
Latem 2015 roku, dokładnie rok przed przyjazdem Justina do doliny Parwati, do Indii wybrał się świeżo upieczony absolwent uniwersytetu z Polski, Bruno Muschalik. Dostał znakomitą ofertę pracy w krakowskim oddziale międzynarodowej firmy konsultingowo-księgowej Ernst & Young, ale chciał wcześniej zrobić sobie trzy tygodnie wakacji. Z Delhi pojechał na północ do Kaszmiru, a stamtąd do miasta Manali w Himaćal Pradeśu, skąd wysłał swojej dziewczynie wiadomość, że wyrusza do doliny Parwati. Było to 9 sierpnia. Pisał, że planuje zatrzymać się tam na kilka nocy i że może pochodzi po okolicznych górach.*
Zostawił część rzeczy w pensjonacie w Manali i wsiadł do autobusu. Minęło kilka dni, a Muschalik nie skontaktował się z dziewczyną ani z rodzicami. Czekali do daty jego lotu powrotnego, na wypadek, gdyby po prostu zgubił telefon. Kiedy 22 sierpnia Muschalik nie pojawił się na lotnisku w Krakowie, jego ojciec poleciał do Indii, by rozpocząć wieloletnie poszukiwania syna.
Jedno z pierwszych odnotwanych zniknięć zagranicznej podróżniczki w dolinie Parwati miało miejsce dwadzieścia pięć lat wcześniej, latem 1991 roku. Dwudziestoczteroletnią Odette Houghton, australijską backpackerkę, ostatni raz widziano w świątynnej komunie w górach. Jej rodzice zaczęli się martwić, kiedy paczki i listy, które jej wysyłali, wracały, więc skontaktowali się z australijskim Departamentem Spraw Zagranicznych i Handlu. „Odniosłem wrażenie, że [dyplomaci] uznali, że Odette nie chce, by się z nią kontaktowano, i radzili nam, żebyśmy nie jechali jej szukać" – wspominał ojciec zaginionej w pewnym australijskim czasopiśmie.
Rodzice polecieli do Indii, by przeszukać dolinę, rozklejali plakaty wszędzie, gdzie tylko się dało, ale nie natrafili na żaden trop. Rok później zaginęła Marianne Heer, trzydziestolatka ze Szwajcarii, którą ostatni raz widziano w jednej ze świątyń w miasteczku Manikaran. W październiku 1995 roku Australijczyk Gregory John Powell zniknął albo z okolic Manikaranu, albo Malany – nigdy oficjalnie nie ustalono skąd. Na rok 1996 przypada jedna z najgłośniejszych spraw, zniknięcie Iana Mogforda, dwudziestoletniego brytyjskiego backpackera, który podróżował po Indiach ze swoją dziewczyną, przebywającą tam na stypendium.
Mogford wyruszył samodzielnie do doliny Parwati, skąd zadzwonił do dziewczyny i do rodziców, a potem zniknął. Jego ojciec przyjechał do Indii, żeby go szukać. Z rozmowy z synem przed zniknięciem pamiętał, że ten mówił, iż zaprzyjaźnił się z sadhu. Mogford co prawda interesował się tymi indyjskimi świętymi, ale matka wątpiła, by skusił się na przyjęcie ich stylu życia. Ojciec podejrzewał najgorsze: „Nie można wykluczyć, że mój syn poszedł z kimś w góry i z jakiegoś powodu został zaatakowany, i leży na dnie przepaści, a jego ciała nie odnaleziono" – powiedział w rozmowie z „The Telegraph". Jednak przez lata Mogfordowie nie tracili nadziei, że ich syn żyje.
Rok po zniknięciu Mogforda do Indii wybrał się dwudziestosześcioletni Ardavan Taherzadeh, który właśnie skończył pierwszy rok prawa w Vancouver w Kanadzie. Z Madrasu, miasta na południu, dotarł w góry. Ostatni raz zadzwonił do domu 21 maja 1997 roku z budki telefonicznej w Kasolu. Poprosił rodziców, żeby kupili mu bilety na kanadyjski festiwal jazzowy, który miał odbyć się w lecie. Nigdy więcej nie dał znaku życia. Jego matka, Homa Boustani, kilka razy przyjechała do doliny, jeździła też po całych Indiach, szukając go.
Na jednej z takich wypraw towarzyszyła jej mała ekipa filmowa, która nakręciła krótki dokument Missing in Kullu [Zaginiony w Kullu]. Przez cały czas Boustani występuje tam w koszulce z nadrukowanym zdjęciem syna i napisem: ZAGINIONY W INDIACH. Nigdy nie natrafiła na jego ślad5. Po latach jeden z bliskich przyjaciół Taherzadeha zamieścił w internecie post, w którym zastanawiał się, co mogło się zdarzyć: „Czy Ard zobaczył coś, czego nie powinien? Jeśli motywem były pieniądze, dlaczego nikt nie wypłacił środków z jego karty kredytowej ani nie zrealizował czeków podróżnych? Dlaczego nie znaleziono żadnych jego rzeczy osobistych? Czy Ard błądzi gdzieś zamroczony, jak kiedyś jeden podróżnik po spróbowaniu niezwykle mocno halucynogennej rośliny, która odcięła go od rzeczywistości na osiemnaście miesięcy? Czy zginął, czy żyje?".
We wrześniu 1997 roku, cztery miesiące po zniknięciu Taherzadeha, w dolinie zaginął dwudziestosiedmioletni turysta z Izraela, Nadaw Mincer, prawdopodobnie w drodze do Malany. Jego paszport później usiłowano sprzedać, a czeki podróżne zostały zrealizowane z podpisem kogoś innego. Krążyły plotki, że został zamordowany i okradziony przez pracownika sezonowego, który był winny pieniądze lokalnej mafii narkotykowej. Podczas poszukiwań Mintzera znaleziono w rzece zwłoki, ale zanim przeprowadzono jakiekolwiek analizy, ciało zniknęło. Trzy lata później odnaleziono szkielet Mintzera w pobliżu wioski Malana. To jeden z niewielu przypadków, kiedy potwierdzono, że znalezione szczątki należądo którejś z osób zaginionych w dolinie Parwati. Ciała Maartena de Bruijna, dwudziestojednolatka z Holandii, który zniknął wiosną 1999 roku, nigdy nie znaleziono. Ostatni raz widziano go w okolicach Manikaranu, prawdopodobnie szedł w kierunku Khirgangi. Podróżując z plecakiem po Indiach, dzwonił do domu co dwa tygodnie, ale od telefonu w dniu urodzin ojca więcej się nie odezwał. Ojciec ruszył na poszukiwania śladami syna, wypytywał miejscowych i starszyznę wiosek, ale spotkał się z obojętnością.
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych liczba zagranicznych podróżników, którzy przepadli bez śladu w dolinie Parwati, zaczęła przyciągać międzynarodową uwagę. Seria tajemniczych zaginięć nie skończyła się wraz z końcem dekady. Latem 2000 roku Aleksiej Iwanow, trzydziestotrzyletni ekonomista z Rosji, zniknął podczas górskiej wędrówki powyżej Manikaranu.
W 2004 roku zaginął trzydziestoletni backpacker z Włoch, Francesco Gatti, który ostatni mail do domu wysłał 26 czerwca, a dzień wcześniej pisał, że chce iść do „wioski, w której nie można nikogo dotykać", co sugeruje, że zamierzał odwiedzić Malanę. Po kilku tygodniach bez wieści dziewczyna Gattiego założyła bloga, na którym zamieszczała informacje o poszukiwaniach. „Znaleźli jego rzeczy" – brzmiał ostatni post z początku sierpnia. Policja odkryła przy jednej z bocznych ścieżek w pobliżu Khirgangi saszetkę z dokumentami podróżnymi Gattiego, biletem powrotnym na samolot i dziennikiem, w którym ostatni wpis miał datę 28 czerwca. „Saszetka jest popsuta, jakby ktoś usiłował mu ją wyrwać" – napisała jego dziewczyna.
Rok później, na początku sierpnia 2005 roku, Daniel Mountwitten zaginął po zaledwie kilku dniach w dolinie. Miał dwadzieścia trzy lata i podwójne obywatelstwo: izraelskie i australijskie. Skończył służbę wojskową w Izraelu, był w trakcie długiej międzynarodowej wyprawy. Podróżował z kolegą, zatrzymali się w jednym z pensjonatów w małej wiosce niedaleko Kasolu, na drugim brzegu rzeki. Pewnego ranka wstał wcześnie i poszedł na spacer. Kiedy do wieczora nie wrócił, kolega się zaniepokoił i, po poszukiwaniach nad rzeką Parwati, zaalarmował policję. Przeczesywano okoliczne szlaki i wąwozy, Mountwitten przepadł jak kamień w wodę. Wynajęty prywatny detektyw napisał w raporcie, że podejrzewa przestępstwo.
Dwudziestego pierwszego lipca 2009 roku Amichaj Steinmec, obywatel Izraela i Stanów Zjednoczonych, wyruszył z Khirgangi w stronę górskiej łąki w Bunbuni. Był z kolegą, ale każdy poszedł inną trasą. Steinmetz nigdy nie dotarł do Bunbuni ani nie wrócił do Khirgangi. Przez trzy miesiące prowadzono poszukiwania na szlakach i w lasach wokół obozowiska, ale nie odkryto żadnych tropów związanych z jego zniknięciem. „Ja jednak ciągle wierzę, że mój syn żyje i utknął na wysokich górskich przełęczach – powiedział ojciec Steinmetza indyjskim mediom. – Jest wystarczająco silny, by przeżyć nawet w trudnych warunkach klimatycznych".
Wiosną 2011 roku rosyjski backpacker Władysław Kesternow zaginął po wyruszeniu na górską wędrówkę w okolicach Kasolu. Podobnie Petr Slanina z Czech – on także zniknął w tym rejonie w sierpniu 2013 roku. Ciała ich obu w końcu zostały odnalezione i, po wydobyciu z dna wąwozów, zidentyfikowane.
Jednak w większości przypadków poszukiwania kończyły się niepowodzeniem. To nie te śmierci decydują o niezwykłości doliny Parwati, lecz zniknięcia w lesie, górach czy w dolinie ludzi, po których nie został prawie żaden ślad. A jest ich więcej niż przypadków odnotowanych w policyjnych rejestrach i trafiających do mediów. Pojawiają się w opowieściach podawanych z ust do ust i w błaganiach członków rodzin zamieszczanych na internetowych forach. Kontakt z bliskimi i przyjaciółmi kończy się nagle, urywa się po ostatnim liście, telefonie lub mailu. Zostają tylko nikłe ślady, których chwytają się zrozpaczone rodziny. Niektórzy winią góry. Jak w każdym górskim pasmie, są tu przepaście i urwiska, które mogą sprawić trudności niedoświadczonym, a nawet niektórym wytrawnym piechurom.
Można przeliczyć się z siłami i umiejętnościami, wypuścić się za wysoko, natknąć na dzikie zwierzę, zabłądzić albo się zagłodzić. Jednak wszystkie ścieżki prowadzą do jakiejś wioski, do której można dojść w ciągu dnia lub dwóch. O ile wędrowiec nie zapuści się w jeden z pobocznych wąwozów odchodzących od głównej doliny, trudno stracić z oczu rzekę Parwati. To dobry punkt orientacyjny, ale jej brzegi są zdradliwe, a nurt szybki. Wielu turystów, zagranicznych i krajowych, zginęło, kiedy podeszli za blisko i stracili równowagę.
Niektórzy uważają, że zniknięcia wynikają z odizolowania doliny. Z dala od możliwości uzyskania pomocy, turyści stają się doskonałym celem napadów rabunkowych i morderstw.
(...)
Większość zniknięć dotyczyła mężczyzn dwudziesto-, trzydziestokilkuletnich, pasujących do profilu śmiałych podróżników szukających wyzwań fizycznych lub duchowych. Wysnuto więc teorię, że od kilkudziesięciu lat w lasach na wzgórzach grasuje ten sam seryjny zabójca i czyha na określony typ podróżników, mających ze sobą cenne rzeczy, takie jak kamery, aparaty, paszporty, narkotyki i gotówka. Niektórzy spekulują, że mordercą jest hinduski świątobliwy, inni zaś uważają, że cudzoziemiec, który wtapia się w tłum turystów i ukrywa na widoku. Według pochodzącej z zagranicy osoby mieszkającej w okolicach doliny Parwati od kilku dekad, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych pewien Hindus został tu oskarżony o morderstwo zagranicznego turysty i aresztowany. Krążyły plotki, że wcześniej zabił w tym rejonie w sumie trzynastu podróżników.
(...)
Policja, co zrozumiałe, podchodzi z wahaniem do teorii o seryjnym zabójcy czyhającym na zagranicznych podróżników w dolinie Parwati. Twierdzi za to stanowczo, że niektóre zniknięcia są bez wątpienia związane z odbywającym się tu handlem narkotykami. Kiedy Nishchint Singh Negi służył w latach 2015–2018 jako podkomisarz policji w rejonie obejmującym dolinę Parwati, na jego szerokie drewniane biurko w komendzie w Kullu trafiły akta kilku spraw zaginionych międzynarodowych turystów. W swoim gabinecie o zielonych ścianach słuchał błagań o pomoc zmartwionych rodzin i zaniepokojonych przyjaciół szukających bliskich. Jego zdaniem haszysz z doliny jest potężną pokusą i przynętą.
– Większość turystów przyjeżdża tu po haszysz: jego jakość należy do najwyższych na świecie – twierdzi, pocierając kciuk o palec wskazujący, jakby toczył między nimi kulkę. – Hasz z Malany jest lepki.
Regionalne i krajowe siły policyjne doskonale wiedzą o ukrytych plantacjach w całej dolinie Parwati, ale niewiele robią, by ograniczyć płynący stąd nieprzerwany strumień odurzającej czarnej żywicy. Co roku wczesną jesienią grupki funkcjonariuszy organizują od czasu do czasu naloty na wioski, żeby ścinać rośliny maczetami i elektrycznymi podkaszarkami.
Ale to głównie działania na pokaz. Mogą zniszczyć kilka tysięcy hektarów konopi w dolinie, ale większe plantacje, zasadnicza część upraw, są schowane w górach, na wysoko położonych łąkach, na które można się dostać stromymi szlakami, o nazwach takich jak Zaczarowana Dolina czy Dolina Diabłów.
Policja robi, co może, ale albo boi się siły i wpływów zorganizowanych handlarzy narkotyków, albo nie chce skasować jednej z najważniejszych atrakcji turystycznych regionu. Negi wiedział, że wielu cudzoziemców zajmuje się zarówno uprawą, jak i handlem haszyszem. W końcu w dwa czy trzy miesiące można wyprodukować hasz wart wiele tysięcy dolarów. Albo, jeśli kupi się go hurtowo ze źródła w dolinie, można sprzedawać mniejsze ilości po wyższych cenach w innych miejscach w kraju – i sfinansować sobie kilka miesięcy podróży.
Rodziny niektórych zaginionych sądzą, że ich bliscy nie padli ofiarą handlu narkotykami, lecz samych narkotyków. Haszysz to niejedyna dostępna w regionie substancja mogąca budzić obawy: jest jeszcze inna, znacznie mocniejsza, z rośliny o fioletowo-białych trąbkowatych kwiatach, która w dużych dawkach może być toksyczna, a w małych halucynogenna.
Zwana diabelskim lub czarcim zielem, durną rzepą czy anielską trąbą, rośnie na całym świecie, ale jej najpowszechniejsza nazwa, datura, wskazuje, że pochodzi z Indii [Polska nazwa systematyczna to bieluń, łacińska Datura. Podane wyżej polskie nazwy ludowe dotyczą występującego m. in. w Polsce gatunku bieluń dziędzierzawa (przyp. tłum.)]. Tutaj jest to święta roślina, kwiat, który na jednym z przedstawień Śiwy pojawia się wpięty w jego sfilcowane w dredy loki. Dawniej była stosowana w medycynie ajurwedyjskiej jako lek na różne dolegliwości, takie jak bóle głowy, stany zapalne, wrzody czy astma, ale siłę działania datury tak trudno kontrolować, że jej dystrybucji zakazano.
*Fragmenty książki "Zagubiony w Dolinie Śmierci. Obsesja i groza w Himalajach" Harleya Rustada, tłumaczenie: Agnieszka Sobolewska
Autopromocja: książka do kupienia w formie elektronicznej w Publio