
Najpierw zobaczyłam policyjną sukę z uchylonymi drzwiami, a w niej strażnika granicznego, który bawił się z małym ukraińskim dzieckiem. Był balonik, miś, głośne śmiechy. Strażnika rozpierała duma i radość, widać było, że bardzo się starał, że czuł powinność, że stał na straży humoru małego. Był w tym miękki i uważny, ale wciąż bardzo męski.
Zobaczyłam tę scenę i po policzkach popłynęły mi łzy. Płacz bezwarunkowy, nie mogłam się opanować. Buczałam pod nosem, a przed oczami stawały mi sceny z ostatniego pół roku na polsko-białoruskiej granicy, gdzie widziałam dziesiątki dzieci, które przez strażników granicznych były popychane, zastraszane, wywożone na bagna, na śmierć. Widziałam dzieci z nogami pogryzionymi przez psy. Widziałam dzieci głodne, spragnione i nieprzytomne ze zmęczenia. Dzieci, które na widok strażników sikały pod siebie. Strażników w dokładnie takich samych mundurach jak ten tutaj.
Nie mogłam sobie odmówić. – Przepraszam, czy tam, te 50 km stąd na północ, na polsko-białoruskiej granicy, tak samo rozkosznie zajmował się pan uchodźczymi dziećmi? – zapytałam. Strażnik spoważniał, spojrzał mi głęboko w oczy i powiedział: – Bogu dzięki nikt mnie na tamtą granicę nie wysłał…
Dwie granice
Granica białoruska.
W maju 2021 roku dyktator Białorusi Alaksandr Łukaszenka ogłosił, że "zaleje Europę terrorystami i narkotykami". Równocześnie jego propaganda mamiła mieszkańców krajów ogarniętych wojną, żyjących pod rządami dyktatorów, cierpiących biedę, że czeka na nich przyjazna i bogata Europa. Aparat państwowy Łukaszenki zorganizował dodatkowe loty z Bliskiego Wschodu, dowoził oszukanych ludzi z Mińska pod samą granicę, przepychał siłą i przemocą na stronę litewską i polską. W ten sposób w sierpniu na polskiej granicy mieliśmy nagle Afgańczyków, Syryjczyków, Irakijczyków, a nawet Etiopczyków czy Sudańczyków. Mężczyzn, kobiety i dzieci. Polski rząd określił ich "bronią Łukaszenki", a całą sytuację "wojną hybrydową". Był (i jest) "zły Łukaszenka" i kryzys na polskiej granicy.
Granica ukraińska.
24 lutego Rosja po ośmiu latach okupowania części Ukrainy zrobiła kolejny krok: zrzuciła bomby na Kijów. Putin rozkazał atak na miasta w całym kraju. Miliony ludzi zdecydowały się uciekać przed niebezpieczeństwem do krajów ościennych: Polski, Słowacji, Węgier, Rumunii i Mołdawii. Uchodźcy z Ukrainy zabierali ze sobą tylko najpotrzebniejsze rzeczy i stali w długich kolejkach na przejściach granicznych. Był (i jest) "zły Putin" i kryzys na polskiej granicy.
Przez wschodnie granice naszego kraju na teren Unii Europejskiej przedostać się chcą ludzie poszukujący bezpieczeństwa, dachu nad głową i spokojniejszego życia. Bez bomb, głodu, terroru, gwałtów, dyktatorów, talibów, Assadów, Putinów. I dostają dwie zupełnie inne odpowiedzi polskiego rządu.
Na białoruskiej granicy momentalnie zostały wprowadzone push-backi, czyli łapanki w lesie i wywózki na stronę białoruską – bez zadawania jakiegokolwiek pytania, bez wysłuchania próśb o złożenie wniosków o ochronę międzynarodową, bez pochylenia się nad stanem zdrowia czy zagrożeniem życia wywożonych ludzi. Wzdłuż granicy wprowadzono stan wyjątkowy. Powstał pas, do którego od września nie mogą dotrzeć organizacje pomocowe i media. Pas, który strategicznie i systemowo przysłonił światu to, co na granicy działo się i dzieje: umieranie ludzi z zimna i wyczerpania. Dopuścił tzw. policy of letting die, czyli politykę zgody na śmierć.
Na ukraińskiej granicy też momentalnie zostały wprowadzone zmiany: ustawa o pomocy i wpuszczaniu przez granicę wszystkich, nawet bez paszportów czy testów covidowych. Każdy Polak i Polka mogli wsiąść w samochód, pojechać na granicę i nie tylko poczęstować uchodźców posiłkiem, ale także zaprosić do swojego domu.
Po stronie polskiej
Zło się dzieje – z winy Łukaszenki na terytorium Białorusi i z winy Putina na terytorium Ukrainy. Ale kto jest odpowiedzialny za zło po stronie polskiej?
Przy granicy ukraińskiej policjant pomaga uchodźcom nosić bagaże, a strażacy przewożą ludzi na parkingi, z których odbierają ich zwykli polscy obywatele. Tysiące ludzi otwierają drzwi swoich domów, oddają potrzebującym łóżka, gotują dla nich kolacje. Polska pokazuje najpiękniejsze swoje oblicze: solidarności, gościnności, bezinteresowności. Bo może. Bo nie jest to zakazane. Wręcz przeciwnie – okazywanie człowieczeństwa odbywa się tu swobodnie i tłumnie.
A przy granicy białoruskiej? Uchodźcy, pobici, skrzywdzeni, zgwałceni przez ludzi Łukaszenki, bez pieniędzy i butów, zamarzają w lasach. Śpią na ziemi, w śniegu, są coraz bardziej chorzy i przerażeni. Do strefy śmierci nie ma wstępu, pomaganie jest stygmatyzowane i penalizowane. Żeby nieść pomoc, trzeba nocami przekradać się w niebezpieczne miejsca, ryzykować życie na bagnach, ryzykować zatrzymanie czy areszt.
Tam pomagają wszyscy: jest to prostsze i dobrze widziane. Tu pomaga niewielu: jest to fizycznie i emocjonalnie wykańczające. Tam zachować się przyzwoicie jest łatwo, tutaj – cholernie trudno.
Za zło po polskiej stronie granicy odpowiedzialna jest już tylko Polska. I Polacy. Na decyzje Putina i Łukaszenki przeciętny Polak nie ma wpływu. Ale za to, że ktoś umiera na polskiej ziemi, bo nie dostał pomocy, odpowiedzialność ponoszą polscy politycy i polscy wyborcy.
Cztery zmęczone argumenty
Co może choć trochę zmniejszyć poczucie winy? Zadośćuczynienie. Jeśli nie tam, to może tu? Czy to nie też dlatego do pomocy uchodźcom z Ukrainy rzucili się wszyscy?
Poczuciu winy pomaga także – odgórnie wykreowany – podział na dobrych i złych uchodźców. Żeby pomieścić w sobie pomaganie jednym, a drugim nie, mocną kreską trzeba zaznaczyć różnice. To polski rząd robi od lat: siejąc antymigracyjną, antymuzułmańską narrację, używając specyficznego języka, manipulując uczuciami Polaków. Przykład? Straż Graniczna wrzuca na Twittera pozytywne wpisy z flagą Ukrainy i łagodnymi ludźmi na zdjęciach i negatywne z flagą Białorusi i agresywnymi zachowaniami na fotografiach.
Dość prosta technika, która jednak na wielu działa.
Do dzielenia w naszych głowach uchodźców na dobrych i złych najczęściej używa się kilku bardzo już zmęczonych argumentów. Przeczytaj i zobacz, czy Ty też dałeś się na nie nabrać:
- kobiety z dziećmi – dobre / "młode byczki" – złe;
- mężczyzna walczący o swój kraj – dobry / mężczyzna ratujący swoje życie poza jego granicami – zły;
- przechodzący na przejściach granicznych – dobrzy / przechodzący przez zieloną granicę – źli;
- uciekający do najbliższego kraju – dobrzy / uciekający gdzieś dalej – źli.
Wydaje mi się, że każdy, kto szczerze chciał dowiedzieć się, co stoi za wymienionymi argumentami, w ostatnich miesiącach odnalazł odpowiedzi na swoje pytania. Pochylmy się jednak nad nimi jeszcze raz, bo przecież chodzi o to, żeby nie dać sobą manipulować. Przecież nie chcemy być jak karmione propagandą społeczeństwo rosyjskie, prawda?
Uchodźcą może zostać każdy, w każdym wieku i każdej płci. Widok bezbronnej kobiety z dzieckiem bardziej działa na naszą wyobraźnię, wzbudza większą litość i chęć niesienia pomocy. Sytuacja z Ukrainą jest specyficzna: napadł na nią inny kraj, mężczyźni w wieku 18–60 lat mają zakaz opuszczania ojczyzny, więc uciekają oficjalnie prawie tylko kobiety, dzieci i osoby starsze. Piszę "oficjalnie", bo z danych ukraińskiego Państwowego Biura Śledczego wynika, że już ponad 1700 mężczyzn podlegających mobilizacji wojskowej próbowało nielegalnie przekroczyć granicę. To są tylko dane dotyczące tych, którym się nie udało. Wiemy o setkach, którym się powiodło. Wiemy o tym, że polska Straż Graniczna na zielonej granicy przyjmuje wnioski o ochronę międzynarodową od takich osób. Powtórzę to: na zielonej granicy. Piszę te słowa, przywołuję te liczby w niewiele ponad miesiąc od wybuchu wojny w Ukrainie. W Syrii wojna trwa już 11 lat.
Wojna w Ukrainie jest inna niż ta w Syrii, Afganistanie czy Jemenie. Geopolityczne komplikacje, długoletnie konflikty, ingerencja międzynarodowych graczy – bez zagłębiania się w szczegóły wiadomo, że sytuacja tych państw jest bardzo skomplikowana. I nie są to państwa prawa. Głowom tych krajów bliżej jest do Putina niż do Zełeńskiego. Ich obywatele nie chcą narażać życia swojego i swoich rodzin w walce, która nie jest prowadzona w słusznej sprawie. Wręcz przeciwnie, wielu Syryjczyków walczyło właśnie o swój kraj i w słusznej sprawie 11 lat temu. I właśnie z tego powodu musieli uciekać.
Polska jest bezpośrednim sąsiadem Ukrainy, pierwszym krajem, do którego uchodźcy stamtąd docierają. Niektórzy jednak jadą do siostry do Niemiec. Niektórzy wybierają autobus do Szwajcarii. Inni korzystają z opcji bezpłatnych lotów do Kanady. Czy w momencie, kiedy opuszczają Polskę, przestają być "prawdziwymi uchodźcami"?
Zdecydowana większość uchodźców ucieka w pierwszej kolejności do najbliższego kraju. Stąd tak wielu Syryjczyków w Turcji czy Libanie, Wenezuelczyków w Kolumbii czy Sudańczyków w Ugandzie. Ale wielu z nich, często po latach prób, nie udaje się zbudować nowego życia w sąsiednim kraju. Bieda i brak perspektyw sprawiają, że ludzie ci szukają wsparcia dalej. Jak to jest, że Europejczyk (na przykład Ukrainiec) ma prawo szukać lepszego życia (na przykład w Anglii), ale Syryjczyk powinien zostać albo w roztrzaskanej wojną Syrii, albo ewentualnie w najbliższym sobie Libanie?
Wedle prawa polskiego i międzynarodowego każda osoba, która pojawia się na polskim terytorium, może złożyć wniosek o ochronę międzynarodową – nieważne, czy odbywa się to na oficjalnym przejściu granicznym, czy na zielonej granicy. Nieważne, czy składa go Ukrainka, Sudańczyk albo syryjska rodzina. To, czy taką ochronę dostanie, jest zupełnie inną kwestią. Ale dopuszczenie do złożenia takiego wniosku to jedno z podstawowych praw człowieka, tak samo jak prawo do życia, godności, wolności czy wolności od tortur.
Uchodźcy pojawiają się na zielonej granicy z trzech powodów: po pierwsze – są tam zawożeni przez ludzi Łukaszenki; po drugie – nawet jeśli udaje im się dotrzeć na przejście (jak tym kilku tysiącom w listopadzie w Kuźnicy), nie są dopuszczani do złożenia wniosku; a po trzecie – i to nie wszyscy mogą wiedzieć – na przejściach granicznych z Białorusią od lat nie można było złożyć takiego dokumentu. Ani w Kuźnicy, ani w pociągu do Terespola, ani na dworcu.
Teraz tu, na Podlasiu, spotkałam w lesie dziewczynę, która już kilkanaście razy błagała polskich strażników granicznych o to, żeby pozwolono jej złożyć wniosek o ochronę międzynarodową. Spotkałam rodzinę z maleńkim dzieckiem, która błagała, w obecności międzynarodowych mediów, o to, żeby pozwolono im złożyć taki wniosek. Spotkałam Kubańczyków, którzy nie mogą uwierzyć, że Polska, która dla nich była państwem prawa, w odróżnieniu od ich kraju, takiego wniosku od nich nie chce przyjąć. Tym bardziej że przyjmuje je od dezerterów z Ukrainy, właśnie na zielonej granicy, nie na przejściu granicznym. Gdzie tu logika?
Językowa gimnastyka
Żeby wspierać albo podważać traktowanie ludzi w różny sposób, zawsze można zabawić się językiem. Wiemy dobrze z historii, jak na odbiór narodu żydowskiego wpłynęła niemiecka propaganda. Wiemy, że słowa to pierwszy krok do dehumanizacji i zgody na kolejne zachowania, nawet te najgorsze. A mimo to nie tylko się na to godzimy, ale wręcz czasem sami ten manipulujący język kopiujemy.
Ludzie na białoruskiej granicy określani są mianem "turyści Łukaszenki". Ludzie na granicy ukraińskiej to ci, którzy uciekają przed bombami. Wielu z tych na granicy białoruskiej także ucieka przed bombami, ale przyjęło się o nich mówić "nielegalni migranci". Choć część osób na granicy ukraińskiej też przeszła przez nią bez paszportu, nikt nie nazywa ich "nielegalnymi". Ci to niewinni ludzie, ofiary. Tamci – agenci i terroryści. Skąd wiemy, że przez ukraińską granicę też nie weszli do Europy terroryści? Nie wiemy. Skąd wiemy, że na białoruskiej granicy mają być rzekomo ludzie niebezpieczni? Nie wiemy. Przecież stosując push-backi i nie sprawdzając tożsamości przychodzących, nie możemy tego udowodnić. A to jest nie tylko bezprawne i nieetyczne, ale także niebezpieczne. Dla Polski i Europy.
O jednych mówimy: jacyś migranci, o innych, z dużym szacunkiem: Ukraińcy. Jednych traktujemy gorzej niż zwierzęta: muszą ukrywać się nocami w lesie i pić wodę z kałuży. W innych widzimy odważnych bohaterów przez sam fakt, że doświadczają wojny. Wobec jednych podjudzamy nienawiść, pokazując ich jako innych, wrogów, terrorystów; w stosunku do drugich rozbudzamy miłość do brata Ukraińca.
To wszystko nie dzieje się samoistnie. Opinią publiczną można sterować.
Punkty widzenia
Stare powiedzenie mówi, że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. A siedzi się tam, gdzie zostanie się posadzonym. Polski rząd, wprowadzając strefę stanu wyjątkowego wzdłuż granicy białoruskiej, sprawił, że tysiące osób w polskich lasach stały się ofiarami anonimowymi. Ludźmi bez twarzy, bo jeśli media do strefy wjechać nie mogą, nie mogą też tych twarzy pokazać. Znamy je tylko z relacji i pracy aktywistów, którzy stają na głowie, żeby ci ludzie przestali być anonimowi. Żeby nadać tożsamość tym, którzy umierają w ciszy, pod osłoną nocy. Bo kiedy nie są znane imiona i nazwiska, kiedy Polacy i Polki nie znajdują ciał uchodźców, wtedy to, co od miesięcy dzieje się na granicy z Białorusią, nie budzi aż takich wyrzutów sumienia. Łatwiej nad tą sprawą przejść do porządku dziennego, łatwiej przymknąć oko. Dziennikarze mogą każdy kryzys humanizować, pokazywać z bliska. To właśnie robią w materiałach z Ukrainy, z ukraińskich przejść granicznych, z dworców. Możemy zajrzeć w oczy każdej zmęczonej Ukraince, która niesie śpiące dziecko. Co by było, gdyby strefy wyjątkowej nie było i moglibyśmy tak samo spojrzeć w oczy Syryjce czy Irakijce?
Jedno jest zamknięte, odgrodzone, pilnowane przez policję i wojsko.
Drugie jest otwarte, przejrzyste, dostępne we wszystkich mediach, wszystkimi zmysłami.
Przy jednym oficjalne media i kanały rządowe pokazują przekłamany obraz rzeczywistości – kilku chłopaków rzucających kamieniami czy sceny z serialu na Netflixie – żeby podsycić strach. Polak nie pojedzie na tę granicę, pod ten płot, nie przekona się, czy obrazek pokazywany w TVP to prawda. Ci, którzy wiedzą więcej, to lokalni mieszkańcy. I to oni są najbardziej zaangażowani w pomoc potrzebującym w lasach. Bo oni na własne oczy widzą, że w telefonach półprzytomnych ludzi nie ma zoofilskich zdjęć z konferencji prasowej Kamińskiego i Błaszczaka. Wiedzą, że kilkadziesiąt czy kilkaset osób zmieści się w ich domach i piwnicach, jeśli to ma uratować ich życie przed zamarznięciem w minusowych temperaturach. Swoją drogą te mniej więcej dwa miliony uchodźców z Ukrainy, dla których jakoś miejsce się w Polsce znajduje, przy tych – może na dziś – 400 osobach w podlaskich lasach to już naprawdę okrutny chichot.
W teorii wiemy, jak działa propaganda. Że prawda nie ma znaczenia. Że kłamstwo może zostać zdementowane, udowodnione, rozłożone na czynniki pierwsze. Ale rozgrzane emocje zostają, są prawdziwe. I można je wykorzystać: i do dobrego, i do złego. Kiedy władza zaopiekuje się strachami czy wątpliwościami (zamiast je rozwiewać), nasze głowy mogą się zająć postawami gościnnymi, witającymi. Ale kiedy się boimy, skupiamy się na sobie, na bezpieczeństwie własnym i najbliższych, jesteśmy gotowi wspierać nawet nieetyczne rozwiązania. Albo przynajmniej przymykać na nie oko.
Skąd się bierze solidarność?
Łatwiej czuć bliskość i solidarność z tymi, którzy są bardziej podobni do nas. Nie tylko fizycznie, ale także geograficznie – mają podobne krajobrazy z dzieciństwa i wspólnego wroga, który jest sąsiadem. Trudniej empatyzować z nieznanym. Ilu z nas zna przyczyny konfliktu w Jemenie? Ilu potrafi wymienić wszystkie strony walczące w Syrii? Jeden temat jest nam bardziej znany, jest bardziej zrozumiały. Drugi jest odległy, skomplikowany.
Trudniej jest zapamiętać imię Abdirahmana z Jemenu niż Julii z Kijowa. Łatwiej jest zrozumieć i wytłumaczyć sobie, dlaczego Ukrainka przechodząca przez granicę w Medyce, niosąca na jednej ręce dziecko, a w drugiej bagaż, upuściła pustą butelkę po wodzie, niż zrozumieć, dlaczego w lesie na Podlasiu leżą śmieci, choć nigdy się tam nikogo nie spotkało. Łatwiej jest wzruszyć się kotkami i pieskami na dworcu w Warszawie, niż przedrzeć się przez kordon wojska, żeby przekazać karmę dla jednego kota afgańskiej uchodźczyni w Usnarzu. Który przecież też był głodny.
Ludzie częściej odczuwają współczucie i wolę działania, częściej angażują się w solidarnościowe akcje, kiedy się nie boją i kiedy mają nadzieję na zmianę na lepsze. Bardzo trudno nam się angażować w sprawy beznadziejne.
A taka właśnie jest sprawa polsko-białoruskiej granicy. To tam nic nie zmienia się na lepsze. Tam w lesie chodzą ludzie bez butów, choć na ukraińskiej granicy wielgachne góry obuwia marnują się na deszczu. Tam policja i wojsko, jak tylko mogą, utrudniają życie pomagającym, lokalnym mieszkańcom i mediom, choć na ukraińskiej granicy mundurowi są najsympatyczniejsi na świecie. Tam bije się i atakuje nawet maleńkie dzieci, choć na ukraińskiej wszyscy stają na głowie, żeby dziecko nie straciło dobrego humoru.
Trudno to pomieścić w sobie. Obrazy z jednej granicy i z drugiej. To, że ludzie, że Polacy mogą być w tym samym czasie tak dobrzy i tak okrutni. I tak bardzo wybiórczy. I tak ślepo obojętni. Czy pomagając tu, a tam nie, zmywamy z siebie trochę tych wyrzutów sumienia?
Obawiam się, że tylko wspieramy ten uchodźczy apartheid.
Anna Alboth. Dziennikarka i aktywistka. Media officer w Minority Rights Group, prowadzi programy dla europejskich dziennikarzy, a z wyjazdów, które organizowała na granice unijne i do obozów dla uchodźców w Europie i Afryce powstało ponad 600 tekstów i nagrań. Od 20 lat publikuje w polskich mediach, najczęściej na tematy prawoczłowiecze. Współtworzyła organizację European Youth Press, inicjowała kampanie migracyjne: od zbiórek do śpiworów do nominowanego do Pokojowej Nagrody Nobla: Civil March For Aleppo.
Karol Grygoruk. Fotograf dokumentalny. Absolwent Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW oraz doktorant w Instytucie Twórczej Fotografii w Opavie. Wykładowca na Akademii Sztuk Pięknych w Szczecinie. Współtwórca agencji RATS. W projektach dokumentalnych i pracy naukowej, skupia się na tematyce społecznego wykluczenia, fotografii zaangażowanej, etyce oraz wpływie nowych mediów na kulturę wizualną. Mieszka i pracuje między Warszawą i Bliskim Wschodem.