Podróże
Monika Grzelak - autorka książki 'Kanadiana' (Fot. Monika Grzelak)
Monika Grzelak - autorka książki 'Kanadiana' (Fot. Monika Grzelak)

Tekst został opublikowany w 2020 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu

***

Moja ciotka mieszka w Kanadzie od 40 lat, byłam tam osiem razy, jeździłam jako dziecko na wakacje. A dwa lata temu poleciałam z mężem i naszymi dziećmi. Już w samolocie przeżyły kulturowy szok. Na pokładzie linii Air Canada Rouge nie było telewizorów, monitorów. A potem, nad jeziorami, miały problem z dostępem do wi-fi - zaliczyły technologiczny detoks.

Ja tego już nie dostrzegam - mieszkając tu dziewięć lat, przyzwyczaiłam się do pewnych rzeczy. Szokiem w 2011 roku było dla mnie zakładanie konta w banku. W Polsce już wtedy korzystałam głównie z rachunku online, a w Kanadzie e-bankowość raczkowała.

Myślę, że Kanadyjczykom ograniczona cyfryzacja nie doskwiera - a już zwłaszcza tym, którzy nie wiedzą, jak to wygląda w innych krajach. Kanada, choć blisko USA, technologicznie jest w tyle. Powody to liczba mieszkańców i wielkość kraju. Infrastruktura jest bardzo kosztowna, a pokrycie wszystkich zakątków kraju siecią komórkową - trudne. Kanadyjskie usługi telefonii komórkowej należą do najdroższych na świecie. Za telefon płacę miesięcznie 100 dolarów, z ograniczeniami i limitami.

Ja bez limitów 35 złotych.

Pogodziłam się z tym. Tym, do czego nie mogę się przyzwyczaić, są wysokie koszty podróżowania po Kanadzie. Czasami ważę na szali możliwość zwiedzenia jakiejś części Kanady i podróży do całkiem innego kraju. Wycieczka za granicę może wyjść w takim zestawieniu nawet taniej.

Widok na Atlantyk i skalne nabrzeże, St. John's w Nowej Fundlandii i Labradorze. Fot. Monika Grzelak

Dlaczego?

Ze względu na monopol linii lotniczych. Są dwie: Air Canada i West Jet. Są jeszcze mniejsza linia Porter i lokalne - ale to na północy, w pobliżu Arktyki. U dwóch głównych przewoźników ceny różnią się o 30-40 dolarów.

Z kolei przemieszczenie się pociągiem z jednej części Kanady do drugiej trwa nawet trzy-cztery dni. Taka wyprawa traktowana jest wtedy jako część wakacji.

Kanadyjczycy stają na wakacyjnym rozdrożu, tym bardziej że mają bardzo mało dni urlopu - ledwie 10. Niewielu podróżuje po swoim kraju. Mieszkańcy Toronto wypuszczają się najdalej na 300-400 kilometrów. Wielu nigdy nie było w Kolumbii Brytyjskiej czy w Nowej Fundlandii i Labradorze.

Park Narodowy Jasper w Albercie. Fot. Monika Grzelak

W USA odległości są porównywalne, a sama idea przemierzania kraju z jednego wybrzeża na drugie jest wręcz kultowa. W Kanadzie przecież też można wsiąść w samochód i ruszyć na wyprawę.

Oczywiście, można! Ja tak zrobiłam - przejechałam 13 tysięcy kilometrów z Toronto do Tofino na wyspie Vancouver i z powrotem. W USA taka podróż wygląda jednak zupełnie inaczej - jadąc przez Stany Zjednoczone, mija się miasta, miejscowości, atrakcje. Podróż nie jest monotonna. Żeby w Kanadzie wyjechać z prowincji, w której mieszkam - Ontario, jechałam trzy dni. Mijałam znaki ostrzegające, że jeśli nie zatankuję teraz, to następna stacja benzynowa będzie za 500 kilometrów.

Pływanie canoe w Parku Algonquin w Ontario. Fot. Monika Grzelak

Jedzie się, jedzie i oprócz parków przyrody nie mija się nic innego. Kanada ma kilka dużych miast, oddzielonych od siebie tysiącami kilometrów. Pomiędzy nimi są albo pustkowia i jeziora, albo małe miejscowości, w których niewiele się dzieje. Dlatego sami Kanadyjczycy nie jeżdżą po Kanadzie, tylko pakują się w samochody i w podróż ruszają do USA.

Przy 10 dniach urlopu roczne zorganizowanie wyjazdu trzeba przemyśleć. I nie dziwię się, że moja ciocia celebruje weekendy, skrupulatnie planuje dni wolne - wyliczając, co jej się bardziej opłaca czasowo i finansowo.

Ustawowo masz 10 dni urlopu rocznie. Można jednak jego długość negocjować z pracodawcą, tak jak wysokość wynagrodzenia. Rzadko jest to jednak więcej niż 20 dni. Tych ustawowych 10 dni to był dla mnie szok i jeden z powodów, dla których ostatecznie zrezygnowałam z pracy w agencji reklamowej i zaczęłam pracować dla siebie.

Kanadyjczycy rzeczywiście hołubią weekendy - starają się wyjeżdżać, aktywnie spędzić czas, planują wakacje, gospodarują urlopem. W Europie możemy spontanicznie wyskoczyć na weekend do innego miasta na kontynencie - jest blisko i cenowo przystępnie dzięki tanim liniom lotniczym. W Kanadzie tak się nie da nawet w obrębie kraju. Nie wyskoczysz do Calgary, do którego jest ponad 3000 kilometrów z Toronto, ani do Vancouver, bo trzeba by jechać 41 godzin non stop.

Wyspa Księcia Edwarda. Fot. Monika Grzelak

Z mojej ostatniej podróży do Kanady wyniosłam przeświadczenia, że Kanadyjczycy nie są zainteresowani modą, nie przejmują się tym, jak wyglądają. Kobiety często noszą legginsy, chłopcy jeżdżą na różowych rowerach po starszych siostrach.

Też mnie to w Kanadzie zadziwiło. Kiedy poszłam do pracy w kanadyjskiej filii agencji reklamowej, w której pracowałam w Polsce, okazało się, że tutaj ludzie noszą szare ubrania, nie wyróżniają się strojem. W Polsce pracownicy tej samej firmy ubierali się kolorowo, kreatywnie, nie bali się rzucać w oczy strojem. A tu na początku czułam się, jakbym pracowała w kancelarii adwokackiej - chociaż wszyscy mieliśmy mniej niż 30 lat. Mój styl przyciągał uwagę, czułam, że wyglądam na tle innych ludzi jak kolorowy ptak. Z czasem wsiąkłam w Kanadę i teraz bardzo doceniam, że tutaj nie ocenia się nikogo przez pryzmat wyglądu. Nie ma selekcji w klubach ze względu na strój, snobowania się na metki. Z bogactwem nie obnoszą się nawet osoby bardzo zamożne.

Lubię o siebie dbać i zwracam uwagę na wygląd, ale jak mam gorszy dzień i wyjdę na ulicę w powypychanym dresie, to nie czuję się oceniana. Mam większy dystans do tego, jak wyglądam, nie czuję presji, że muszę być jakaś, że są wobec mnie określone oczekiwania. W Toronto mieszkają emigranci z całego świata, którzy przenoszą jeden do jednego stroje ze swoich kultur. Tutaj każdy nosi to, co lubi. Torontończycy nie zwracają uwagi na wygląd, więc i ja sobie odpuściłam.

Centrum Toronto. Fot. Monika Grzelak

Piszesz w swojej książce o tym, że Kanadyjczycy są bardzo mili, nie dążą do konfrontacji. Kiedyś zwiało mi na plaży parasol i o mały włos nie uderzył on dwóch małych dziewczynek. Plażowicze złapali latającą zgubę i zapewniali, że nic się nie stało i żebym się nie martwiła.

Kanadyjczycy cenią spokój we własnej przestrzeni, a odruchowe rzucanie "przepraszam" minimalizuje ryzyko konfrontacji, złych emocji. Ale także nie są egoistami. Kiedy po przylocie do Kanady ciągnęłam wielką walizkę ulicami miasta, kilka osób zaproponowało mi pomoc. Kiedy Kanadyjczyk widzi, że ktoś może potrzebować wsparcia, zaproponuje je. Rzuci "nie ma sprawy", żeby zapewnić, że nie jest zdenerwowany. W ten sposób uspokaja sytuację, żeby nie doszło do eskalacji konfliktu. Amerykanin prędzej powie, co myśli, zajmie stanowisko. Kanadyjczyk będzie długo myślał, zanim wyrazi opinię, a być może nigdy nie poznasz jego zdania na dany temat.

Da się z Kanadyjczykami zaprzyjaźnić w takim polskim rozumieniu przyjaźni jako szczerej, na dobre i na złe?

Myślę, że się da, ale potrzeba na to dużo czasu. Kanadyjczycy nie będą nas chcieli od razu zapraszać do domu. Kilka lat minęło, zanim zaczęli w rozmowach poruszać tematy, które na początku są wręcz uważane za nie na miejscu. Na początku byłam zbyt szczera i otwarta. Sądziłam, że to sprawi, że poznani Kanadyjczycy łatwiej mi zaufają, wejdą w relację ze mną. Po latach dowiedziałam się, że to ich przerażało i miało odwrotny skutek - oni się ode mnie oddalali. Z czasem uwierzyli, że nie udaję, i przekonali się do mnie.

Jakie to tematy, których się - zwłaszcza na początku - nie porusza w towarzystwie?

Nie rozmawia się o religii, polityce, tolerancji. To grząski grunt, bo nie wiadomo, jakie kto ma poglądy. Jest więc ryzyko, że może dojść do niewygodnej sytuacji i do konfliktu. A jak ustaliłyśmy, tego Kanadyjczycy nie lubią.

Na początku rozmawia się więc o pierdołach - wspólnych zainteresowaniach, o codzienności. To pozwala mniej więcej ustalić, kto kim jest. Mam poczucie, że informacje na temat ludzi niesie odpowiedź na pytanie, w której części Toronto ktoś mieszka - daje w zawoalowany sposób możliwość oglądu na to, co w twoim życiu jest ważne, jakie masz poglądy. Ale odpowiedź nie przekreśla cię jako człowieka.

Mural w Gay Village (dzielnicy gejowskiej) w Toronto. Fot. Monika Grzelak

Jeżeli mieszkasz w okolicy Queen Street West, prawdopodobnie jesteś hipsterem, który uwielbia korzystać z uroków miasta. Liberty Village jest częścią Toronto zamieszkiwaną  przez ambitnych profesjonalistów, którym nie przeszkadza bliskie skupisko szklanych budynków. Okolice Kensington Market to dom osób o artystycznym zacięciu, dla których ważne jest bycie częścią lokalnej wspólnoty.

Toronto ma również wiele dzielnic, w których w latach 60.,70. minionego wieku osiedlały się określone grupy etniczne. Jest dzielnica grecka, włoska, chińska czy portugalska. W każdej z nich można znaleźć mnóstwo dobrych restauracji, które serwują dania z danego kraju, i przenieść się na chwilę do tych miejsc bez wyjeżdżania z Kanady. 

Kulturowo, kulinarnie Kanadyjczycy nie mają silnych, wybijających się w świecie tradycji. Na dodatek dość mocno przyćmiewa ich sąsiad, czyli USA.

Myślę, że w większych miastach brak własnej kuchni kompensuje bogactwo restauracji serwujących dania ze wszystkich stron świata. Za swój znak rozpoznawczy Kanadyjczycy uznają właśnie wielokulturowość. Sama wiesz, że w Toronto są tysiące restauracji. Kanadyjczycy nie mają z tym problemu ani amerykańskiego kompleksu - bo barbeque, sieci fast foodów i kawiarnie z pączkami uznają za bardzo kanadyjskie.

Hinduski ślub w Toronto. Fot. Monika Grzelak

Tę wielokulturowość widać na zakupach. My po sklepie spożywczym Nations Fresh Food chodziliśmy dwie godziny, jak po muzeum: była sekcja sezonowanych rocznych i trzyletnich jaj kaczych, wołowych kopyt, koreańskich deserów.

W moim lokalnym sklepie mogę kupić produkty azjatyckie, hinduskie, meksykańskie. Trochę się rozkaprysiłam, jeśli chodzi o jedzenie, poznałam i doceniłam inne kuchnie.

Amerykanów mocno definiują poglądy polityczne, to, czy się jest demokratą, czy republikaninem. W Kanadzie też są takie podziały?

Na Toronto i resztę Kanady - to na pewno (śmiech). Są liberałowie i konserwatyści, ale nie jest to powód do towarzyskich dyskusji ani przyczyna antagonizmów. Podczas moich podróży po Kanadzie, jak mówiłam, że mieszkam w Toronto, czułam odruchową niechęć. Kiedy rozmówcy słyszeli, że mam akcent, że mieszkam w Toronto, ale pochodzę z innego miejsca, robiło się sympatyczniej. Torontończycy są traktowani jak Amerykanie Kanady. Przyjęło się, że się wywyższają, że uważają Toronto za kanadyjski Nowy Jork, że tu się żyje najlepiej, tu toczy się całe życie kulturalne, a reszta kraju to prowincja. Być może takie przekonanie i nastawienie wynika z kompleksów mieszkańców innych części Kanady.

Banff w Albercie zimą. Fot. Monika Grzelak

Wyjeżdżałaś z zamiarem zostania na rok. Co sprawiło, że zostałaś dłużej?

Po pierwsze, dostałam propozycję przedłużenia umowy o pracę w agencji reklamowej, w której zaczynałam od stażu, a później miałam czasowy kontrakt. Na mojej drodze pojawił się także mój partner.

Po roku czułam też niedosyt: że nie wykorzystałam wszystkich możliwości, nie zobaczyłam tyle, ile bym chciała, niewystarczająco podszkoliłam angielski. Pobytu w Kanadzie nie traktuję jako pewnika, rozważam powrót do Europy, chociaż o Kanadzie myślę jak o drugim domu. Nie mam jednak tutaj rodziny, nikogo z najbliższych, i to jest najtrudniejsze.

Mówisz, że nie dałaś się Kanadzie tak do końca oczarować.

Proces emigracji ma różne etapy. Na początku jesteś zauroczona, bo wszystko jest nowe i wspaniałe. Później zderzasz się z urzędami, formalnościami i dopada cię proza życia. Ciężko mi pogodzić się z trudnościami wynikającymi z odległości i kosztów podróżowania - zwłaszcza przy europejskiej bliskości wszystkiego. Dalej mam problem z barierą w nawiązywaniu bliższych kontaktów z Kanadyjczykami - mam dwie koleżanki, ale nie nazwałabym ich przyjaciółkami. Od sześciu lat mieszkam w tym samym budynku, a sąsiedzi się między sobą nie znają.

Plaża na Wyspie Księcia Edwarda. Fot. Monika Grzelak

Ile kosztuje życie w Toronto? Jakie są średnie zarobki i na jakim poziomie pozwalają żyć?

Średnie roczne zarobki w Toronto wynoszą około 63 tysięcy dolarów kanadyjskich brutto, czyli po odliczeniu podatków jest to około 48 tysięcy dolarów kanadyjskich. Koszty życia w Toronto są dwa razy wyższe od średnich kosztów życia w innych częściach kraju. Toronto wraz z Vancouver co roku walczą o niechlubną pozycję najdroższych miast w Kanadzie. Średnie torontońskie zarobki pozwalają na wynajęcie mieszkania z jedną sypialnią w okolicach centrum miasta oraz na spokojne życie na dosyć dobrym poziomie, jednak bez większych szaleństw. 

Kanada nie jest krajem zarobkowym - tutaj nie przyjeżdża się po to, żeby odłożyć dolary i posłać je do Polski na remont mieszkania czy wrócić po kilku latach i wybudować za nie dom. Koszty życia są tak wysokie, że to się nie uda. Można odłożyć coś na ekstrawydatki w Kanadzie. Młoda emigracja przyjeżdża tutaj, żeby się rozwinąć, przeżyć coś innego, pożyć w liberalnym, otwartym kraju.

No właśnie. 10 lat przed USA Kanada zalegalizowała małżeństwa osób tej samej płci, od 2018 roku można legalnie, rekreacyjnie, korzystać z marihuany, Kanada przyjmuje uchodźców.

Multikulturowość wpisana jest w konstytucję i od lat 70. ubiegłego wieku zdążyła się zakorzenić. Ale nie oszukujmy się, że Kanadyjczycy wszystkich kochają, przyjmują i uważają za równych sobie. W każdym kraju - nawet tym najbardziej tolerancyjnym - są przejawy rasizmu i nietolerancji religijnych. Jak się jednak przyjeżdża do Kanady, to czuć wzajemny szacunek i harmonię w koegzystencji ludzi. W dużych miastach w szkole i przedszkolu masz wszystkie kolory skóry, dzieci o różnych wyznaniach i korzeniach. Kanadyjczycy uczą się więc tolerancji w praktyce, od dziecka.

Parada równości w Toronto. Fot. Monika Grzelak

Jak tu przyjechałam, to wydawało mi się, że jestem tolerancyjna i otwarta. Sama jako emigrantka stałam się mniejszością i miałam szansę poczuć, na czym polega ta tolerancja wielokulturowości. Poczułam się częścią tej mozaiki.

Od pięciu lat poznaję wielokulturowość jeszcze bliżej - fotografując śluby. A wyspecjalizowałam się w ślubach innych kultur - jak ktoś mnie pyta, czy potrafię uwiecznić ślub hinduski czy chiński, to mam portfolio, które potwierdza moje kwalifikacje.

Tofino na Wyspie Vancouver. Fot. Monika Grzelak

Zjeździłaś Kanadę jak mało który Kanadyjczyk. Które miejsca są najpiękniejsze?

Moje ukochane miejsce to Tofino na wyspie Vancouver - mała miejscowość na zachodzie Kanady. Byłam tam poza sezonem, kiedy jest pusto. Jest ocean, są niezbyt wysokie góry. Żeby się tam dostać, trzeba przebyć długą drogę - łącznie z przeprawą promem.

A najbardziej przereklamowane?

Toronto (śmiech). Żeby poznać prawdziwą Kanadę, polecam pojechać do Kolumbii Brytyjskiej albo w Góry Skaliste, a najlepiej zobaczyć Nową Fundlandię i Labrador - tam jest absolutnie magicznie.

Monika Grzelak, autorka książki 'Kanadiana. Fot. Archiwum prywatne Moniki Grzelak

Monika Grzelak. Fotografka i autorka książki "Kanadiana". Zanim wyjechała do Kanady, pracowała w jednej z międzynarodowych agencji reklamowych. W Kandzie chciała zostać rok, pobyt przedłużył się na dekadę.

Ola Długołęcka. Redaktorka. Czujnie obserwuje ludzi i przysłuchuje się ich rozmowom. Chodzący spokój i zorganizowanie. Wieloletnia wielbicielka Roberta Redforda, a od niedawna kierowcy F1 Daniela Ricciardo.