Podróże
Kvivik, wieś na zachodnim wybrzeżu wyspy Streymoy, na Wyspach Owczych (fot. Z książki 'Uciec z Wysp Owczych')
Kvivik, wieś na zachodnim wybrzeżu wyspy Streymoy, na Wyspach Owczych (fot. Z książki 'Uciec z Wysp Owczych')

Masyw górski po północnej stronie Klaksvíku jest bardzo stromy. Szczególnie ostre zbocze ma góra Kjølur. Klaksvík 16 12 marca 1745 roku zeszła z niej lawina, która zniszczyła budynki i zabiła pięć osób w małej osadzie Gerðar. Mieszkańcy, którzy przeżyli, odbudowali domy w tym samym miejscu.*  

Dokładnie dwadzieścia lat później, 12 marca 1765 roku, kiedy trwał potężny zimowy sztorm, w Gerðar znów doszło do katastrofy. Lawina, znacznie większa niż poprzednio, całkowicie zasypała oba domostwa i ludzi wewnątrz nich. Na zewnątrz pozostali jednie mały chłopiec i jego dziadek, którzy wyszli na spacer.  

Kiedy dziadka porwała pędząca rzeka śniegu, chłopiec pobiegł po pomoc do położonych nieopodal Vágur i Uppsalir. Mieszkańcy wsi natychmiast pospieszyli z pomocą. Kopali przez kilka godzin. Wieczorem zamieć zmusiła ich do przerwania pracy. O świcie wznowiono akcję ratunkową, ale po całym dniu kopania w grubej na ponad metr warstwie śniegu i lodu nikogo nie udało się odnaleźć. Trzeciego dnia uznano, że nikt nie przeżył, i ludzie rozeszli się do domów.  

Jakiś czas później do domu jednego z ludzi biorących udział w akcji ratunkowej zapukał mężczyzna. Na jego widok wszyscy zamarli. Był to mieszkaniec Gerðar, który po trzech dniach dramatycznej walki o przeżycie zdołał wydostać się z zasypanego budynku.  

Na nowo rozpoczęto próbę odkopania uwięzionych pod śniegiem ludzi, którzy przeżyli dzięki podtrzymywaniu paleniska. Niestety w międzyczasie w zasypanym domu wybuchł pożar i szybko rozprzestrzenił się po drewnianym wnętrzu. Grupie ratunkowej udało się wydostać jedynie żonę mężczyzny, który sprowadził pomoc. Zginęło wtedy dwudziestu mieszkańców Gerðar. Po tej tragedii postanowiono przenieść osadę o pięćset metrów dalej od góry. Zdarzenie to zostało upamiętnione kamiennym pomnikiem, który stoi do dzisiaj.  

Boisko w Klaksvik (fot. Z książki 'Uciec z Wysp Owczych')

Wioski Gerðar, Vágur, Myrkjanoyri i Uppsalir połączyły się na początku XX wieku. Nowo powstałe miasto przejęło nazwę od małej zatoki – Klaksvík, leżącej u podnóża góry Klakkur. Dziś Klaksvík jest specyficznym i nieoczywistym miejscem. Choć od stolicy miasto dzieli niespełna godzina jazdy samochodem, to przez jego mieszkańców traktowane jest jak daleka prowincja. Trochę jak we francuskiej komedii Jeszcze dalej niż Północ.  

Lokalnej modzie daleko do stylizacji ze skandynawskich kolorowych magazynów. Wśród mężczyzn najpopularniejsza jest odzież robocza i praktyczna oraz tradycyjne farerskie swetry w różnych odcieniach szarości, czerni, granatu i brązów. Rzadko spotkane są ubrania w wyrazistych kolorach, pomijając odblaskowe pomarańczowe kombinezony rybaków i jaskrawozielone kamizelki różnych służb. Kobiety w każdym wieku (i o każdej porze roku) najczęściej ubierają się w długie pikowane płaszcze i wygodne sportowe buty znanych marek. Spódniczki i szpilki są tu widywane równie rzadko co zorza polarna. Jest swojsko i praktycznie.  

Mówi się, że Klaksvík jest mekką baptystów, jako że mają oni tutaj licznych wyznawców i spore wpływy w różnych gałęziach biznesu i administracji. Lokalna społeczność jest raczej konserwatywna i religijna. W oknach farerskich domów nie ma firanek, zasłon lub żaluzji. Ma to podobno związek z zasadą: strzeżonego Pan Bóg strzeże. Żony rybaków zostają często same w domu, więc ich religijni mężowie wolą, żeby pozostawały pod czujnym okiem sąsiadów. Jak wspomniał Andras, wszyscy się tutaj znają, trzeba więc uważać, żeby nie stać się obiektem plotek. A o te wcale nie jest trudno. Niewinny spacer lub zbyt długa pogawędka zamężnej kobiety z cudzym mężem mogą budzić nieprzyjemne spojrzenia lub przysporzyć komentarzy.  

Niedawno Wyspy żyły głośnym skandalem obyczajowym. Pewien żonaty prominent, jeden z najbardziej wpływowych biznesmenów na archipelagu, miał romans ze znacznie młodszą atrakcyjną Farerką. Ich związek wyszedł na jaw za sprawą zbiegu okoliczności. Prominent zabrał kochankę na romantyczny weekend w Kopenhadze. Żonie powiedział, że czeka go delegacja służbowa na odległą wyspę Svínoy. Po zapewnieniu sobie alibi kochankowie weszli na pokład samolotu i wyruszyli do Danii. Niestety biznesmen zostawił w samolocie okulary. Stewardesa, jak na przykładną Farerkę przystało, postanowiła zwrócić zgubę właścicielowi, a że na Wyspach Owczych ludzi żyje niewielu, bez trudu odnalazła kontakt do pasażera. Kiedy zadzwoniła do jego domu, odebrała żona. Romans wyszedł na jaw i został dokładnie opisany w prasie i internecie. Finał tej afery był taki, że para kochanków wyprowadziła się na stałe do Danii.  

Klaksvik z innej perspektywy (fot. Z książki 'Uciec z Wysp Owczych')

*** 

Klax, jak nazywają miasteczko młodzi, w weekendowe noce przeobraża się w clubbingową stolicę Wysp Północnych. No, może to określenie trochę na wyrost ale miłośnikom życia nocnego oferuje trzy oryginalne lokale. Pierwszy, Maverick, jest największą mordownią w okolicy, w której można spotkać głównie pijanych emerytowanych rybaków, wspominających lata minionej chwały, i zjeść zaskakująco niezłe barowe frytki. Był to pierwszy lokal na Wyspach, do którego trafiłem wraz z dwójką znajomych, gdy postanowiliśmy wyjść na piwo i pogadać trochę z miejscowymi. Rzadko już można trafić do knajpy, w której dym papierosowy jest tak gęsty, a światło tak słabe, że można poczuć się jak w latach dziewięćdziesiątych.  

Do naszego stolika szybko przysiadła się grupka Farerów. Panowie rozpoczęli maraton opowieści o wszystkich morzach 20 świata, po jakich pływali, relacjach rodzinnych i życiu na Wyspach. Duże wrażenie zrobił na mnie wysoki poziom języka angielskiego, którym posługiwali się rybacy. Nawet ci ze starszego pokolenia mówili lepiej niż niejeden z naszych polityków. Zauważyłem, że najstarszy rybak w grupie próbuje coś powiedzieć. Gdy w końcu trafił na kilka sekund ciszy, wyrzucił z siebie: Zabiłem człowieka! A kiedy ktoś zapytał: W samoobronie?, odparł krótko: Nie, w Afryce.  

Choć wieczór ten zaliczam do udanych, w Mavericku byłem pierwszy i ostatni raz, znacznie bardziej wolałem chodzić do położonej nieopodal Roykstovan. Rojstowa, bo tak nazywaliśmy ją po polsku, jest kameralną knajpką dla miejscowych, w której każdy jest mile widziany. No i średnia wieku jest zazwyczaj odrobinę niższa niż w Mavericku. W weekendy, gdy wejdziesz do środka, tubylcy wprawdzie spojrzą na ciebie z zainteresowaniem, ale po chwili wrócą do swoich rozmów i szklanek. Nigdy nie spotkałem się tam choćby z najmniejszym przejawem chamstwa czy agresji. 

Jej właścicielem jest Islandczyk od lat mieszkający w Klaksvíku. Lokal jest niewielki, ale dobrze zagospodarowany. Wzdłuż jednej ściany ciągnie się drewniany bar, na środku stoi kilka stołów, a po drugiej stronie są loże z ławami. Trudno wyróżnić jakikolwiek element wystroju wnętrza poza dwoma telewizorami powieszonymi na przeciwległych krańcach, na których zazwyczaj oglądane są mecze piłki nożnej. Jest to rozwiązanie bardzo praktyczne w przypadku meczów rozgrywanych w tym samym czasie – wystarczy odwrócić się w stronę tego, który aktualnie nas interesuje.  

Rojstowa jest świetnym miejscem, żeby poznać lepiej lokalnych mieszkańców. Zazwyczaj bardzo chętnie dzielą się swoimi historiami. Niestety z czasem większość opowieści zlewa się w jedną. Dowiemy się, że najpierw pływali na tym kutrze, później na innym i że ten facet przy barze to jest ich kuzyn lub wujek, który pływał na jeszcze innym kutrze. Jeśli brakuje nam asertywności możemy zostać zmuszeni do wysłuchania szczegółowej historii danej rodziny lub marynarskiej kariery kilku pokoleń Joensenów, Hansenów lub Jakobsenów.  

Nas zapytają: skąd jesteśmy, co tu robimy, w której przetwórni pracujemy, czy mówimy już po farersku i czy nam się tu podoba – i jest to standardowy zestaw pytań, który z czasem potrafi mocno zirytować. Szczególnie gdy nierzadko zadaje nam je Farer, z którym rozmawialiśmy tydzień wcześniej. Cóż, zapewne my, przyjezdni, wszyscy wyglądamy dla nich tak samo.  

W Rojstowej spędziłem dziesiątki wieczorów, ale najbardziej lubiłem czwartki, kiedy odbywał się quiz barowy z nagrodami w postaci dzbanków piwa. Zdarzało się, że był w naszym towarzystwie jakiś Polak mówiący trochę po farersku i wtedy chętnie braliśmy w nim udział. Pytania mogły dotyczyć w zasadzie wszystkiego: autora piosenki, zagadnienia z geografii lub rozpoznania filmu po jednej klatce, ale też lokalnej polityki, ostatnich wydarzeń na archipelagu oraz przede wszystkim tego, kto i kiedy był kapitanem jakiego kutra.  

Roykstovan (fot. Z książki 'Uciec z Wysp Owczych')

Rzadko udawało nam się odpowiedzieć choćby na połowę pytań z rundy, ale gdy prowadzący, Kristian Joensen, zauważył, że przychodzimy na quiz regularnie, zaczął tłumaczyć pytania na angielski, co odrobinę zwiększyło nasze szanse. W zaakceptowaniu nas w ich małej lokalnej grupie pomogła obecność w naszej loży Marka Wierzbickiego, byłego piłkarza lokalnej drużyny, który jest w Klaksvíku legendą futbolu i absolutnie wszyscy go znają.  

Pewnego czwartku trafiliśmy na łatwiejszy dla nas zestaw pytań i dotarliśmy do rundy finałowej, w której czekał nas pojedynek z zespołem stałych bywalców zazwyczaj wygrywających konkurs. W ciszy i skupieniu czekaliśmy, aż prowadzący przeczyta pytanie finałowe. Brzmiało ono: Ilu mieszkańców miał Poznań w 1990 roku? Kto będzie bliżej tej liczby, wygrywa. Przyznam, że trochę zaskoczyło nas to pytanie, ale postawiliśmy na pięćset tysięcy. Farerzy, zupełnie nieznający polskich realiów, odpowiedzieli, że pięćdziesiąt tysięcy – i tak oto odnieśliśmy pierwsze historyczne zwycięstwo. W nagrodę dwa dzbanki lokalnego piwa Föroya Bjór wylądowały na naszym stole. Byliśmy niezwykle dumni z tego niewątpliwie przełomowego osiągnięcia, które było krokiem milowym w polsko-farerskich relacjach. Ostatnim lokalem w ofercie Klaksvíku była Jaqson – miła, przyjemna knajpka bardziej w stylu europejskim, w której można grzecznie usiąść, zjeść coś i się napić. Nigdy w niej nie byłem. 

(…) 

Przy pierwszych kontaktach z Farerami zaskoczyło mnie, jak odbiegają od lansowanego w ostatnim czasie wizerunku zdrowych, wysportowanych Skandynawów. Zauważyłem, że otyłość jest raczej powszechna u obu płci, choć zdarzają się wyjątki w postaci biegaczy, wioślarzy, a nawet kolarzy. Już na pierwszy rzut oka widać, że piją sporo alkoholu, do tego zaskakująco wiele osób pali papierosy.  

W supermarkecie kupują dużo gotowych potraw w słoikach, kartonach i mrożoną pizzę. Uwielbiają fast foody, słodycze i napoje gazowane. Oferta produktów spożywczych, a w szczególności owoców i warzyw, nie jest aż tak zróżnicowana. Większość produktów musi przypłynąć z Danii w chłodniach statków towarowych.  

Izolacja zapewne miała wpływ na dietę Farerów, którzy aby tu przeżyć, musieli nauczyć się wykorzystywać wszystkie dostępne sposoby przechowywania pożywienia w trudnych warunkach. Odpowiednie przygotowanie zapasów na zimę było przecież sprawą życia i śmierci – stąd zasalanie, fermentacja czy suszenie w specjalnych suszarniach zwanych po farersku hjallur, które wciąż można zobaczyć w pobliżu wielu domów.  

Miałem okazję spróbować skerpikjøt, tradycyjnej fermentowanej owcy. Dla Farerów jest to absolutny przysmak. Gotowi są przejechać wiele kilometrów, gdy dowiedzą się, że będzie serwowany na obiedzie u rodziny lub znajomych. Przyznam, że ten smak, choć z pewnością oryginalny, zupełnie nie trafił w moje kubki smakowe. Ktoś kiedyś zażartował, że gdy spróbujesz skerpikjøt, to już wiesz, jak smakuje trup. Trudno się nie zgodzić.  

Całkiem smakował mi natomiast podany w tradycyjny sposób tvøst og spik, czyli wieloryb. Na plasterek gotowanego ziemniaka kładzie się kawałek suszonego mięsa grindwala i na koniec przykrywa się wszystko odrobiną tłuszczu, który wydziela intensywny, charakterystyczny zapach. Całość smakowała zaskakująco dobrze, choć nie sądzę, żebym kiedyś zatęsknił za tą potrawą.  

Farerzy dziwili się, że grindwal smakuje mi bardziej od fermentowanej owcy. Farerska kuchnia ma jeszcze kilka tradycyjnych potraw: gotowane baranie głowy, gulasz z wieloryba, pieczony maskonur, ræstur fiskur, czyli fermentowana ryba polewana tłuszczem z fermentowanej kiszki barana, zupa rybna – to tylko wybrane z nich.  

Poznając farerską kuchnię, łatwo jest zwrócić uwagę na brak warzyw, a zwiedzając archipelag jeszcze łatwiej zauważyć brak terenów umożliwiających ich uprawę. Nie wspominając już o klimacie: deszczu, wietrze i stosunkowo niskich temperaturach występujących tu przez cały rok. Choć rabarbar rośnie tutaj całkiem nieźle i bez wahania mogę polecić lokalny dżem rabarbarowy. No i oczywiście piwo z lokalnego browaru Föroya Bjór. 

*Fragmenty książki "Uciec z Wysp Owczych" Kuby Witka