
Na przylądku Kolka spotykają się fale Morza Bałtyckiego i Zatoki Ryskiej. Zatoka jest częścią Bałtyku, ale oddzieloną od pełnego morza przez estońską wyspę Sarema. Niegdyś granicy między wodami pilnowały dwie latarnie morskie, ustawione na lądzie i morzu. Płynący tędy żeglarze widzieli dwa światła w oddali i gdy oba zlewały się w jedno, wiedzieli, że przylądek został ominięty.
Jedna z latarni, zbudowana na sztucznej wyspie, działa do dzisiaj. Z drugiej pozostały ruiny, na które można się wspiąć, by zyskać widok na podwodne cmentarzysko statków, jedno z największych w Morzu Bałtyckim. Do dziś nie do końca zbadane czeka na swoich odkrywców, którzy odważą się zanurkować w wodach, w których czyhają niebezpieczne prądy. Z kolei na piaszczystą plażę morze wyrzuca to, co kiedyś zabrało, wynosząc podwodne groby z powrotem na ląd.
Łotysze o przylądku Kolka mówią, że jest centrum Europy - świadczyć ma o tym kamienna tabliczka umieszczona niedaleko wejścia na plażę. Nie oni jedni pokusili się o wyznaczenie środka kontynentu na swoich ziemiach. W 1775 roku centrum Europy za sprawą obliczeń kartografa króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, Szymona Antoniego Sobiekrajskiego, ogłosiła się polska Suchowola. Kilkanaście lat później podobne oznaczenia znalazły się na terenie dzisiejszej Słowacji, Ukrainy, Węgier czy Białorusi. Jak to możliwe? Stosowano różne metody obliczeń i przyjmowano różne punkty na mapie za skraj kontynentu. Dzisiaj "centrum Europy" znajdziemy w co najmniej ośmiu krajach.
Wróćmy na przylądek Kolka i do jego latarni. Dziś na całym łotewskim wybrzeżu, które ma długość prawie pół tysiąca kilometrów, jest ich 15. A 60 kilometrów od przylądka Kolka nad lasem góruje najstarsza z nich, Ovisu Baka, czynna do dzisiaj, otoczona opieką jedynej w całym kraju kobiety latarniczki.
Wolność i odpowiedzialność
Światło w Ovisu Baka pojawiło się po raz pierwszy w 1814 roku. Widziane z odległości 15 mil morskich zapala się co 7,5 sekundy.
Wysoka na 37 metrów latarnia przeszła kilka remontów, ale z zewnątrz budynek pozostał nietknięty i wygląda tak jak dwa wieki temu. W środku znajdują się niezwykle kręte schody, którymi można się wspiąć na szczyt. Jednak by dotrzeć do samej latarni, trzeba najpierw pokonać ścieżkę wytyczoną pomiędzy gigantycznymi metalowymi bojami rozłożonymi na trawie.
O Ovisu Baka dba Iveta Babere. Gdy pierwszy raz ją zobaczyłam, ta wysoka, postawna latarniczka w średnim wieku uważnie lawirowała kosiarką między starymi bojami, by nie ominąć żadnego kawałka terenu. Pracowała tak szybko, jakby zaraz miał się skończyć dzień. Ale udało się ją przekonać, by na chwilę przerwała koszenie i opowiedziała o tym, jak trafiła do Ovisi.
Iveta Babere latarniczką została właściwie przez przypadek. W latach 80. ubiegłego wieku, gdy mieszkała jeszcze na terenach ZSRR, które leżą przy dzisiejszej granicy z Estonią, w kraju obowiązywał nakaz pracy. W dużym skrócie oznaczał on między innymi to, że to władza decydowała, gdzie obywatel był zatrudniany. Iveta chciała zajmować się administracją morską, więc została wysłana do nadbałtyckiego miasta Windawa.
Windawę - po łotewsku Venstpils - dziś można nazwać łotewskim odpowiednikiem Szczecina. Oba to miasta hanzeatyckie, w których porty odegrały ogromną rolę. Mają piękne plaże i do dzisiaj królują nad nimi żurawie. Ale w Windawie, zwanej miastem kolorowych krów (ich rzeźby, pozostałe po "Paradzie krów", są rozstawione w wielu miejscach) plaże w porównaniu z polskimi są opustoszałe, a ludzi w godzinach szczytu jest jak na lekarstwo. Nie znajdziemy tu setek parawanów, co najwyżej namioty z Decathlonu, które rozkłada się w cztery sekundy, ale składa się co najmniej przez kwadrans. Za najbardziej zatłoczone miejsce w mieście uchodzi port.
10 lat temu, gdy Iveta Babere mieszkała i pracowała jeszcze w Windawie, w morskiej administracji - choć nie zdradziła, gdzie dokładnie - ogłoszono, że ówczesny nadzorca zajmujący się pobliską latarnią morską odchodzi z pracy.
Zgłosiła się i niedługo później przeprowadziła 30 kilometrów dalej, do małego Ovisi, by zamieszkać w cieniu latarni. Na terenie, którym się zajmuje, oprócz samej wieży znajduje się jeszcze kilka małych domków. W jednym z nich mieszka Babere, inny należał niegdyś do starego latarnika, drugi do pomocnika, a w kolejnym mieści się dziś muzeum. W tym ostatnim można obejrzeć wiele przedmiotów, z których korzystali i latarnicy, i marynarze - od starych radioodbiorników, przez zestawy wysyłające sygnały dźwiękowe, po mapy.
- Moim głównym zadaniem jest pilnowanie, by światło na szczycie się świeciło - opowiada latarniczka.
Przeszła szkolenie, podczas którego uczyła się między innymi wymiany nietypowych żarówek. - Wcześniej trzeba było rozniecać ogień, ale dzisiaj wszystko jest zautomatyzowane - dodaje.
Czy w dzisiejszych czasach, patrząc na współczesne wyposażenie statków, latarnie - nawet zautomatyzowane - są jeszcze potrzebne? Odpowiedź jest krótka: każdy system może zawieść, od satelitów po baterie, a dodatkowe światło z brzegu staje się wtedy nieocenioną pomocą.
Praca latarnika to nie tylko spora odpowiedzialność, ale też wolność. Latarniczka sama decyduje, co należy zrobić i w jakiej kolejności, a zajęć ma niemało. - Poza pracą w latarni zarządzam całym terenem: trzeba pilnować, by było skoszone, pozamiatane, a zimą odśnieżone. Gdy przyjeżdżają turyści, zajmuję się także nimi - mówi.
Ovisu jest jedną z trzech latarni morskich na Łotwie, które zostały udostępnione do zwiedzania. W środku znajduje się Muzeum Latarni Morskich, które uzupełnia to, co można zobaczyć w sąsiadującym domku. Śmiałkowie mogą wdrapać się po stromych schodach na sam szczyt wieży, skąd rozpościera się widok na las i niekończący się akwen Bałtyku.
Latarniczka mówi, że w życiu miała trzy cele: pracować na morzu, żyć w lesie i być z dala od miasta. Dzisiaj może śmiało powiedzieć, że każdy z nich osiągnęła. - Cisza, spokój i przyroda. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość, ale nasza latarnia ma same zalety - mówi Iveta.
Drzewo świata
Pomiędzy latarnią morską zarządzaną przez Ivetę Babere a morzem znajduje się jeszcze jedna nietypowa atrakcja turystyczna. By do niej trafić, powinno się przejść po niezwykłej ścieżce. Namalowane na niej koła i strzałki wskazują, w jaki sposób należy ją pokonywać. A robi się to w półobrotach, skacząc, klęcząc czy biegnąc zygzakiem. Na drodze testującej wytrzymałość błędnika towarzyszy turystom śmiech latarniczki. Sugeruje, że ścieżka jest obligatoryjna tylko dla przyjezdnych.
Metą jest furtka, która oddziela teren latarni morskiej od lasu. Idąc dalej ścieżką, trzeba odbić delikatnie w prawo. W ten sposób można dotrzeć do nietypowego, kilkumetrowego drzewa wykonanego w całości przez człowieka. To łotewski symbol zwany drzewem słońca lub krzewem świata.
"Korzenie drzewa Austras były połączone ze światem podziemnym i środkowym światem pnia, zamieszkałym przez ludzi, zwierzęta i inne żyjące istoty. Liście drzewa były związane ze światem niebiańskim" - tłumaczy tabliczka umieszczona w pobliżu drzewa. "Drzewo symbolizuje ścieżkę słońca i ładu świata". Obrazuje także związek człowieka z duchowością.
Jego symbol jest spotykany przede wszystkim w ornamentach ludowych, na chustach, fartuchach czy koszulach. Obecnie tego typu znaki wracają także w formie tatuaży popularnych wśród Łotyszy.
***
W kraju, w którym ludzie chętnie tatuują symbol mitologiczny na swoim ciele i tym samym nawiązują do przeszłości, latarnicy wydają się potrzebni nie tylko po to, by wskazywać drogę marynarzom. Latarnie to też symbol światła duchowego i poszukiwania prawdy.
Artykuł powstał dzięki projektowi finansowanemu ze środków Europejskiego Funduszu Rozwoju Regionalnego "Promotion of Tourism International Competitiveness" (project identification number: 3.2.1.2/ 16/ I/ 002)
Agata Porażka. Dziennikarka weekendowego magazynu Gazeta.pl, wcześniej pisała dla Wirtualnej Polski.