
Tekst został opublikowany w 2021 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu
Proszę mi wybaczyć, że zacznę sucharem, ale nie mogę się powstrzymać. Czy najbardziej znane polskie wina to wciąż "wina Tuska"?
Jeszcze rok temu widziałem na jednym z festiwali koszulkę z tym napisem. Ale w polskim winiarstwie za dużo się dzieje, by ten suchar przetrwał.
To teraz na poważnie. Nie ma już w Polsce województwa bez winnicy. Tylko w Małopolsce swoje wino sprzedają 72 winnice, na Podkarpaciu – 41. Stajemy się krajem winiarskim?
Na pewno polskie wino i polskie winiarstwo stają się coraz popularniejsze – co roku przybywa kilkudziesięciu nowych producentów.
Podobno nie tyle "stajemy się" krajem winiarskim, ile wracamy do źródeł, bo my już w przeszłości krajem winiarskim byliśmy.
Pierwsze współczesne polskie wino, z dolnośląskiej winnicy Jaworek, oficjalnie trafiło na rynek w 2009 roku. Miało świetną nazwę: Feniks. Bo powstało jak Feniks z popiołów polskiego winiarstwa, ale była ona też nawiązaniem do odmiany winorośli – phoenix.
Ta nieco ponad dekada to w skali zachodnich krajów winiarskich niewiele. Ale historię winiarstwa mamy tak samo długą jak one – jej pierwsze ślady sięgają IX–X wieku, a istotny rozwój notowano już w XII wieku. Potem bywało różnie. Wydawało się, że renesans nastąpi po I wojnie światowej, ale zaraz nadeszła II wojna. Potem Polska miała wyjątkowego pecha.
Komunizm?
Dosłownie zaorał polskie winnice. W 1977 roku w Zielonej Górze pod budowę osiedla mieszkaniowego wycięto ponadstuletnie krzewy sylvanera.
O nie, to zbrodnia!
Po II wojnie światowej w naszych granicach znalazły się Dolny Śląsk i Zielona Góra, gdzie uprawa winorośli trwała historycznie. Nie było jednak wystarczająco doświadczonej kadry, która mogłaby kontynuować tę produkcję. A nowa władza wyznaczyła dla Polski inne zadanie niż produkcja wina. Jeszcze w 1955 roku mieliśmy kilkadziesiąt hektarów winnic, ale stopniowo znikały.
Przez to wszystko winiarstwo musiało się rodzić od zera: winnice, producenci, kadra i wreszcie konsumenci. Bo okres komunistyczny wyrugował też zwyczaj picia wina gronowego. Nieprzypadkowo zaczęliśmy tę rozmowę od "wina Tuska", ale kalką, która się mocniej trzyma, jest skojarzenie polskiego wina z "jabolem". Starsze pokolenia, słysząc: "polskie wino", wciąż uśmiechają się pod nosem. Mnie cieszy, że w ostatnich latach do głosu dochodzą młodzi. Co jest pewnym fenomenem.
To znaczy?
W krajach zachodnich, gdzie wino przy rodzinnym obiedzie jest tradycją, młodzi – trochę w imię buntu – odchodzą od niego, przerzucają się na koktajle i inne alkohole. W Hiszpanii przez pewien czas trwał nawet renesans picia wódki. A młodzi Polacy są coraz mocniej zainteresowani winem.
Oczywiście mamy co robić. W Polsce statystycznie pijemy rocznie około siedmiu litrów wina per capita. Najmniej w UE. Od przedostatniego kraju na tej liście dzieli nas przepaść.
Pijemy wina słowackie, jeździmy do winnic na Węgrzech. Zawsze sądziłam, że te kraje mają po prostu lepsze niż Polska warunki do uprawy winorośli.
Nie. Postanowiono, że wino na potrzeby demoludów będą produkować inne kraje – Węgry, Bułgaria. Stąd popularność w Polsce Sofii czy poślednich tokajów. To tamten okres wyrugował wieloletnią tradycję winiarstwa w Polsce.
Co się stało, że polskie winiarstwo zaczęło się odradzać?
Oczywiście pojawili się pasjonaci. W winie jakościowym zawsze punktem wyjścia jest pasja. Pierwszy był Roman Myśliwiec, który niedaleko Jasła na Podkarpaciu zakładał winnicę już w 1984 roku, a przez kolejne lata poszukiwał odmian winorośli, które sprawdziłyby się w polskich warunkach. Założył szkółkę, a tzw. sadzonki Myśliwca dały początek wielu polskim winnicom.
Jednak kolejne winiarskie przedsięwzięcia zaczęły się tak naprawdę pojawiać dopiero po 2003 roku, by wspomnieć Winnicę Jaworek, Winnicę Płochockich czy Starą Winną Górę Marka Krojciga. Za każdym razem dlatego, że wino komuś chodziło po głowie, chciał się z nim zmierzyć. Co ważne, do 2008 roku, nawet jeśli miała pani pasję i grube miliony, oficjalnie nie mogła pani polskiego wina sprzedawać. Przepisy nie dopuszczały czegoś takiego jak produkcja wina z własnej winnicy – nie przewidziano po prostu takiej możliwości. I gdyby nie sami winiarze, którzy wspierani przez kilku senatorów ostro walczyli o zmiany w przepisach, to pewnie jeszcze długo byśmy nie mogli polskiego wina kupić.
Z pewnością wpływ na to mają też zmieniające się warunki klimatyczne w Polsce. Nie da się ukryć – robi się coraz cieplej, tegoroczny sierpień był najgorętszym od kilkunastu lat. Generalnie nie są to dobre wiadomości, ale dla polskiego winiarstwa (i plażowiczów nad Bałtykiem) akurat bardzo sprzyjające.
Nie będziemy mieć wody, ale będzie wino.
Będziemy jeździć nad morze do Elbląga, ale miniemy po drodze wiele nowych winnic. To oczywiście gorzki żart.
Co jakiś czas ktoś ze znajomych obwieszcza z wielkim zdziwieniem, że próbował polskiego wina i było pyszne. Jednak wciąż pokutuje pogląd, że polskie wino jest niedobre. I drogie.
Tu się łączy kilka wątków. Po pierwsze – te dawne skojarzenia z "jabolem".
Po drugie – nie mamy w Polsce chateau, czyli zamków z winnicami wokół czy wielopokoleniowych rodzin winiarskich, jak we Francji czy w Niemczech. Wszyscy polscy winiarze musieli się nauczyć produkcji od zera, bez pomocy, często metodą prób i błędów. Nic więc dziwnego, że rezultaty były różne i wiele osób, które próbowały polskich win osiem–dziesięć lat temu, mówi dziś: "O nie, dziękuję, kiedyś już piłem i to było najgorsze doświadczenie". Zapewniam, że jego jakość rośnie z roku na rok. A wiem, co mówię – próbuję ich zapewne najwięcej w Polsce.
A trzecia rzecz to ceny. Ostatnio jeden z winiarzy na Dolnym Śląsku powiedział mi, że jego zdaniem dziś przelicznik przy zakładaniu winnicy brzmi: jeden hektar = jeden milion złotych. Można pewnie zejść o połowę, ale wino to żywy organizm, który bardzo nie lubi, jak się na nim oszczędza. Często próbuję win w tankach w winnicach i są obiecujące, a pół roku później w butelkach już kompletnie niepijalne. Bo winiarz przyłożył się do produkcji, ale potem musiał ciąć koszty i kupił najtańsze korki albo takie, jakie akurat były. I wino się utleniło.
Im więcej będzie winnic, tym cena będzie niższa. Ale porównywanie wina z marketu za 20 zł z winem z niewielkiej, autorskiej, rzemieślniczej winnicy jest kompletnie bez sensu. To zderzenie Dawida z Goliatem.
Podczas niedawnego Winobrania w Zielonej Górze większość cen za butelkę wina oscylowała pomiędzy 45 a 70 zł. Myślę, że to nie jest przesada.
Ja się spotkałam z ceną 40 zł za kieliszek.
Tu dochodzimy do dużego problemu. Sam bywam absolutnie zszokowany i zbulwersowany, kiedy za butelkę solarisa – czyli wina z najpopularniejszej odmiany winorośli – w restauracji każą mi zapłacić na przykład 300 zł. Dobrze wiem, ile to wino kosztuje w detalu, już nie mówiąc o tym, ile kosztuje w hurcie dla restauratora. Są zacne przypadki bardzo uczciwie wycenionych polskich win w restauracjach, natomiast mam wrażenie, że często obowiązuje tu "taksa patriotyczna": narzućmy 300 proc., bo pewnie kupi to wino ktoś z zagranicy, a co to dla niego wydać 100 euro za butelkę.
Często to właśnie ten narzut tworzy obraz drogiego polskiego wina.
Ja po moje ulubione polskie wino muszę pojechać, bo nie ma go w sklepach. Ma to swój urok.
Oczywiście, że ma, choć pewnie większość by się z nami nie zgodziła. Jak najszerszy dostęp do polskiego wina jest bardzo wskazany, ale tu wiele pracy także przed samymi winiarzami. Niektórzy nie muszą się reklamować, bo wino i tak schodzi im na pniu, inni potrafią roztoczyć aurę nad swoim przedsięwzięciem lepiej niż niejedna agencja reklamowa – świetnym przykładem jest choćby dolnośląska Winnica Silesian, dziś najpopularniejsza polska winnica na Instagramie. Siostry Marysia i Sonia Mazurek same wymyśliły, jak się promować w mediach społecznościowych, i są dziś superrozpoznawalne.
Oczywiście są też małe projekty, w przypadku których urokiem jest właśnie to, że po wino się jedzie. A to się wiąże z wątkiem, który pewnie na nas czyha w tej rozmowie, czyli enoturystyką.
Ten wątek właśnie nadszedł.
Enoturystyka czasami mylnie uważana jest za same noclegi w winnicach, a to dużo więcej: degustacje, pikniki w winnicach, festiwale, warsztaty winiarskie.
W Polsce enoturystyka rozwijała się stale, ale raczej stabilnie. Czas pandemii, a precyzyjniej – związanych z nią ograniczeń, wskutek których wielu rodaków spędziło urlop w kraju (często po raz pierwszy od wielu lat), sprawił jednak, że ta część winiarstwa wręcz eksplodowała. W wakacje 2020 i 2021 roku rodacy odkryli, że w Polsce są winnice! Że wino można kupić nie tylko na wakacjach we Włoszech czy w Chorwacji. Słyszałem mnóstwo anegdot winiarzy, którym nagle zaczęli pukać do drzwi obcy ludzie, bo "oni byli w okolicy i zobaczyli, że tu jest winnica". Dla obu stron było to początkowo bardzo zaskakujące.
Polscy winiarze to podchwycili?
Błyskawicznie: ad hoc organizowali sale do degustacji, noclegi albo chociaż jakieś animacje. Na przykład Bożena Schabikowska z Winnicy pod Lubuskim Słońcem robiła pikniki. Można było przyjechać, wypożyczyć koszyk z winem, serami i kocem i iść położyć się gdzieś w winnicy, w dystansie od innych gości.
Mimo nadziei na koniec pandemii, szczepionkę wielu winiarzy zrozumiało, że zamiast inwestować w winiarnię, może trzeba postawić domek dla gości albo zrobić stanowisko dla kamperów. Kampery to był jeden z największych hitów enoturystycznych zeszłego roku. Dziś w Polsce jest mnóstwo miejsc bardzo profesjonalnie przygotowanych do ich przyjęcia.
Przyjmuje się, że przez dwa lata pandemii enoturystyka w Polsce przyspieszyła trzykrotnie. Jesteśmy w miejscu, w którym bylibyśmy za trzy–cztery lata, może więcej. Więc jeśli szukać pozytywów pandemii, to jest jeden z nich.
Do tego są jeszcze festiwale winiarskie.
W tym roku na Winobraniu w Zielonej Górze były prawdziwe tłumy.
Tak, prowadziłem tam degustacje i pierwszy raz mieszkałem na obrzeżach, bo w centrum od dawna nie było już miejsc.
Festiwali było sporo już przed pandemią, ale w ostatnich dwóch latach ich liczba naprawdę wystrzeliła. Od 1 maja do 1 września trudno było znaleźć w Polsce weekend bez imprezy winiarskiej, a w niektóre weekendy odbywały się po trzy–cztery jednocześnie.
Co nas jeszcze czeka fajnego imprezowo w tym roku?
We wrześniu odbywają się imprezy winobraniowe – te większe, jak w Zielonej Górze czy w Kazimierzu Dolnym, już za nami, ale wielu producentów zaprasza na imprezy w ich własnych winnicach.
Dla mnie głównym punktem jesiennego programu jest jednak listopad i festiwale związane z młodym winem – dość skutecznie zastąpiły naszą wcześniejszą fascynację beaujolais nouveau. Najważniejsze z nich jest Święto Młodego Wina w Sandomierzu, gdzie mimo zwykle chłodnej już aury ludzie spacerują z kieliszkami pomiędzy restauracjami, próbując młodych win od wystawiających się tam lokalnych producentów. Bardzo miło się na to patrzy.
Zima i wczesna wiosna to czas, gdy degustacje polskiego wina przenoszą się pod dach (najwięcej z nich odbywa się w Poznaniu, we Wrocławiu i w Warszawie). I tak do maja.
Marzy mi się weekend w pięknej polskiej winnicy. Od czego zacząć?
Oczywiście zachęcam do tego, by wyposażyć się w napisany przeze mnie, Wojtka Bońkowskiego i Tomka Prange-Barczyńskiego przewodnik "Polskie wina 2021". Podpowiada nie tylko, jakie wina pić, ale także gdzie się zatrzymać.
A gdzie jechać? Można naprawdę wszędzie.
Poproszę o nieco więcej konkretów.
To zdecydowanie materiał na oddzielny tekst, ale mogę spróbować. Winnica Agat czy Winnica Niemczańska na Dolnym Śląsku dysponują większymi możliwościami noclegowymi, ale równie urocza jest Winnica Jerzmanice – z pojedynczym domkiem dla gości na szczycie winnego wzniesienia. W okolicach Kazimierza Dolnego nad Wisłą znajdziemy kilka winiarni, do jednej z nich – Winnicy Kazimierskie Wzgórza – możemy się przejść przyjemnym spacerem prosto z centrum miasta. Podobnie w leżącym na drugim brzegu Wisły Janowcu.
Nocleg w Zielonej Górze to kilkanaście winnic w promieniu góra 20 km od ratusza, ale są też miejsca, w których można zatrzymać się bezpośrednio, jak Winny Dworek Marka Krojciga. Podobnie sytuacja wygląda w okolicach Sandomierza – tam na nocleg można wybrać również Winnicę Płochockich czy Winnicę nad Jarem. Niezwykłym miejscem jest także Winnica Darłowo – producent najbardziej wysunięty na północ, z noclegami w klimatycznym dworku. Czy Dwór Sanna na Roztoczu, gdzie od ciszy aż świdruje w uszach.
Ja zwykle polecam pojechać do miasta czy miasteczka, wokół którego jest dużo winnic, i robić sobie wypady każdego dnia. Albo w jednej winnicy mieszkać, a sąsiednie odwiedzać. Objeżdżając co roku Polskę, trafiam wciąż na nowe. I będzie ich coraz więcej. Bo my już nie jeździmy po Polsce dlatego, że to konieczność. Naprawdę zorientowaliśmy się, że mamy winnice pod nosem.
"Jadę na wakacje w Polskę, to przy okazji odwiedzę winnicę" – to jeszcze nisza czy już trend?
Myślę, że już nie nisza i jeszcze nie trend. Ale na pewno w stronę trendu zmierza. Polskie wino już się rozwija w stały, stabilny sposób. Znika to zdziwienie „Boże, to w Polsce jest wino?". Znalezienie wina czy winnicy – nawet drogowskazu na winnicę przy drodze – nie jest już trudne. Rozgarnięta gastronomia wie, że musi w karcie polskie wina mieć. Prowadzenie sklepu winiarskiego bez oferty kilku polskich winiarni może świadczyć o małej orientacji jego właściciela w popularnych trendach. W niektórych sklepach polskich win znajdziemy po 70–80. Pojawiają się też okazjonalnie w sieciach marketów.
Mnie się bardzo podoba trend, który wykorzystują sami winiarze: na etykietach win, które sprzedają do marketów, już nie wymieniają aromatów, jakie znajdziemy w winie, bo każdy czuje inne, tylko zapraszają do odwiedzin.
Lubimy w Polsce narzekać, że nic nam nie wychodzi. A tymczasem wino, jak pan mówi, wychodzi nam coraz lepiej. To optymistyczne.
Oj, my bardzo lubimy narzekać, wszelki optymizm jest niewskazany i nawet, jak jest OK, to trzeba znaleźć coś, co nam przeszkadza.
Naprawdę myślę, że polskie winiarstwo zmierza w dobrym kierunku. Zawsze powtarzam, że bardzo się cieszę, że robię to, co robię, bo historia polskiego wina dosłownie dzieje się na naszych oczach. To wyświechtany zwrot, ale pasuje idealnie. U nas dzieje się winiarska rewolucja.
Co więcej, zmiana klimatu sprawia, że nie jesteśmy już skazani na winiarskie hybrydy. W wielu regionach Polski świetnie radzą sobie odmiany winorośli szlachetnej. Kto jeszcze 10 lat temu pomyślałby, że będziemy mieć w Polsce dobrze ponad setkę rieslingów, kilkadziesiąt pinot noir, liczne chardonnay, gewurztraminery czy muscaty, a sporadycznie nawet merlot czy cabernet sauvignon? To już nie są nazwy, które niczego nam nie mówią, doskonale znamy je z półek.
W tym roku mamy niesłychany rozwój win musujących. W czerwcu odbyli się Muśnięci – pierwszy festiwal win musujących w Krośnie Odrzańskim. Polscy winiarze to grupa, która bardzo szybko się uczy, uważnie obserwuje trendy i wyciąga wnioski.
A polscy klienci?
Też się zmieniają, co sam obserwuję na rozmaitych winiarskich wydarzeniach. Wprawdzie wciąż nie brakuje pytań o półsłodkie czy półwytrawne wino, ale często wynika to z wcześniej zakodowanych doświadczeń. Po okresie transformacji do wielu polskich sklepów trafiły "spady" w postaci kwaśnych, niedojrzałych win, zresztą wciąż się na nie trafia. Przez to dla wielu osób wino wytrawne oznacza coś okropnie kwaśnego.
A to nieprawda?
Zdecydowanie. Oznaczenia na etykiecie – "wytrawne", "półwytrawne" czy "półsłodkie" – są obowiązkowe, ale winiarz nie stosuje ich dowolnie. To formalne kategorie oznaczające zawartość naturalnego cukru resztkowego w winie, a że zawsze jest to określony przedział, to wino może mieć zarówno bardzo wytrawny, jak i zdecydowanie łagodniejszy charakter, nawet z wyczuwalnymi słodszymi akcentami. Wszystko zależy więc od tego, na jaki stopień wytrawności winiarz się zdecydował.
Jeszcze ładnych parę lat temu kluczowym pytaniem na każdym festiwalu winiarskim było: "Czy ma pan wino półsłodkie?". Później: "Czy ma pan wino półwytrawne?". Dziś coraz więcej osób pyta o wina wytrawne i ten proces będzie ewoluował. Najważniejsze, żeby próbować i w ten sposób samemu odnaleźć swój ulubiony styl. Zakupy w ciemno są bez sensu.
A co jest teraz modne, co się pije?
Tego lata na wszelkich festiwalach winiarskich w Polsce najpopularniejsze były "musiaki", czyli wina musujące. Coraz więcej rodzimych winiarzy produkuje je już metodą tradycyjną, czyli w taki sam sposób, jak powstają francuski szampan czy hiszpańska cava. W Lubuskiem mamy już kilkunastu producentów win musujących z odmian szlachetnych.
Trendem od kilku lat są też pet naty, czyli inny rodzaj win musujących, gdzie bąbelki są efektem jedynie jednej fermentacji, kończącej się już w butelce, zwykle zamykanej kapslem. To trochę taka alternatywa dla metody tradycyjnej, bardziej hipsterska, mniej oczywista, czasami dość szalona. Przypadła do gustu szczególnie młodym ludziom, których przyciągają do niej także szalone etykiety i nazwy na butelkach.
Najważniejsze jednak, że niezależnie od stylu polskich win przybywa, bo one same stają się po prostu coraz bardziej trendy!
Maciej Nowicki. Dziennikarz i krytyk winiarski, związany z magazynem "Ferment" i portalem Winicjatywa – największymi mediami winiarskimi w kraju. Polskim winem zajmuje się od ponad 10 lat. Współorganizator festiwali promujących polskie winiarstwo, przewodniczący i członek komisji sędziowskich w polskich konkursach winiarskich, uczestnik paneli dyskusyjnych, prowadzi degustacje polskich win w całym kraju i promuje je za granicą. Współautor pierwszego polskiego przewodnika "Polskie wina 2021".
Paulina Dudek. Dziennikarka, redaktorka, twórczyni cyklu mikroreportaży wideo "Zwykli Niezwykli" i współautorka "Pomocnika dla rodziców i opiekunów nastolatków". Nagrodzona Grand Video Awards, nominowana do Grand Press.