
Poduszki. List. Różowy kucyk.
Krzysztof Grochowski, 32 lata, dyrektor biura poselskiego
Ostatnio sporo płaczę, ze wzruszenia. Od momentu inwazji Rosji na Ukrainę współpracuję z Grupą Zasoby. To wolontariusze, którzy szukają noclegów ludziom uciekającym przed wojną, żeby nie musieli spać na dworcu. Wypełniłem formularz pierwszego dnia działania grupy i od tego czasu przez mój dom przewinęło się ponad 20 osób. Zwykle to ludzie, którzy jadą gdzieś dalej, moje niespełna 60-metrowe mieszkanie jest dla nich przystankiem. Na razie rekordowo była nas naraz siódemka i kot. Do tej pory mieszkałem sam, rozumiem, jak wielki to luksus.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Gościłem różne osoby. Chłopaków z Sudanu, którzy w IKEI kupili kilka dodatkowych kołder, poduszek i kompletów pościeli i zostawili je u mnie bez słowa. Wikę, Wierę i Żenię, które spędziły cztery noce na dworcu, a ode mnie ruszyły w dalszą drogę i zostawiły mi piękny list. Trzyletnią Julię z Dniepropietrowska, która pozwoliła mi – rzecz jasna, pod swoim czujnym okiem – rozczesać grzywę swojemu różowemu kucykowi. Myślę, że to jeden z największych dowodów zaufania, jakimi kiedykolwiek mnie obdarzono.
Czy nie miałem oporów, by przyjąć pod swój dach obce osoby? Nie. W pewnym sensie decyzję podjąłem parę miesięcy temu, na polsko-białoruskiej granicy. Pracuję u posła Macieja Koniecznego. Próbowaliśmy nagłaśniać to, co tam się dzieje. Potem czytałem komentarze w sieci: głównie młodzi faceci pisali, że skoro tak bardzo chcemy wpuszczać do Polski uchodźców, to może weźmiemy ich pod swój dach. Odpisałem, że tym się powinno zajmować państwo, ale tak, wezmę do siebie czteroosobową rodzinę na tak długo, jak będzie trzeba. Wtedy byłem gotowy to zrobić, a teraz pojawiła się możliwość.
Mam ukraińskie korzenie, pradziadka, który był prawosławnym księdzem, ale to nigdy nie było ważną częścią mojej tożsamości. Bliżej mi do tej wojny przez to, że 20 lat temu chodziłem po lwowskich uliczkach, na które dziś lecą bomby.
Ale chyba najważniejsza jest potrzeba zapanowania nad bezradnością. Zawodowo siedzę w polityce zagranicznej, moją pracą jest to, żeby rozumieć, co się dzieje, i proponować rozwiązania. Przeczytałem dziesiątki tekstów na temat wojny w Ukrainie i naprawdę nie wiem, o co tam chodzi.
Mieliśmy w pracy zbiórkę rzeczy, przyszła do nas speszona Ukrainka i poprosiła o buty dla swojej córki, bo się rozpadały. Znaleźliśmy różowe adidasy. I ten moment, gdy dziewczynka skończyła sznurować sznurowadła, poruszyła palcami i się uśmiechnęła... Moim rozwiązaniem na ten moment jest to, że jak buty nie będą pasować, to pójdziemy do sklepu i kupimy takie, które będą.
"Don't worry my friend!"
Julia, 38 lat, pracuje w organizacjach pozarządowych
Od trzech lat na święta Bożego Narodzenia zapraszamy do siebie uchodźców. Rodziny z ośrodków i takie, które już się w Polsce usamodzielniają. Byli u nas ludzie z Tadżykistanu, Czeczenii, Iraku... Tylko w 2020 roku, gdy wybuchła pandemia, trochę się wystraszyliśmy. Więc teraz, gdy trwa wojna w Ukrainie i tylu ludzi szuka schronienia, przyjmowanie ich jest dla mnie naturalne. Słyszę różne narracje, ale sama nie umiem wymyślić, czemu miałabym tego nie robić. Wydaje mi się, że mamy fajny dom, rodzinę i bardzo się lubimy. Że mamy bardzo dużo czegoś dobrego i ciepłego, czym chcemy się podzielić.
Wojna wybuchła w czwartek, a pierwszą rodzinę mieliśmy w piątek. Koleżanka zapytała na sąsiedzkiej grupie, czy ktoś mógłby przyjąć jej znajomych z Kijowa. Odpisałam, że oczywiście, zapraszamy, i przygotowałam im naszą sypialnię. To miała być konkretna rodzina, ale nie udało im się przekroczyć granicy i trafiła do nas zupełnie inna, czteroosobowa. Wyobraź sobie, że ktoś w toalecie na granicy im powiedział, że jest jakieś miejsce, ktoś coś koordynuje, i tak wylądowali u nas. Okazuje się, że wcale nie trzeba się znać osobiście, żeby ktoś o nas wiedział. Ludzka sieć działa.
W tydzień udało nam się znaleźć dla nich dom. Zamieszkali ze swoimi znajomymi, którzy dojechali z Kijowa. 11-letnia Polinka od razu mogła iść do szkoły, do jednej klasy z moją córką. Jesteśmy w kontakcie, odwiedzamy się, byliśmy u nich na najlepszych w życiu pierogach. Cudownie patrzy się na to, jak stają na nogi. Mają całkiem inną energię, czują się sprawczy. Zrozumiałam, że czasem pomoc powinna polegać na tym, by być obok i czekać na sygnały, a nie zalewać propozycjami, bo to rodzi w ludziach bezradność.
Ale jak się wyprowadzali, to wszyscy płakaliśmy.
Raz siedzieliśmy przy stole, sami dorośli, rozmawialiśmy o wojnie, o tym, co może się jeszcze wydarzyć. Mój partner, zmartwiony, zaczął wzdychać, że co to będzie, czy wojna dotrze do Polski. Naraz nasz gość z Ukrainy popatrzył na niego, poklepał go po ramieniu i powiedział: "Don’t worry my friend". Zaczęliśmy się tak strasznie śmiać, że nie mogliśmy się uspokoić. To było tak absurdalne, że człowiek, który uciekł przed wojną, pociesza tego, u którego wojny nie ma, że panowie wstali od stołu i się uściskali. Chyba nigdy tego nie zapomnę.
Czemu pomagam? Jak ostatnio mój partner zapytał mnie o to, czemu i jak długo jeszcze (śmiech), to poza tym, że lubię poznawać ludzi, słuchać ich historii, mam wewnętrzne przekonanie, że ludziom w kryzysie po prostu trzeba towarzyszyć. Może to zabrzmi strasznie górnolotnie, ale moi dziadkowie przeżyli II wojnę światową. Pracę magisterską pisałam o Holocauście, ten temat mnie dotyczy i bardzo dotyka. Być może nie byłoby mnie tutaj, gdyby ileś lat temu ktoś nie ukrył moich bliskich. Może nie byłoby wielu z nas. Ta historia wciąż się powtarza.
"Babcia Marysia zdecydowała, że na niej kończy się pamięć tamtej krzywdy"
Zuzanna Cholewa, 35 lat, specjalistka PR
Babcia Marysia całe życie opowiadała o Jazłowcu pod Buczaczem w Ukrainie. Nie dało się już tego słuchać. Jeśli w jakiejś książce pojawiła się mała wzmianka na jego temat, musiała ją mieć. Opuściła miasto swojego dzieciństwa jako dziewięcioletnia dziewczynka. Wraz z rodziną wysiedlono ją z Kresów. Mówiła o strasznej podróży, świerzbie na rękach, jak ich relokowali, nim ostatecznie osiedli w Koszalinie. Tam spędziła młodość, poznała dziadka i była lokalną celebrytką. Słynęła z dobroci i urody. Na koszalińskiej plaży wyglądała niczym syrena. Mamy w albumie takie zdjęcie: trzech mężczyzn dźwiga warkocz babci, gruby i długi jak lina okrętowa. Upinała go sobie w kok à la Amy Winehouse. A gdy pewnego dnia postanowiła, że te włosy ścina, bo mycie ich to była operacja na cały dzień, fryzjer powiedział, że się powiesi. Zmusiła go, ściął, ale płakał.
Nie wiem, czy będziesz chciała o tym pisać, ale tak było: brat mamy babci, czyli mój wujeczny pradziadek, stracił całą rodzinę w rzezi wołyńskiej. Ale babcia Marysia zdecydowała, że na niej kończy się pamięć tamtej krzywdy. I w ramach chrześcijańskiego przebaczenia przyjmowała ukraińskie studentki do swojego mieszkania. Z jedną do dziś mamy kontakt.
Babcia umarła w grudniu i dopiero teraz, trzy miesiące od jej śmierci, wszystko powoli układa mi się w spójną całość. Zostawiła mieszkanie, wybuchła wojna i to było jak... znak? Znak, że powinniśmy kontynuować jej dzieło.
Podchodzę do tego tak, że biorąc pod swój dach ludzi uciekających przed wojną, biorę za nich odpowiedzialność. Więc gdy zgłosiłam w mojej pracy, że mogę kogoś przyjąć, i nagle okazało się, że to będzie pięć osób, a potem przyjechała szósta, byłam przerażona. Jak ich utrzymamy? Przecież nie wyrzucimy, a wszystko drożeje. Odetchnęłam, gdy pojechali dalej, wiem, że są zaopiekowani. Mamy teraz kolejne osoby, rodzinę pracownicy jednego z ukraińskich oddziałów mojej firmy. Firma gwarantuje jej pensję co najmniej do końca roku i to mi, i z pewnością im też, daje poczucie bezpieczeństwa. Wspiera mnie też mąż, rodzice, teściowie i oczywiście znajomi. Gdy poprosiłam o sześć sztuk odzieży, dostałam sześć worków. Moi goście są bardzo skromni, nic im nigdy nie potrzeba, więc działam po omacku. Ale działam, na ile jestem w stanie.
Co się stało z warkoczem? Nie wiem, może komuś się przydał.
"Przejeżdżaliśmy przez granicę w Hrebennem i wtedy go zobaczyłem"
Agata Jałosińska, 35 lat, antropolożka, badaczka i doktorantka w OpenLab Newcastle University, nauczycielka jogi, i Michał Fedorczyk, 34 lata, na co dzień monitoruje badania kliniczne
Michał: Nie wiem dlaczego, ale tamtego dnia ubiłem sobie w głowie, że coś się wydarzy. Regularnie jeżdżę do Lubyczy Królewskiej, gotuję tam w Swinina Barze. Kiedyś pracowałem w gastronomii i zaraz po rozpoczęciu inwazji koledzy zaczęli na granicy gotować dla uchodźców, a ja do nich dołączyłem. "Swinina, kurica i kołbasy". Naprawdę niektóre rzeczy robimy na poziomie międzynarodowym. (śmiech) No więc miałem jechać do Swinina Baru, ale dopiero dzień później, a tymczasem tamtego dnia chodziłem od okna do okna, ubrany jak do wyjazdu, w ciepłe kalesony. I wtedy ktoś, kogo wcale nie znałem, napisał na Facebooku, że zaraz rusza konwój z pomocą humanitarną do Lwowa, ale wykruszył się jeden kierowca i czy ktoś poprowadzi busa. Złapałem plecak, zadzwoniłem do narzeczonej i już byłem w drodze!
Przejeżdżaliśmy przez granicę w Hrebennem. Zatrzymaliśmy się na bezcłówce i wtedy go zobaczyłem: za płotem granicznym szedł bielutki śliczniutki bulterierek. Sam mam amstafa, więc serduszko mi zabiło. Bulterierek nie był sam. Towarzyszyła mu młoda dziewczyna, Vasilisa, jej mama Alena, 4-letni brat i babcia, która ledwo szła. Kolega Przemek wymyślił, żeby poprosić ukraińskiego żołnierza, by przepuścił przez płot chociaż starszą panią, my ją zawieziemy do punktu recepcyjnego w Lubyczy Królewskiej, a jak reszta rodziny przejdzie przez granicę, odbierzemy ich po polskiej stronie. Żołnierz nie robił problemu i wpuścił starszą panią, która – to było strasznie smutne – przywitała nas słowami, że bardzo przeprasza, ale jest ruskojęzyczna, nie mówi po ukraińsku. Ruskojęzyczni też uciekają przed dobrodziejem Putinem. W Lubyczy służby opatrzyły pani nogi, przyniosłem jej herbatki, uspokoiłem i wróciliśmy po Alenę.
Busa zostawiliśmy w Ukrainie, wracaliśmy osobówką. Nie mieliśmy w aucie tyle miejsca, żeby zabrać rodzinę bulterierka, ale znajomi ze Swinina Baru zaoferowali się dowieźć ich do Warszawy, jeśli znajdzie się nocleg na miejscu. Obiecałem, że załatwię go po drodze.
Agata: Ja wtedy leżałam w łóżku i miałam klasyczny piąteczek po beznadziejnym tygodniu: jedyne, o czym marzyłam, to napić się zimnego, pszenicznego, bezalkoholowego piwa. Do tego cola, delicje, czekolada i serial "Emily w Paryżu", który jest oderwany od każdej możliwej rzeczywistości. I może to absurd "Emily..." sprawił, że gdy przyszła wiadomość od Michała: "Wiozę babcię, mamę, dwójkę dzieci i bullterierka", napisałam, że ja ich przyjmę, choć wcześniej czułam, że nie mam siły na uchodźców w moim domu. Odpisując Michałowi, nawet nie do końca wiedziałam, gdzie się wyprowadzę. Ale wypadłam z łóżka, zaczęłam organizować kołdry, pościel, materac. Opróżniłam półki, wyłożyłam na stół leki i jedzenie. Cieszyłam się, że mam w domu świeże kwiaty. Chciałam, żeby było im miło, normalnie. Przyjechali w nocy. Starszej pani wejście na trzecie piętro zajęło pół godziny, tak była zmęczona i obolała. To był piątek.
A już w sobotę rano siedzieliśmy z Michałem w kawiarni, piliśmy kawę i zachodziliśmy w głowę, jak my ich zawieziemy do Alicante?! Bo od początku mówili, że kupują bilety i lecą właśnie tam, do koleżanki Aleny. Bilety były drogie. Plus jak zapakować psa? Nawet żartowaliśmy paskudnie: "Dalej nie mogli? Berlin zły?". (śmiech) Wtedy pojawił się ten pomysł: najlepiej byłoby przewieźć ich kamperem. Żeby starsza pani miała łóżko, pies miejsce. Zaczęliśmy liczyć, że jak w 12 osób zrzucimy się po 500 zł na paliwo, a Michał z kolegą pojadą na dwóch kierowców, to damy radę.
Michał: Ja już miałem nawet pożyczonego kampera.
Agata: I wtedy napisałam posta na Facebooku: Czy znam kogoś, kto organizuje transport do Alicante? W niedzielę rano koleżanka odpisała, że koordynuje transport międzynarodowy z Torwaru. Do Hiszpanii. Przyjeżdżają kampery. Uwierzysz?
Michał, a pamiętasz pakowanie Bułeczki? Bo bulterierek nazywa się Bułka!
Michał: Rodzina Aleny ostatecznie nie pojechała tym wymarzonym kamperem, tylko SUV-em. Moja narzeczona Marta zawoziła ją z nami na Torwar. A Marta jest mistrzynią pakowania. Jak ja zacząłem ich pakować, to wyszło mi, że albo bagaże, albo pies. Na co Marta mówi: "Dobra, przesuń się". (śmiech) Podszedł Javier, hiszpański kierowca SUV-a: "Torby przerzucimy do innego samochodu". Marta na to: „Moment. Dajcie mi pięć minut". Po pięciu minutach Javier przyszedł robić zdjęcia, żeby drugi raz umieć zapakować tak samo. (śmiech) Pies się zmieścił, miał kupę miejsca, jeszcze dostał kołdrę mojej Pumby (amstafa). Podobno Bułeczka się bardzo przywiązała do tej kołderki i śpi na niej cały czas.
Agata: Ja w ogóle uważam, że to Bułka ich przeprowadziła przez tę wojnę. Oni z Charkowa jechali najpierw do Lwowa, do hodowców, od których kupili Bułeczkę! Pierwotnie pies miał zostać z byłym mężem Aleny, który walczy w Ukrainie, ale gdy Alena i Vasilisa zobaczyły na stacji we Lwowie kogoś z identycznym psem, zdecydowały, że bez Bułki nie jadą.
Michał: Więc dzwoniły ze Lwowa do byłego męża Aleny, żeby przywiózł Bułkę natychmiast, i on pędził na lwowski dworzec z Połtawy, przez prawie cały kraj.
Agata: Bułka u mnie w domu odmówiła jedzenia swojej karmy i jadła tylko karmę mojego psa Oriona.
Michał: Zmieniła kraj, dietę, kocyk. (śmiech) Siedziała w bagażniku SUV-a z tymi wielkimi uchalami postawionymi na sztorc i wszyscy przychodzili robić jej zdjęcia. Alena maile do mnie kończy słowami: "Błagadorje Bułku", czyli "Dziękować Bułce". Że się poznaliśmy. Bo to dzięki niej.
Agata: Gdy już ich zapakowaliśmy do samochodu, to ja się całkiem poryczałam.
Michał: Ja też.
Agata: I Alenie leciały grochy. Tego się nie da wyrazić słowami. Siły tego spotkania. To jest niesamowita kobieta. Sama wyjechała z dwójką dzieci, niepełnosprawną matką i psem, nie wiedząc, jak dostanie się do Alicante.
W czwartek przed wyjazdem wzięliśmy Alenę na kolację, samą, żeby chwilę odpoczęła, bo ona cały czas trzymała się przy dzieciach. I widać było, jak wszystko z niej schodzi. Myślę, że nie wiemy, jak mocno oni to w sobie trzymają, jaki ogrom pracy jest w tym, żeby się uśmiechać.
Podczas kolacji Alena powiedziała, że jak coś idzie dobrze, to ona tam idzie. A jak idzie źle, to znaczy, że ma nie iść. Jej podróż od początku szła dobrze.
Michał: Mówiła, że jedzie do niewiadomej, ale się nie boi.
Agata: Powiedziała też, że wie, że jej życia w Charkowie już nie ma.
Michał: Do piwnicy w jej bloku wpadła rakieta. Dosłownie zanurkowała. W całym pionie wypadły okna. Na szczęście w piwnicy akurat nie było ludzi.
Agata: Jak przyszłam im powiedzieć, że jest kamper na rano, to Alena z Vasilisą zaczęły skakać ze szczęścia. Ich siłą było szczere przeżywanie i smutku, i radości.
Michał: A ja nie miałem oporów, żeby znajomych prosić o pomoc, bo czułem, że dla każdego spotkanie tej rodziny będzie dobrym doświadczeniem. Zaczyna się od czegoś bardzo złego, ale później są same dobre rzeczy.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Agata: Dałam im na drogę szczepkę trzykrotki. Alena przysłała mi zdjęcie, jak ta trzykrotka już rośnie w ich nowym hiszpańskim mieszkaniu.
Dzięki Alenie zyskałam pewność, że jeśli do nas przyjdzie wojna, to nam też jacyś ludzie nie pozwolą zginąć. Bo ja nie przyjęłam do domu uchodźców. Przyjęłam ludzi.
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.