
W dalekomorskich podróżach jest coś nieskończenie romantycznego. Przez niemal 40 lat pływał pan po całym świecie, między innymi na "Batorym", pięknym, luksusowym statku. To musiała być fascynująca praca. Fascynujące życie.
Piękne i eleganckie statki były w PRL-u produkowane w polskich stoczniach. Podziwiali je fachowcy w Japonii czy Niemczech. Ja tuż po ukończeniu szkoły morskiej pływałem na statkach przedwojennych, na których nie było luksusu.
Od razu też powiem, że praca marynarza – wbrew wyobrażeniom – nie polega na tym, że on się w nocy bawi, a za dnia sobie śpi w hamaku. To bywa bardzo ostra harówka.
Pierwszy transatlantyk, na którym pan pływał?
Nazywał się "Bytom" i został wybudowany w trakcie II wojny światowej w USA. Popłynęliśmy na Kubę, gdzie w Hawanie mieliśmy miesięczny postój. Występowały tam piękne dziewczyny z zespołu Mazowsze.
Który to był rok?
1961. Mazowszanki występowały wtedy w teatrze Champlin, zawsze przy pełnej widowni. Któregoś razu zaprosiłem jedną ze śpiewaczek do restauracji National. Nagle patrzę: wchodzi Fidel Castro! A jako że byłem młody i żądny wrażeń, to wziąłem dziewczynę za rękę i do niego podeszliśmy. Przedstawiłem się, że jestem oficerem na polskim statku – choć w tamtym czasie oficerem jeszcze nie byłem – i chciałbym zaprosić komendanta na występy zespołu Mazowsze. I wskazałem, że występuje w nim między innymi ta oto señorita, która stoi obok mnie. Uśmiechnął się i zaprosił nas do swojej rezydencji.
Był pan w domu Fidela Castro?!
Prawdopodobnie miał ich kilka. Nas zaprosił do rezydencji, która się mieściła niedaleko od centrum Hawany. I poczęstował nas Wolną Kubą, czyli cuba libre. Studiowałem wtedy historię i interesowałem się międzynarodową polityką. Orientowałem się w temacie rewolucji oraz stosunków kubańsko-amerykańskich, tak że byłem przygotowany do rozmowy. Ale Castro zadawał pytania głównie mojej koleżance, która najwyraźniej mu się spodobała. (śmiech) Obiecał, że przyjdzie na występ Mazowsza, i tak się skończyło tamto spotkanie.
A pan był wtedy dwudziestokilkulatkiem. Jak w pańskich oczach wyglądała Hawana na początku lat 60.?
Była wesoła i uśmiechnięta! Kubańczycy zawsze lubili się bawić. W tamtym czasie w sklepach było jeszcze dużo towaru, choć tych amerykańskich, na przykład papierosów, zaczynało już brakować, dlatego myśmy nimi handlowali. Pobyt w Hawanie wspominam bardzo miło. Z dziewczynami z Mazowsza odwiedziliśmy najelegantszy lokal w mieście, Tropicanę. A na pożegnanie z Mazowszem w małym porcie Isabella de Sagua urządziliśmy przyjęcie na statku. Załoga się ubrała elegancko, kucharz przygotował najlepsze potrawy, a whisky było z najwyższej półki. Statek nie był luksusowy, brakowało na przykład klimatyzacji, ale my i tak świetnie się bawiliśmy. Byliśmy tacy młodzi!
Potem Mazowsze koncertowało w Santa Clarze, a "Bytom" popłynął do Rygi. I na tym moja praca na tym statku się skończyła. Zdałem egzamin na porucznika żeglugi małej, zostałem asystentem pokładowym i zaokrętowałem na transatlantyku "Batory", który – o czym nie każdy wie – przez całą wojnę przepływał w konwojach i brał udział w desantach.
"Batory" to był kultowy statek!
Zaokrętowanie na "Batorego" zawsze było nominacją. Któregoś razu w krótki rejs do Helsinek i Leningradu popłynęła z nami ekipa filmu "Żona dla Australijczyka". Kapitan Tadeusz Meissner przyprowadził Elę Czyżewską i powiedział do mnie: "Panie Andrzeju! Oddaję panu naszą gwiazdę filmową. Proszę pokazać, jak pracujecie na mostku". Ona warszawianka, ja warszawiak. Mieliśmy wiele tematów do rozmów.
To był bardzo sympatyczny rejs, tym bardziej że w "Żonie dla Australijczyka" występowały gościnnie moje znajome Mazowszanki! W Leningradzie przyszła do mnie baletnica Mariola Stankiewicz i mówi: "Andrzej, zabieramy cię do miasta!". Dziewczyny dostały za udział w filmie po 30 rubli i Mariola kupiła sobie złoty pierścionek. Po czym okazało się, że przez cały czas byliśmy obserwowani przez tajniaków! Newski Prospekt, lato, pełno ludzi, wsiadamy do autobusu, a tu nagle się pojawiają milicjanci i nas wyciągają. I prowadzą na komendę.
Ale dlaczego?
Bo myśleli, że uprawiamy nieoficjalny handel. Kupowanie złota było przecież zabronione. Na milicji wyjaśniłem, że mają przed sobą polską artystkę, która kupiła pierścionek za pieniądze, jakie otrzymała za udział w filmie. A więc nas wypuścili. Ale ja się uparłem, że ponieważ ośmieszyli polską gwiazdę, to w ramach zadośćuczynienia należy nam się wołga z kierowcą, żebyśmy obejrzeli miasto, a przede wszystkim Carskie Sioło. I tę wołgę z kierowcą dostaliśmy.
Polacy, którzy w tamtych latach wyjeżdżali do Rosji, wspominają, że poziom życia był niższy niż w PRL.
O wiele! Ludzie byli biedniej poubierani, w sklepach można było kupić jeszcze mniej towarów niż u nas. Wyglądało to nędznie. Natomiast pałace carskie były eleganckie! Bardzo nam się podobały.
A później w tym Leningradzie był bal kapitański, w którym mnie, jako że byłem najmłodszym oficerem, nie wolno było uczestniczyć. Prócz kapitana tylko starszy oficer, pierwszy oficer, lekarz i intendent brali udział w balu. I oczywiście dziewczęta z Mazowsza. Mariolka poszła więc do kapitana Meissnera i powiedziała, że jestem jej przyjacielem i chce mnie zaprosić. A kapitan to był dżentelmen w każdym calu, więc mi pozwolił. Kiedy Mazowsze dało pokaz tańca, cała sala biła brawo.
Jak wyglądał bal kapitański na "Batorym"? Kobiety oczywiście w długich sukniach…
A panowie w smokingach lub frakach. Grała orkiestra. Podano eleganckie zakąski, płonące lody i drinki.
O "Batorym" mógłbym opowiadać bez końca. Ten statek miał nawet własną drużynę piłkarską!
Grali w niej piłkarze z pierwszej ligi – Roman Korynt, Romuald Ambroszkiewicz, Rysio Szyndrel – którzy się zaciągnęli. Byłem amatorem, ale również mnie wzięli do drużyny.
Dobijaliście do portu i graliście mecze?
W lidze transatlatyckiej. Z załogami dużych brytyjskich statków pasażerskich i nie tylko. Z reprezentacją Montrealu wygraliśmy! Z reprezentacją Leningradu też! Bo w naszym zespole byli zawodowi piłkarze, tyle że pracujący na "Batorym" jako stewardzi.
Nie dziwię się, że się chcieli zaciągnąć na statek, który w PRL był przepustką do zupełnie innego świata.
Ale załoga musiała ciężko pracować. Po 10, po 12 godzin. Stewardzi, pomocnicy kucharza spali też po czterech albo pięciu w jednej kabinie. Tylko my, oficerowie, mieliśmy luksus pojedynczych kabin. Natomiast jedzenie dla wszystkich było świetne. Mieliśmy na "Batorym" bardzo dobre życie.
Następny mój statek był bardzo fajny, tylko nazwę miał paskudną, bo po ruskim generale, który wyzwalał Szczecin: Paweł Szwydkoj. Byłem tam trzecim oficerem i pływaliśmy na pięknej linii do Ameryki Południowej, między innymi do Brazylii i Argentyny.
A czy pana zachwyciła Ameryka Południowa?
Brazylijska Copacabana to chyba najpiękniejsza plaża na całym świecie. Z tym zachwytem to nie jest jednak takie proste, bo bogate dzielnice były przepiękne. Hotele, szczególnie Carlton, oczywiście też. Ale były także dzielnice biedoty, fawele, gdzie w życiu bym nie poszedł, bo bym się bał. Z kolei w Argentynie, w Buenos Aires, często chodziliśmy do Domu Polskiego na Piazza Italia, na ulicę Serrano. Tam poznałem Gombrowicza.
Poznał pan Gombrowicza?!
Dużo pytał o Polskę. Większość Polaków w Buenos Aires to byli żołnierze i oficerowie II Korpusu gen. Andersa. I mimo że o nas można by powiedzieć, że reprezentowaliśmy komunistyczną Polskę, to jednak oni wszyscy byli z nami zaprzyjaźnieni. Uważali za punkt honoru ugościć marynarza z polskiego statku. Chodziliśmy do lokalu Acapulco, którego właściciel był Polakiem, i mieliśmy tam ogromne możliwości taniego picia. Świetnieśmy się bawili. Postój w Buenos Aires był zawsze urokliwy.
Do Stanów też pan pływał?
Na statkach handlowych zawijaliśmy do Nowego Jorku, Miami, Bostonu, Nowego Orleanu. Zwiedziłem wszystkie porty Wschodniego Wybrzeża. Z tym że amerykańska straż przybrzeżna nas mocno pilnowała. Ledwo wychodziliśmy na ląd i od razu słyszeliśmy: "Wy to jesteście komuniści". "To przez was" – odpowiadałem i dawałem im wykłady o tym, że Roosevelt w Jałcie oddał Polskę Stalinowi. Co to w ogóle za gadanie, że niby komunistyczna załoga? Niektórzy mogli być w partii czy Związku Młodzieży Socjalistycznej, ale to nie oznaczało, że byli jakimiś wielkimi komunistami.
W Stanach po wojnie panowała wręcz antykomunistyczna histeria. Słynna komisja senatora McCarthy'ego wielu ludziom zniszczyła życie. Stany Zjednoczone zrobiły na panu duże wrażenie?
Tak. Ameryka przechodziła wtedy prawdziwy boom. Ludzie bardzo chwalili sobie poziom życia. Robotnik w porcie zarabiał 2–2,5 tys. dolarów miesięcznie!
A wracając jeszcze do statków pasażerskich: czy bilet na "Batorego" kosztował majątek?
Bilety na pierwszą klasę były drogie, ponieważ pasażerowie mieli luksusowe warunki i jedzenie. Ale tu nie cena biletów grała główną rolę. Proszę zwrócić uwagę na to, kto w ogóle mógł popłynąć za komuny "Batorym". To byli artyści wybierający się na zagraniczne występy albo ewentualnie ludzie, którzy płynęli w sprawach służbowych lub handlowych.
Na "Batorym" pływali bardzo ciekawi pasażerowie, na przykład poeta Stanisław Ryszard Dobrowolski, uczestnik Powstania Warszawskiego, który napisał słowa do piosenki "Warszawskie dzieci". On miał nawet prawo wchodzenia na mostek kapitański. A że był gadułą, a ja pamiętałem Powstanie, w którym kilkoro moich krewnych zginęło, to miał we mnie wiernego słuchacza.
Z Mieczysławem Foggiem wręcz się zaprzyjaźniłem. Któregoś razu, kiedy byłem kapitanem na promie, Fogg usłyszał w recepcji, że zabrakło dla niego kabiny. A ja mówię: "Proszę armatorską dla pana Fogga!". Zaprosiłem go do stolika kapitańskiego. Był zaangażowanym patriotą i bardzo lubiłem go słuchać.
A który statek był pana ukochanym?
"Szwydkoj". Załoga była bardzo zgrana! Wszyscy prowadziliśmy interesy. Któregoś razu spotkałem się w Leningradzie z moją sympatią, rosyjską baletnicą, a potem nie mogłem złapać taksówki i w rezultacie dwie godziny spóźniłem się na statek. Palec boży! Rosjanie zastawili pułapkę przy wejściu na statek i rewidowali załogę. Ruble, złote pierścionki czy kawior – znaleźli takie trefne rzeczy przy 50 członkach załogi. Wszyscy stracili pracę. A kiedy ja w końcu wróciłem, to już kontrola celna się zakończyła.
Spodziewam się dyplomatycznej odpowiedzi, ale czy pan również zajmował się takim handlem?
Oczywiście! Płacili nam 1,5–1,8 dolara dziennie, podczas gdy na zachodnich statkach stawką było 100 dolarów! Nie było polskiego statku, na którym załoga by nie handlowała! Tylko musieliśmy robić to bardzo dyskretnie, żeby nie dać się złapać. Jeśli załoga była dobrze zorganizowana, jak na przykład na „Szwydkoju", to interesy szły świetnie. Na przykład dżinsy kupowaliśmy w Hamburgu, a w Rydze kupowali je od nas wyżsi oficerowie służby pogranicznej. Więc nie było możliwości wpadki. Oni je potem wywozili na Kaukaz, gdzie sprzedawali z dwukrotną przebitką.
Pójdę za ciosem i zadam kolejne kontrowersyjne pytanie. Opowieści, jak to marynarz ma narzeczoną w każdym porcie, zajeżdżają tandetą, niemniej podczas naszej rozmowy ciągle wspomina pan o kobietach.
Pływanie daje dużą wolność. Człowiek się czuje swobodny od regulacji, które obowiązują na lądzie. Póki jest się nieobciążonym rodziną – OK. Wie pani, jak młodzi żonkosie przeżywali podczas pięciomiesięcznych rejsów, co ta ładna młoda żona teraz robi?!
A czy to było życie na dużej adrenalinie?
Oczywiście. Ile statków potonęło! Choćby prom "Heweliusz". Wtedy też byłem kapitanem na promie.
Akurat miałem wolne i byłem w Warszawie. Uratowało się tylko dziewięciu marynarzy. A ponieważ kapitan również miał na imię Andrzej, to znajomi wydzwaniali do mojej żony i składali kondolencje.
Ja sam przeżyłem gigantyczny sztorm na Bałtyku na promie "Gryf". Wydawało się, że wszyscy utoniemy. Wtedy nie byłem kapitanem, tylko starszym oficerem. Już kiedy staliśmy w Helsinkach, dostałem informację, że będzie sztorm. Miałem w car decku – pokładzie, na którym przewozi się samochody – wolne miejsce, więc czekałem pół godziny i dopiero kiedy zajął je TIR, wypłynęliśmy. I ta moja decyzja nas uratowała.
Dlaczego?
Trafiliśmy na huragan! 17 stopni w skali Beauforta! Wiatr w sile niemal 200 km na godzinę! Fale całkowicie przelewały się przez prom. Okna restauracji, mimo że były zasłonięte stalowymi płytami, zostały powyrywane. Mocowania wszystkich TIR-ów, te stalowe liny, pękały jak nitki. Ale ponieważ na car decku nie było wolnego miejsca, bo poczekałem na ostatniego TIR-a, to te wielkie samochody zostały w zwartej kupie, były oddalone jeden od drugiego o maksymalnie 15 cm. Gdyby się zaczęły przemieszczać, zniszczyłyby statek i prom by zatonął. A to był grudzień, lodowata woda. Wybrzeża radzieckie nie miały zorganizowanej żadnej stacji ratunkowej. Byłoby po nas. Po tamtym sztormie prom był tak zdewastowany, że poszedł na miesiąc do remontu na stocznię.
Różne historie się dzieją na pełnym morzu.
A typowy dzień na pełnym morzu czy oceanie to był jednak spokój i podziwianie piękna tego świata?
Pływanie jest niebezpieczne i trudne, ale kiedy jest dobra pogoda, to pływa się cudownie. Na wachcie człowiek podziwia morze, wschody i zachody słońca, widzi piękny horyzont, gwiazdy, nieboskłon. Wszystko, cały ten świat, jest w zasięgu wzroku.
Zostać marynarzem to było marzenie małego Andrzeja? Od zawsze?
Tak. Po części to był efekt zachwytu nad lekturami w stylu "Wyspa skarbów", ale też rozsądna kalkulacja. Szkoła morska była jedyną uczelnią, która dawała przepustkę do kontaktu z Zachodem. Na Wydział Nawigacyjny w szkole morskiej w Szczecinie na 100 miejsc było 12 800 kandydatów! Dostałem się dzięki temu, że wygadany byłem.
Świat okazał się tak fascynujący i piękny, jak pan sobie wyobrażał?
Na świecie są zarówno piękne miejsca, jak i miejsca podłe. A czasem jedno z drugim się przenika. Rio de Janeiro – przepiękne miasto! Ale są tu i bieda, i złodziejstwo. Z drugiej strony Ryga – wtedy niby Związek Radziecki, a to był dla nas bardzo przyjemny port, do którego uwielbialiśmy pływać i w którym bawiliśmy się tak, że szkoda gadać. A w Zatoce Perskiej! Tam o mało brakowało, a by nas zjadły rekiny ludojady. Świat jest ogromnie różnorodny.
Na emeryturze osiadł pan w Sopocie. Codziennie chodzi pan na plażę, by podziwiać morze?
Wcale nie. Teraz mnie interesują bardziej góry. W tym roku zjechałem na nartach z Kasprowego, gram w tenisa, trzy lata temu zdobyłem mistrzostwo Polski w pływaniu w lodowatej wodzie. Oczywiście w mojej kategorii wiekowej – ja mam 85 lat. Lubię też tańczyć. Szczególnie jak mi się trafi dobra partnerka, wciąż świetnie mi to wychodzi.
Weekend może być codziennie - najlepsze reportaże, rozmowy, inspiracje na wakacje >>
Andrzej Soysal. Kapitan żeglugi wielkiej. Na statkach Polskich Linii Oceanicznych, Polskiej Żeglugi Bałtyckiej oraz Polskiej Marynarki Handlowej przepracował blisko 40 lat, z czego kilkanaście jako kapitan. Wspomnienia spisał w kilkunastu książkach, m.in „Tajemnice dalekich rejsów", „Kapitanowie oceanicznych szlaków", „Zaręczyny na transatlantyku" czy "Wilhelm Gustloff: zagłada przyszła z głębin". Ma żonę Jolantę, córki Małgorzatę i Annę, a także wnuki – Radka i Oskara.
Anna Kalita. Absolwentka politologii na Uniwersytecie Wrocławskim. Dziennikarka. W 2016 r. nominowana do Grand Press w kategorii dziennikarstwo śledcze za wyemitowany w programie TVN "UWAGA!" materiał "Tu nie ma sprawiedliwości", o krzywdzie chorych na alzheimera podopiecznych domu opieki, a w 2019 r. do Nagrody Newsweeka im. Teresy Torańskiej za teksty o handlu noworodkami w PRL, które ukazały się w Weekend.gazeta.pl. Fascynują ją ludzie i ich historie oraz praca, która pozwala jej te historie opowiadać. Kontakt do autorki: anna.kalita@agora.pl.