystwie spędzisz mecz. Kiedy po meczu wszyscy się rozstają, żegnają się słowami "do zobaczenia za tydzień" lub w przypadku zakończenia sezonu – "do zobaczenia wiosną".
Te same gęby od lat. Śmiejemy się, że bywały lata niepowodzeń, smutków czy braku awansu, a my i tak zawsze tam trwamy. Może się kiedyś doczekamy play-offów, czegoś więcej, ale my i tak zawsze będziemy.
Tomek, który uczestniczy także w meczach wyjazdowych, ma podobne doświadczenia. Gdziekolwiek by trafił, spotyka znajomych z H4.
– Spójrzmy wstecz, kiedy nie było Ekstraligi, był ten kryzys, na żużel chodziło mniej kibiców, ale to byli ci, którzy byli od zawsze i na zawsze. Ci kibice też się znają. Gdziekolwiek. Nawet ostatnio w Lublinie, gdy tylko wchodzę na sektor, słyszę: "O, siema, siema, cześć".
Skąd wynika ta potrzeba uczestnictwa? Odpowiedź jest prosta i rzeczowa. – Adrenalina. Poczucie wspólnoty, że jesteśmy tam razem. Pierwotne instynkty, dołączenie do takiego klubu, swojej grupy, która wspólnie o coś walczy – jak w stadzie – wyjaśnia Wojtek Wierzbicki, śmiejąc się.
Sebastian Szpak wspomina, że nie ma stałej ekipy, z którą musiałby się umawiać na mecze – po prostu wszyscy jego najbliżsi znajomi chodzą na żużel. Spotkanie na stadionie nie wymaga wcześniejszego umawiania się. Działa to zresztą również poza stadionem. – Jak poszedłem do nowej pracy rok temu, to po pierwsze, szybko zaczęliśmy się łapać z ludźmi, którzy też się interesują żużlem, a po drugie, było kilka takich osób, które rozpoznawałem na korytarzu: o, ziomeczek ze stadionu.
The final countdown
Przed każdym spotkaniem na murawie pojawia się prezenter. Klasycznym już od kilku lat powitaniem Kamil Morydz przemawia do obecnych: "Raz, dwa i raz, dwa, trzy, dobry wieczór faaaaani GKM Grudziądz". Jak mówi, ma to wzbudzić entuzjazm wśród miejscowych i strach wśród przyjezdnych. Później pora na uprzejmości, kibice witają się nawzajem. Rozpoczyna się prezentacja zawodników, nieodzownie dla H4 z piosenką Europe "The Final Countdown".
Kiedy zaczynają się biegi, napięcie sięga zenitu. Kamil twierdzi, że zdarza mu się być adwokatem diabła. Bywają mecze trudne i właśnie wówczas nastawienie jest niezwykle ważne.
My to musimy czuć. Jak my to będziemy czuć, to oni tam w parku będą to czuć. Jak w parku będą to czuć, to robi się ciekawie – i o to chodzi właśnie w kibicowaniu, dopingowaniu, dodawaniu energii, dodawaniu mocy.
Wojtek Wierzbicki wierzy, że najważniejsza jest wspólnota w dopingu. Jest fanem klasycznej oprawy i zakazanej dziś pirotechniki. Rozumie względy bezpieczeństwa i wskazuje, że powinny być one przestrzegane.
– Coś pięknego, w tym roku byliśmy jednym z klubów, który łamał zakazy w Ekstralidze i odpalał race. Dla mnie to, że jest zakaz używania pirotechniki, jest niesamowitym absurdem. Sam doping powinien być nieprzerywany przez cały mecz. Moim zdaniem jak dopingujemy, to do końca. Niezależnie od wyniku zawodnika trzeba wspierać do samego końca.
Jaki jest doping w Grudziądzu? Wystarczy spojrzeć na kibiców podczas meczu. Dzień przed swoimi piątymi urodzinami Gaja spędza z rodziną na spotkaniu GKM Grudziądz–Unia Leszno. Kiedy przed rozpoczęciem kolejnego biegu z głośników rozlega się "Thunderstruck" AC/DC, dziewczynka rozpoczyna grę na wyimaginowanej perkusji i krzyczy: "To moja ulubiona piosenka!". Jest zawiedziona, że nie wiem, jak nazywa się samochód, który między kolejnymi biegami nawadnia tor: "No przecież to polewaczka". Ma różowe okulary przeciwsłoneczne i koszulkę w żółto-niebieskich barwach. Jeszcze przed startem wymachuje szalikiem, dopingując głośno: "Nicki Pedersen!". Zdaniem Tomka ten głos trybun jest niezwykle ważny.
– Cały czas wrzawa! Nie siedzimy, tylko dopingujemy. To tworzy klimat. Jestem zwolennikiem wszelkiego rodzaju opraw. Uważam, że to nieodłączny atrybut, to jest sport, to jest rywalizacja, nie jesteśmy w teatrze. Nie ujmując, bo sam lubię pójść od czasu do czasu też na takie widowisko. Na meczu jednak musi być wzajemne nakręcanie się – i zawodników przez kibiców, i kibiców przez zawodników. To jest symbioza. Jak zawodnik machnie ręką, to dostanie gwizdy. Jak przegrywamy, ale po dobrej walce i widać, że każdy się starał, to jest okej.
Kamil Morydz, który rozpoznaje twarze stałych kibiców, wspomina jednego chłopca.
– Jak ja robię zapowiedź i mówię, że "tu teraz będzie startował, jeszcze raz, Nooooorbert", i cały stadion odpowiada "Kraaaaakowiak", to gdy ja dochodzę do: "Hej, hej, GKM!", to widzę takiego jednego dzieciaka i nie wiem skąd, ale zawsze trafiam na tego samego, i kiedy ja robię to głośne "hej!", to widzę, że on odgina głowę do tyłu, nabiera powietrza i krzyczy razem ze mną: "Hej, hej, GKM!".
Wydaje się, że w trakcie meczu wszystko podporządkowane jest emocjom. Takim, jak zgodnie podkreślają kolejni rozmówcy, od których dostaje się gęsiej skórki. Kamil zaznacza, że jeśli drużyna gospodarzy wychodzi w trakcie biegu na wynik 5:1, to hałas, który kumuluje się w centrum stadionu otoczonego przez kibiców, robi olbrzymie wrażenie.
– Napływ endorfin powoduje, że naprawdę zaczyna ci się chcieć. W momencie, kiedy zaczyna się dziać gorzej, to się przeradza od razu w rzecz, nad którą trzeba umieć zapanować, czyli gorycz.
Legendami osnuta jest niechęć kibiców GKM Grudziądz do Apatora Toruń. Marcin Gizicki i Magdalena Czaja, właściciele firmy Med. SAR, która dba o zaplecze medyczne wydarzeń klubu, podkreślają, że choć zachowań niebezpiecznych na stadionie wśród kibiców jest już znacznie mniej, bo kibice starają się dbać o wizerunek klubu, to niekiedy negatywne emocje biorą górę. Marcin wspomina bijatykę podczas meczu Grudziądza z Toruniem.
W tłumie i wielkim zamieszaniu udzielał poszkodowanemu pierwszej pomocy, kiedy usłyszał nad sobą głośny krzyk: 'Nie w medyka, ku*wa, nie w medyka!'. Kiedy się obejrzał, zobaczył za sobą rosłego mężczyznę, który uświadomiony co do roli Marcina rzucił szybkie przeprosiny i ruszył dalej w kierunku kibiców przeciwnej drużyny.
– Nie mamy glejtu na nieśmiertelność. Jeszcze bym w czapę zaliczył, ale gość mnie uratował tym "nie w medyka, ku*wa".
Magdalena i Marcin podchodzą do sytuacji ze spokojem właściwym zespołowi medycznemu zabezpieczającemu wydarzenia o podwyższonym ryzyku. Podkreślają, że zawsze chodzi o emocje, ale nie nazwaliby tego problemem. – Po prostu trzeba wiedzieć, że może się dziać – mówi Magdalena, a Marcin dodaje, że w trakcie meczu pozostają w ścisłym skupieniu, sprawdzając łączność i obserwując otoczenie. Czasami zdarza się sytuacja na torze, a czasami na trybunach. Reagować trzeba szybko.
Tomek wspomina rok 1996 i mecz z Toruniem przerwany przez komendanta policji, w którym dopatruje się początków wzajemnej niechęci kibiców obydwu klubów.
– Przegrywaliśmy, ale zaczęliśmy odrabiać straty. Tor miał dużo dołków i przerwano mecz. W ostatnich biegach prawdopodobnie byśmy wygrali. Między innymi przez to potem zaliczyliśmy spadek. Cały stadion, dosłownie cały stadion, bez względu na wiek, panowie czy panie, wszyscy szli na Grudziądz Przedmieście. Policja miała co robić. Wtedy wszyscy byli tak podjuszeni. Kibice z Torunia byli w euforii, my byliśmy wściekli. Tak to się nakręciło.
Kamil Morydz podkreśla, że jeżeli następuje podniesienie negatywnych emocji, to on pierwszy musi reagować.
– Mówię: bardzo was proszę, nie róbcie tego, nikomu to na dobre nie wyjdzie. To jest zawsze raczej prośba, żeby się nie zachowywać głupkowato. Mówię: słuchajcie, jest telewizja, to będzie miało takie, a nie inne znaczenie, są dzieciaki, one też patrzą, słuchają. Jak słyszę przekleństwa, od razu sięgam po mikrofon, żeby przynajmniej nie było tego słychać.
Żużel w Grudziądzu zaczyna się na długo przed wejściem na stadion
Miłosz Marchlewicz o atmosferze jedności na trybunach mówi tak: – Zawsze mi się podobało, że w Młynie ramię w ramię potrafią stać doktorant, a obok niego kolega, który parę lat spędził w odosobnieniu. Jak kibicujecie, to kibicujecie razem i każdy ma w nosie, czy robisz doktorat, pracujesz w masarni, urzędzie albo jesteś blacharzem.
Osiedle, na którym się wychował, jest mocno związane kibicowsko z żużlem. W takich miejscach jak Dzierżyna w poniedziałkowy ranek w kolejce po pieczywo rozmawia się o niedzielnym meczu. Żużel stanowi standardowy wstęp do rozmowy i zawsze jest dobrym sposobem na niezobowiązującą pogawędkę.
– To jest taki fyrtel, gdzie jak wchodzisz do sklepu i kupujesz bułki, to jednym z pierwszych tematów niekoniecznie jest polityka czy inflacja. Tam ludzie zaczynają od: "A nasi to tam wczoraj dali". Albo: "Ale widziałeś, jak ten pojechał". Ale nie jest tak, że wszyscy są zawsze szczęśliwi z postawy drużyny czy z powodu samej wizyty na meczu. To są realne emocje. Czasami, mówiąc wprost, ludzie są tam wkurzeni na to, jak żużlowcy pojechali.
Sebastian Szpak wspomina, że choć dziś większość meczów jest transmitowana przez kanały sportowe, nie zawsze tak było. Kiedy nie chodziło się na stadion, żużla słuchało się przede wszystkim w radiu. W latach jego dzieciństwa, czyli końcówce lat 90. i pierwszej dekadzie po roku 2000, regionalna rozgłośnia Radio PiK była jedyną stacją radiową, która relacjonowała przebieg meczów ligowych i turniejów cyklu Grand Prix.
– Jak ktoś słuchał audycji żużlowej w oknie, a my też siedzieliśmy w tym oknie, to gadało się o tym, co się w tej audycji dzieje. Pamiętam, że się siedziało, słuchało i gadało przez okna z sąsiadami.
W popularnym wśród mieszkańców osiedla Lotnisko pubie Al Capone na rzutniku wyświetlane były transmisje meczów. Sebastian chodził tam z tatą i bratem oglądać Grand Prix. Na miejscu można było spotkać masę sąsiadów i zjeść mrożoną pizzę. Wewnątrz w kłębach dymu papierosowego toczyły się rozgorączkowane dyskusje.
W dzieciństwie ścigał się z kolegami po całym mieście. Amatorski speedrower trenował wtedy każdy chłopak, a każde osiedle miało przeznaczone do tego miejsca. To mógł być mały tor dookoła stołów do tenisa na Lotnisku czy – jak w przypadku Dzierżyny – tor w lesie, nazywany od jednego z najsłynniejszych stadionów żużlowych na świecie torem Vojens. W tamtych czasach każdy chciał być Dadosem, Kempesem lub bardziej ogólnopolsko Gollobem. Tor Vojens jest ukryty w lesie, wciąż można tam spotkać chłopców na rowerach. Na pytanie, czy się ścigają, odpowiadają, że "akurat teraz nie, ale normalnie to tak".
Tradycja speedrowera sięga w Grudziądzu jeszcze dalej. Tomek wspomina ligę grudziądzką, którą zorganizował z kolegami z osiedla Rządz w latach 90.
– Sami robiliśmy sobie plastrony. Zdobyliśmy nawet sponsorów, bo miało się dar przekonywania. My chcieliśmy stworzyć prawdziwą ligę, ona może nie do końca potem funkcjonowała, czasami trzeba było się ewakuować z obcego terenu. Wiadomo, sprzeczki na osiedlu między małolatami. Było fajnie, ciekawie.
Miłosz Marchlewicz podkreśla, że w dzieciństwie żużel był centralnym punktem jego zainteresowań. Żartuje, że matematykę traktował utylitarnie – potrzebna mu była głównie do tego, by wyliczać średnią biegopunktową zawodników.
Miał zeszyt, w którym wymyślał ligi żużlowe, analizując, ile zawodnicy mogą zdobyć punktów. Wspomina wakacje nad morzem, które zamiast na plaży wolał spędzać na rozgrywaniu kolejki żużlowej. – Sprawdzałem, jak tacy zawodnicy mogą jechać, a czasem dawałem ojcu do sprawdzenia, czy jest realistyczne to, co ja tam nawymyślałem.
– Wiesz, co pamiętam? Na przerwach w szkole w gimnazjum graliśmy z ziomeczkami w taką grę, gdzie się mówiło nazwisko żużlowca, a następny musiał powiedzieć kolejne na ostatnią literę poprzedniego! – ekscytuje się Sebastian Szpak, wspominając kolejne zabawy z dzieciństwa.
Ania Kawska wspomina kolekcjonerskie karteczki do segregatora z żużlowcami. Dziś hitem wśród najmłodszych kibiców jest książeczka "Bobcio i mecz żużlowy" Marty Magdańskiej. Sebastian kupił ją wszystkim dzieciom w rodzinie.
Ilustrowaną opowieść o żużlu ma też Gaja. – Ja jej czytałam tę książkę raz. Raz jej czytałam i ona teraz nie pozwala mi już jej dotykać. Tak ją uwielbia, że bierze ją sama z siebie, bawi się, idzie do biurka i sama czyta z obrazków, ogląda i opowiada – mówi z dumą Patrycja.
Wiele odsłon żużla
Tuman kurzu wzbijany przez koła motocykli zawodników sprawia, że w słoneczny i suchy dzień ze stadionu wychodzi się pokrytym grubą mieszanką sjenitu i granitu.
Jestem na stadionie żużlowym trzeci raz w życiu. Gdy dopijam piwo, widzę, że na dnie plastikowego kubka osadzają się czarne drobinki.
– Proszę wypić do końca, to najlepsze – mówi siedzący obok mężczyzna. Myślę wtedy, że ten sport oddziałuje nie tylko na słuch, ale na każdy ze zmysłów. Choć najczęściej przywoływanym jest węch.
– Można by robić takie perfumy! – zapala się Wojtek Wierzbicki, kiedy o tym rozmawiamy.
Tomek wskazuje, że ten zapach rozpozna wszędzie.
– Jest jak zioło. Czujesz i wiesz, o co chodzi.
Z kolei po dźwięku, jaki wydaje motocykl, czujni słuchacze są w stanie przewidzieć zbliżającą się kraksę, a dzieciaki bawiące się osiedle dalej wiedzą, kiedy zaczynają się treningi.
Grudziądzki stadion znajduje się w takim miejscu, że dźwięki rozgrywek, w tym głos spikera, a niekiedy nawet doping kibiców, słychać niemal w każdej dzielnicy miasta liczącego 57,76 km kw. powierzchni. Sebastian pamięta, że gdy tylko na podwórku słyszeli z kolegami niezapowiedziany wcześniej ryk silników, od razu wsiadali na rowery i pędzili na stadion oglądać treningi.
Polska Stories
Polska Stories to kilkumiesięczne warsztaty dla młodych reportażystów i reportażystek, którzy rozpoczynają pracę w zawodzie. Dziesięciu uczestników, którzy doszli do finału, wzięło udział w bezpłatnym cyklu szkoleń dziennikarskich. Prowadziła je wielokrotnie nagradzana reportażystka Olga Gitkiewicz. Każdy reportaż przygotowany w ramach Polska Stories zostanie opublikowany na stronie głównej Gazeta.pl oraz w serwisie Weekend.gazeta.pl. Spośród dziesięciu opublikowanych reportaży jury złożone z doświadczonych redaktorów i dziennikarzy wybierze najlepszy tekst. A jego autor na minimum sześć miesięcy dołączy do współpracowników Weekend.gazeta.pl.