
To, że w Polsce nie ma obozów dla uchodźców, to zasługa polskiego rządu – słynne już słowa Henryka Kowalczyka, wicepremiera i ministra rolnictwa, brzmią mi w uszach, kiedy szukam miejsca, w którym Ljuda i jej nastoletnia córka mogłyby się umyć, i kombinuję, skąd tu wytrzasnąć kurtkę dla starszej pani z Ukrainy. Jestem w wielkiej hali po sklepie Tesco w Przemyślu, gdzie działa obecnie całodobowe centrum przesiadkowe i miejsce pobytu tysięcy osób. Jak wiele rzeczy na granicy powstało i działa siłą setek wolontariuszy, bez rządowego planu. Nikt nie wie, ile dokładnie osób przewinęło się przez ten punkt.
Oficjalnie brytyjski market wyniósł się z Przemyśla w 2021 roku, kiedy jeszcze największym problemem Polski, Europy i świata była pandemia. Został po nim właśnie ten ogromny parking i puste centrum handlowe. Centrum, bo do supermarketu na obrzeżach miasta przykleiły się apteka, mała lodziarnia, kino, sklep z butami, punkt sieci Play, outlet z ciuchami. Dzisiaj wszystkie opuszczone pomieszczenia składają się na punkt pomocy uchodźcom.
Do Hiszpanii z pokoju numer 3
Przed budynkiem dzień i noc zaparkowane są samochody wolontariuszy, wozy transmisyjne telewizji i radia, autobusy z całej Europy rozwożące uchodźców po kontynencie. Wjazdu na parking strzegą policjanci. W równym rządku przed sklepem stoją namioty: rejestracja kierowców, którzy chcą przewieźć Ukraińców, punkt medyczny, zaplecze dla wolontariuszy, kuchnia polowa, punkt zbiorczy organizacji dobroczynnych z całego kontynentu.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Dziennikarze biegający z kamerami i aparatami, wolontariusze wyglądający jak hippisi albo turyści, jakby wklejeni w ten kadr z innego filmu. Klimat jak na muzycznym festiwalu. O tym, że to nie fiesta, przypominają kobiety z dziećmi na rękach bezradnie spoglądające w telefon, zagubione pośrodku parkingu. To pierwsze miejsce, w którym zatrzymują się na dłużej po przekroczeniu granicy w Medyce.
W boksie numer dziewięć jest punkt rejestracji wolontariuszy. Harcerka siedząca przed laptopem odbiera moje dane, na nadgarstek zakłada mi papierową opaskę. Jestem oficjalnie zarejestrowanym wolontariuszem. Za dwa dni melduję się w pracy.
Wejścia do byłego centrum handlowego bronią metalowe barierki i żołnierze WOT-u. Wpuszczają tylko osoby z opaskami. Wszędzie porozwieszane plakaty z przekreślonym aparatem. Fotografować i nagrywać nie wolno.
Przed boksem wolontariuszy poznaję Karen z Danii. Jest koordynatorką tej zmiany. Na kamizelce napisane ma "ENG". Pojawiają się też napisy "POL", "RUS" "UA" "GER" – symbole, w jakich językach mówimy. Dostaję zieloną kamizelkę z logo Funduszu Sprawiedliwości – tego od ministra Ziobry. Skąd się tam wzięły? Nie mam pojęcia.
– Zrób obchód, zobacz, czego ludzie potrzebują – prosi Karen.
Pierwsza, wielka sala na lewo od wejścia to rejestracja dla uchodźców. Wolontariusze za laptopami skrupulatnie zapisują dane z paszportów, informację, dokąd każda z tych osób chce się dostać, na jak długo potrzebuje noclegu.
W kolejnym boksie – długi stół z wolontariuszami z całej Europy. Nad wejściem zawieszone flagi Hiszpanii, Francji, Szwecji, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Niemiec, na kartkach napisy: Belgia, Holandia. – Zapisujemy osoby, które chcą wyjechać do naszych krajów. Organizujemy im transport i mieszkanie, pomagamy zdobyć wizę – opowiada mi facet po czterdziestce z dredami. Jest z Wielkiej Brytanii. – Na miejscu mamy ludzi, którzy sprawdzają te mieszkania.
– Należycie do jakiejś organizacji?
– A skąd, człowieku, sami się skrzyknęliśmy. Tu wszyscy tak działają.
Miło posłuchać, że nie tylko w Polsce pomoc opiera się na barkach wolontariuszy.
Boksy, w których kiedyś znajdowały się mniejsze sklepy, wolontariusze nazywają "pokojami". Dziś większość tych pomieszczeń jest wypełniona łóżkami. Obowiązuje tu podział geograficzny: w pokoju numer 2 śpią ludzie, którzy jadą do Austrii, Czech, Słowacji. Numer 3: Hiszpania, Francja, Portugalia. Numer 4: Gdańsk, Sopot, Gdynia...
Są też pokoje specjalne, które kojarzą się z czasem, gdy wielki sklep był otwarty. W jednym znajdują się ubrania, w innym przybory chemiczne. Tyle że tu wszystko jest za darmo. Nie tak dawne czasy przypomina też sala zabaw dla dzieci, w której z głośników lecą kolejne przeboje Shakiry. Dalej pokój dla matek z dziećmi do trzeciego roku życia i punkt medyczny. Tam prowadzę kobietę z kilkuletnią dziewczynką na rękach. Punkt obsługują wolontariusze z jakiejś włoskiej organizacji. Nie mówią ani po polsku, ani po ukraińsku, mama nie mówi po angielsku. Na migi pokazuje, że dziecko wymiotuje, boli je brzuch. Medycy ruszają po leki składowane z tyłu pomieszczenia.
Na korytarzach pełno wolontariuszy, harcerzy, policjantów, uchodźców. Dzisiaj podobno jest spokój. Niektórzy śpią na materacach przed boksami, bo nie zmieścili się w środku. Mamy zabawiają dzieci, stoły z ustawionymi na nich przedłużaczami oblegane są przez ludzi w każdym wieku ładujących komórki. Starsza pani wypuszcza małego pieska z kontenera, zabiera go na spacer wokół hali. Dziewczynka jeździ po korytarzu na hulajnodze. Śmieje się, jakby była na placu zabaw. Nastolatki grzebią w komórkach. Kobieta po trzydziestce delikatnie kładzie na polowym łóżku kota, zaczyna go powoli głaskać. Pozory normalności.
Ochroniarze wpuszczają na nielegalu
Zbudowane wokół Tesco centrum pomocy uchodźcom, które w końcu i sklep wchłonęło, nie zawsze wyglądało tak jak dzisiaj. W piątek po wybuchu wojny stały tu po prostu samochody ukraińskich rodzin, czekali kolejni uchodźcy zwożeni autobusami z granicy przez straż pożarną. – Ludzie się zatrzymywali, bo to jest zaraz za granicą. Chcieli chwilę odpocząć – wspomina Kasia, product manager z Wrocławia.
W niedzielę po wybuchu wojny Kasia wsiadła w samochód i przyjechała do Przemyśla, skąd zresztą pochodzi. Dotarła na miejsce koło północy, zobaczyła uchodźców na parkingu Tesco. Za chwilę nadjechały kolejne osoby z Przemyśla. I z całej Polski. Kasia próbowała ustalić, kto jest koordynatorem w tym chętnym do pomocy tłumie, ale takiej osoby oczywiście nie było. Ktoś przyniósł garnki, jakiś stolik, jakiś namiot, ktoś nawiózł czajników.
– Pytam pierwszą osobę z brzegu: "Ej, skąd masz tę kamizelkę pomarańczową, kto ci ją dał?". I słyszę: "To moja prywatna, z samochodu". No to myślę: ja też mam taką kamizelkę w samochodzie. I tak mianowałem się wolontariuszem – wspomina Leopold, który przyjechał pomagać z Berlina. Przez pierwsze dni spędzał po 19 godzin na dworze. Za nocleg służył mu punkt Caritasu przy klasztorze karmelitów: jedyne miejsce noclegowe, jakie znalazł.
– Na parking zajeżdżały autokary straży pożarnej. Wysiadało 20 zmarzniętych, głodnych osób. Wydawaliśmy kanapki, które przygotowali nasi znajomi, wodę, którą kupiły zaprzyjaźnione firmy. Przywieźliśmy warnik i butle gazowe, grzaliśmy wodę na kawę i herbatę – opowiada Piotr z Warszawy, szef firmy budowlanej. Przez trzy dni Piotr z żoną spali łącznie z cztery godziny. – Byliśmy tak podekscytowani, że nie czuliśmy zmęczenia.
Kasię ktoś wysłał do magazynu, czyli wielkiego namiotu, który wziął się nie wiadomo skąd, gdzie ludzie przywozili dary. Wszystko popakowane razem: jedzenie, ciuchy, koce, leki. Kasia zaczęła sortować, układała na osobne kupki podpaski, pampersy, mokre chusteczki. Pisała na Facebooku, żeby ludzie nie robili sobie wiosennych porządków w szafie. Nie potrzebowali starych ubrań, tylko środków higienicznych.
– Było nas z 30 osób. Jak ktoś pytał, co ma robić, to mówiłam: musisz tu trochę pobyć i nagle się znajdzie coś do roboty.
Panie z koła gospodyń wiejskich przywoziły makarony, żurek, kanapki. Myśliwy podrzucił masę świeżej dziczyzny. Zamieszanie w dawnym Tesco dostrzegł samorząd. Urzędnicy zapewnili ogrzewane namioty, kontenery na śmieci, toi toie i wojskowy namiot z ratownikami w środku. Policja i straż miejska przyjechały pilnować porządku.
Liczba uchodźców rosła, nie mieścili się na polowych łóżkach w ogrzewanych namiotach. Kasia poprosiła o pomoc ochronę Tesco. Ochroniarze nielegalnie otworzyli przedsionek sklepu, wpuścili do środka koczujących ludzi.
Kto pracuje, a kto się lansuje
W największej sali, gdzie kiedyś znajdował się brytyjski supermarket, dziś rozciąga się morze łóżek. Tu może nocować nawet 1200 osób, które nie mają pojęcia co dalej. Spędzają po parę dni na polowych łóżkach, póki połączone siły wolontariuszy i kierowców z całej Polski nie wymyślą, jak im pomóc. Oficjalna lista lokalizacji, gdzie mogliby pojechać, nie istnieje.
Dziś w byłym Tesco śpi "tylko" 500 osób. Mamy rozczesują dzieciom włosy, 20-letnie dziewczyny z komórkami w dłoniach rozciągają się na łóżkach. Trudno sobie wyobrazić, by ktoś mógł się wyspać w takich warunkach.
Na obchodzie poznaję Agatę i Tomka, 30-letnich wolontariuszy z Suwałk. Agata, z zawodu prawniczka, w rodzinnym mieście zrobiła już wszystko, co mogła: pomagała przy zbiórce darów, organizowała miejsca noclegowe dla uchodźców. A kiedy trafił jej się pierwszy wolny weekend, postanowiła wsiąść w samochód i przyjechać na granicę. Wczoraj pracowali z Tomkiem do czwartej rano, spali na podłodze w bursie szkolnej. Agata właśnie wita się serdecznie z dziewczynką o kulach. – Dzieci generalnie super mówią po angielsku, pracują jako tłumacze dla swoich rodziców, którzy nie mówią prawie wcale – opowiada.
Zanim Karen wyznaczy nam nowe zadanie, musi dyskretnie, ale stanowczo wyprosić ekipę telewizyjną ze Sky News. – I’m sorry, no filming – mówi przepraszającym tonem.
Karen wydaje się wiedzieć wszystko o tym miejscu. Aż trudno uwierzyć, że jest tu od sześciu dni.
– Nigdy nie miałam doświadczenia w NGO-sach. Po prostu przyjechałam tu i zobaczyłam, że system sprzątania kompletnie nie działa. Zaproponowałam swoje rozwiązania i ktoś powiedział, że powinnam być koordynatorką. No to jestem.
Karen i tak jest weteranką. Większość wolontariuszy, których poznaję, nie spędziła tutaj więcej niż dwa dni. Ktoś przyjeżdża, wprowadza jakąś zasadę i wyjeżdża, ktoś wpada po nim i wymyśla jakąś nową zasadę... W Tesco działają razem, a czasami równolegle do siebie, różne grupy. Są wolontariusze kompletnie niezrzeszeni. Są NGO-sy z całej Europy, do tego harcerze oraz obrona terytorialna. Wygląda to dość chaotycznie, ale jakimś cudem działa.
Ktoś woła o pomoc w magazynie, no to ruszamy. Wielka przestrzeń, która kiedyś była zapleczem supermarketu, dzisiaj wypełniona jest darami z całej Europy. Rzeczy przyjeżdżają busami i ciężarówkami załadowanymi po dach, ale nie są posegregowane. Strażacy rozpakowują te dary, po hali biegają harcerze i wolontariusze, sekretarz miasta i urzędniczka, która nadzoruje magazyn.
Z Tomkiem ruszamy do dzielenia rzeczy. Na jednej drewnianej palecie układamy koce i kołdry, na drugiej ubrania, całość streczujemy przezroczystą folią. Po zapakowane dary podjeżdża wózkiem widłowym strażak. Paleta wyjeżdża, trafi do Ukrainy.
Pracujemy przez półtorej godziny, a gdy chcemy wrócić na halę główną, zatrzymuje nas żołnierz WOT-u. – A panowie od kogo mieli pozwolenie, żeby tam wejść? – pyta, a my nie wiemy, co odpowiedzieć, bo po prostu poszliśmy za jakąś dziewczyną, która szukała pomocy. Nie wiemy, czy żołnierz nas teraz aresztuje za próbę kradzieży koców i pieluch, on sam chyba nie wie, ale w końcu nas puszcza.
Ustawiamy się w kolejce w punkcie gastro. Wygląda jak skrzyżowanie szkolnej stołówki i sklepiku. Wolontariusze World Central Kitchen podają pierogi, kurczaka z ryżem, krupnik. W "sklepiku" jabłka, banany, ciasteczka, rogale Seven Days, kawa, herbata, soki, bobofruty, herbatniki, wody mineralne, popcorn – wszystko za darmo. Obok uchodźców obiad jedzą harcerze i głośno rozmawiający po angielsku wolontariusze. – Niektórzy przyjeżdżają, robią sobie zdjęcie, posiedzą godzinę i wyjeżdżają. Widziałem wczoraj taką grupę z Meksyku. Dla większości to jest ciężka praca, a dla niektórych lans – denerwuje się Tomek.
Nacjonaliści idą na Tesco
W kilka dni od wybuchu wojny Tesco wypełniło się organizacjami wszelkiej maści. Przyjeżdżały koła rybackie, myśliwi, Caritas, WOT-owcy, harcerze. A także kierowcy z całej Polski, którzy oferowali darmową podwózkę.
– Biegałem między kierowcami a ukraińskimi rodzinami, łączyłem ich w pary. Bardzo wielu uchodźców nie zabawiło tu nawet pięć minut. Zaraz znajdował się dla nich transport – wspomina Leopold. – Nie było żadnej weryfikacji. Po prostu z granicy zajeżdżały autokary, jeden za drugim, z ludźmi z pieszej kolejki. Jeździły wahadłowo, non stop, i trzeba coś było zrobić z uchodźcami, na których nikt nie czekał. Bywało, że pięć autokarów stało w kolejce, a na granicy marzli i czekali kolejni ludzie. Kluczową sprawą było, żeby tych ludzi jak najszybciej rozładować. To nieprzyjemne, bo musiałem ich popędzać, wręcz pokrzykiwać, ale nie miałem innego wyjścia. Niektórzy – bez pojęcia, gdzie jechać – powtarzali "Warszawa", ale nie dlatego, że kogoś tam znali, tylko że to było jedyne polskie miasto, jakie mniej więcej kojarzyli. A kierowców mieliśmy na przykład z Rzeszowa w danym momencie. I niektóre rodziny namawialiśmy, żeby jednak jechały do Rzeszowa, że tam też znajdą pomoc. Ludzie nie mogli uwierzyć, że ten transport i to wszystko jest za darmo.
Do Tesco przyjeżdżali też studenci z Afryki, którzy uczyli się w Ukrainie. Dla nich to miejsce było bezpieczniejszą opcją niż dworzec w Przemyślu, bo po dworcu biegali wtedy nacjonaliści i bili ciemnoskórych. Kasia pamięta, że tu też się wybierali, ale zawróciła ich policja.
Po kilku dniach urząd miasta skontaktował się z niemiecką firmą Saller, właścicielem obiektu, która zgodziła się otworzyć go dla uchodźców. Na parkingu pojawiły się tablice rejestracyjne z całej Europy. Zjechały się NGO-sy i autobusy oferujące darmowy przejazd do Niemiec, Włoch, Danii.
Kasia prosiła urzędników o koks do koksowników, sprzątanie śmieci, opróżnianie przenośnych toalet. Z tym różnie bywało. – Z toi toiów już się wylewało, to był obrzydliwy widok. Nikt przy zdrowych zmysłach nie chciałby z nich skorzystać – wspomina Leopold.
Po kilku dniach sytuację udało się opanować, toalety wyczyścić, a wszystko szło zaskakująco sprawnie, zważywszy na fakt, że działały tam jednocześnie różne siły: urzędnicy, wolontariusze, NGO-sy, harcerze, do tego prywatne firmy. Przedsiębiorstwo eventowe podpowiedziało, jak rozwiązać logistykę, inna firma wymyśliła aplikację do rejestracji kierowców i uchodźców. Wszystko za darmo.
Według Kasi brakowało przede wszystkim odgórnej koordynacji. – Rząd miał sygnały, że ta wojna może się rozpocząć, w instytucjach zarządzania kryzysowego powinny powstać jakieś wytyczne na wypadek takiej sytuacji – twierdzi Kasia. – Mam wrażenie, że od początku działali po omacku.
Magik czaruje uchodźców
Karen odsyła nas do Richarda, szefa sekcji sprzątającej. To policjant z północnej Anglii. Wziął dwutygodniowy urlop i przyjechał tutaj. Jak wszyscy został koordynatorem z przypadku. Ktoś złapał go za rękę i zapytał, czy może zarządzać sprzątaniem. Kto? Nie ma pojęcia.
Richard wyznacza mi zadanie – mam wytrzeć wszystkie płaskie powierzchnie. Szoruję stoły ustawione na korytarzach, pełne ładowarek i zalaminowanych kartek z wypisanymi słowami przetłumaczonymi na polski i ukraiński: jedzenie, jedzenie wege, prysznic, telefon, internet, adwokat, lubię, boli mnie, apteka, autobus, pociąg, ładowarka, wypełnianie dokumentów, środki higieny osobistej. Sprzątam ogromny punkt z karmą dla psów i kotów, do którego co chwila ktoś podchodzi, oraz stolik z podpisem po polsku: pomoc psychologiczna. Czyszczę stoliczki dzieci, na których rozłożone są kredki i wozy z klocków Lego. Obok mnie uwija się nauczycielka z przemyskiego przedszkola. Przychodzi tu od sześciu dni. – Wolontariusze się wykruszają. Ludziom brakuje sił. Ja się nie dziwię.
Przysłuchuję się kłótni dwóch mężczyzn.
– Skąd pan jest? Ze Szwecji to wiem, ale z jakiej organizacji? Czy pan na pewno ma prawo tu być? To jest, proszę pana, pokój dla koordynatorów! – gardłuje jakiś chłopak z Polski.
W punkcie rejestracji uchodźców zmęczeni wolontariusze podnoszą laptopy, żebym mógł wytrzeć kurz ze stołów. Uchodźców niewielu, kilka osób dopytuje o darmowe karty SIM, dwie dziewczyny próbują ustalić, jak dojechać do Niemiec. Na stołach rozłożone zalaminowane mapy Polski z nazwami największych miast i liczbą kilometrów, która dzieli je od Przemyśla.
Do Tesco wkracza prezydent Przemyśla Wojciech Bakun. W wojskowej kurtce, wolnym krokiem wizytuje obiekt, rozmawia z urzędnikami. Agnieszka z punktu przyjęć kiwa niezadowolona głową.
– Miasto tylko toi toie postawiło. Wszystko my robimy sami, nikt tym nie kieruje. To nawet nie jest oficjalny punkt recepcyjny, rząd centralny nie miał z tym nic wspólnego.
– Ale przecież jest prezydent, odwiedza codziennie – zauważam.
Agnieszka patrzy na mnie zza okularów. – No widzę, ale co to daje?
Przed pokojem zabaw zamieszanie – dzieci odwiedził magik. Maluchy siedzą na dywanie, buzie otwarte, magik co chwila po angielsku prosi kolejnego z nich do pomocy przy karcianych sztuczkach. Mężczyzna obok tłumaczy dzieciom na ukraiński. Dumne mamy kręcą filmy i robią komórkami zdjęcia. Jedna ociera łzy, co przypomina mi, że to nie żadna przedszkolna impreza, że to tylko symulacja normalnego życia.
Prezydent nie śpi
Wolontariusze zarzucają prezydentowi Przemyśla, że podpisuje się pod ich inicjatywą, zagarnia chwałę dla siebie. Prezydent Wojciech Bakun jest takim stawianiem sprawy oburzony. Słyszę od niego, że piszę tekst pod tezę, że inspiruje mnie jakaś tajemnicza "ukraińska" organizacja. Nie wyjaśnia, o co mu chodzi.
W jego historii to magistrat pierwszy zauważył tysiące Ukraińców na parkingu Tesco. Wolontariusze owszem, pomagają i chwała im za to, ale pomysł od początku do końca był miejski.
Prezydent często wspomina o zasługach swoich podwładnych, znacznie rzadziej – o roli wolontariuszy.
Ale ocena Agnieszki też jest niesprawiedliwa. To urząd miasta płaci za przenośne toalety, kontenery na śmieci, prysznice, kuchnię, w końcu – to urząd dogadał się z właścicielem obiektu, niemiecką firmą Saller, żeby otworzył budynek. To magistrat z pomocą wojewody opłaca autobusy kursujące na dworzec, załatwił WOT-owców. Wojciech Bakun mija się jednak z prawdą, gdy mówi, że urzędnicy "pilnują miejsca 24 godziny na dobę". Od wolontariuszy słyszę, że pracownicy magistratu robią odprawy z wolontariuszami rano i wieczorem, ale nie pilnują obiektu bez przerwy. Jest ich za mało.
– Wolontariuszom może się wydawać, że nikt nad tym nie panuje, bo przyjeżdżają w sposób niezorganizowany, na parę dni, nie widzą całego obrazu – przekonuje prezydent. Wspomina, że w pierwszych dniach wojny nie spał po 40 godzin. Wbrew temu, co twierdzą niektórzy, nie robi tego dla PR-u. – To wy, dziennikarze, dzwonicie do mnie, chcecie informacji. Ja się przed kamery nie pcham.
A dlaczego prezydent zabronił mediom wstępu do Tesco? Wojciech Bakun wyjaśnia, że to z troski o komfort przebywających tam matek z dziećmi. Nikt nie chce być filmowany w takim momencie swojego życia. Nie potrafi jednak podać, na jakiej prawnej podstawie wprowadził zakaz.
Słychać, że z punktu w Tesco jest dumny, zwłaszcza z systemu rejestracji. – Na początku nie mieliśmy pojęcia, kim są kierowcy proponujący uchodźcom podwózkę. To było niebezpieczne, kobiety z dziećmi nie wiedziały, z kim jadą w Polskę. Teraz wszyscy nasz system chwalą, bo czegoś takiego nie było nigdzie podczas kryzysów uchodźczych. Kierowcy się czasem denerwują, bo to trwa, ale za to uchodźcy czują się bezpiecznie. W szczycie przez nasze 60-tysięczne miasto przejeżdżało 30 tys. ludzi. Myślę, że jak na skalę wyzwań radzimy sobie całkiem nieźle.
Prysznic pojawia się i znika
Prośby są różne. Nie wszystkie udaje się spełnić.
Ljuda z nastoletnią córką pyta mnie na migi, czy nie wiem, gdzie jest "dusz", czyli prysznic. Nie wiem, więc pytam drużynową harcerek.
– Pryszniców tutaj nie ma, bo ludzie tu przyjeżdżają tylko na chwilę. Nikt tu na dłużej nie zostaje – słyszę.
– A co z tymi, co śpią w największej hali? Oni tu są po kilka dni i nie mają się gdzie podziać.
– No na mróz nikt ich nie wyrzuca, ale w końcu zawsze znajdują miejsce.
Po chwili kolejny wolontariusz informuje mnie, że prysznice jednak są, w kontenerach na zewnątrz. Szczęśliwa Ljuda może się wykąpać.
Starsza pani poszukuje dla siebie kurtki. Prowadzę ją do "sklepiku" z ubraniami. Ale tam znajdujemy głównie bieliznę, ubranka dla dzieci, koce i poduszki. Zmartwiona kobieta pyta mnie, czy to jedyne takie miejsce. Jest jeszcze magazyn z darami, ale ja nie mam do niego wstępu. Żeby tam znów wejść, potrzebuję zgody urzędników. Gdzie oni są? Nie wiadomo.
– To głupia zasada, mówiliśmy prezydentowi, że my też potrzebujemy dostępu do magazynu. Nic z tym nie dało się zrobić – informuje mnie Karen.
Starsza pani musi obejść się bez kurtki.
Widzę dwie rodziny uważnie studiujące rozkład jazdy pociągów z Przemyśla, który ktoś powiesił na ścianie. Anna z córką chcą jechać do Wrocławia, Julia z synem – do Opola. Nic z rozkładu nie rozumieją. Julii mina rzednie, gdy mówię jej, że najbliższy pociąg do Opola odjeżdża o 5.50 rano. Chyba nie chce spędzić tu kolejnej nocy. Proszę harcerki o pomoc. Dziewczyna, która zbiera transportowe prośby Ukraińców, ma na oko 16 lat. Biega po korytarzu z walkie-talkie, po 10 minutach znajduje rozwiązanie. Na zewnątrz czeka kierowca, który zabierze obie rodziny. Anna i Julia oddychają z ulgą.
Dochodzi 19.00, zaraz jadę do Warszawy, chcę przy okazji wziąć kogoś ze sobą. Wychodzę z Tesco zameldować się w punkcie rejestracji kierowców. Pomarańczowy namiot jest pełen ludzi. Najpierw muszę zeskanować kod QR, wypełnić internetową ankietę, podać numer PESEL, numer rejestracyjny auta, kierunek jazdy, telefon. Potem dane weryfikują harcerze, każdemu kierowcy na nadgarstek zakładają opaskę. Wyszłoby świetnie, tylko aplikacja co chwila się zacina, więc w pomarańczowym namiocie spędzam pół godziny. Wszyscy kierowcy czekają jednak cierpliwie, nikt się nie buntuje. W końcu jestem w systemie, po trzech minutach harcerze znajdują rodzinę, która ze mną pojedzie: Marię z mamą i córką.
Więcej informacji z wojny w Ukrainie na stronie głównej Gazeta.pl
Gdy ostatni raz zaglądam do Tesco, w punkcie rejestracji uchodźców tworzy się ogromna kolejka. Właśnie przyjechał nowy autobus z ludźmi z przemyskiego dworca.
Kolejka zdaje się nie mieć końca. Wciąż dochodzą nowe osoby.
Imiona niektórych wolontariuszy i uchodźców zostały zmienione.
Bartosz Józefiak. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu. Współpracuje z "Dużym Formatem" "Gazety Wyborczej", "Tygodnikiem Powszechnym", portalem Weekend.gazeta.pl, OKO.press, "Superwizjerem" TVN. Autor (z Wojciechem Góreckim) książki "Łódź. Miasto po przejściach". Autor (z Agnieszką Bombą i Piotrem Stefańskim) audioserialu reporterskiego "Wietnamski dług". Mieszka w Łodzi.
Kamil Misiek. Fotoreportażem zajmuje się zawodowo od 12 lat. Robił zdjęcia dla "Nowego Życia Pabianic", "Mojego Miasta Pabianice", Agencji PressFocus. Jego fotografie publikowały "Duży Format" "Gazety Wyborczej", portal Gazeta.pl, "Fakt" i "Super Express". Współtworzy na YouTube kanał "Aspekty", który w 2018 r. otrzymał nagrodę specjalną Grand Video Awards. Specjalizuje się w tematach pokazujących społeczne problemy Polski mniejszych miast. Jego zdjęcia można oglądać na Instagramie.