
Tekst został opublikowany w 2020 roku. To jeden z najchętniej przez Was czytanych artykułów Weekendu
***
Jacek, 35 lat
- Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy od początku, to absolutna masowość. W porcie jest podobny do lotniska terminal, tu wiele stanowisk odpraw. Nadajesz bagaż, dopełniasz formalności, w wielkim tłumie wchodzisz na pokład. Potem musisz odnaleźć swoją kajutę, co już jest wyczynem, bo na statku jest plątanina korytarzy - opowiada Jacek, który wycieczkowcami pływał kilkanaście razy, w różnych częściach świata.
Obecnie największe statki pasażerskie mają 360 metrów długości i 47 szerokości. Zabierają około sześciu tysięcy pasażerów plus ponad dwa tysiące załogi. Operują głównie na Karaibach. Zwykle oferują dwa rodzaje rejsów. - Najpopularniejsze to te tygodniowe. Zaczyna się w Miami, opływa kilka państw wyspiarskich i wraca. Ale można też popłynąć w długi tour, dookoła świata. Wtedy albo ludzie robią to etapami i wykupują konkretne odcinki, albo od razu całość - wyjaśnia Jacek. Stwierdza, że podróżowanie wycieczkowcami daje duży komfort: - Wchodzisz do pięciogwiazdkowego hotelu, rozpakowujesz się i ten hotel codziennie ci przestawiają w inne miejsce.
Rejsy zorganizowane są tak, że zwykle w ciągu dnia statek stoi w porcie, a o zmierzchu wyrusza w dalszą trasę. Średnio więc od 9.00-10.00 do około 16.00-17.00 pasażerowie mają czas na zwiedzanie. Te kilka godzin to wcale nie tak dużo.
- Procedura zejścia z pokładu potrafi być czasochłonna. Każdy musi odbić swoją kartę pokładową, a wyobraźmy sobie, że w tym samym momencie na ląd chcą się wydostać cztery tysiące osób. Jeszcze większy problem pojawia się w przypadku małych portów, gdzie statek cumuje na kotwicy. Z brzegu podpływają wtedy małe łódki albo wycieczkowiec opuszcza swoje szalupy, żeby przewieźć pasażerów. Taki proces zajmuje czasem nawet dwie godziny. Potem jest jeszcze równie skomplikowany powrót. A trzeba być punktualnie, bo jak się spóźnisz, statek nie poczeka - przestrzega Jacek.
Zwraca uwagę na jeszcze jedną kwestię: - Do portu zawija często kilka statków jednocześnie. Na przykład w Dubrowniku jest wtedy straszny tłok, bo to małe miasto, z jedną główną ulicą. Jak z trzech statków zejdzie łącznie jakieś dziewięć tysięcy ludzi - a do tego dochodzą przecież inni turyści - jest problem, żeby dostać się do danej atrakcji, kafejki, restauracji czy do toalety. Innym przykładem może być Spitsbergen. W mieście mieszkają dwa tysiące ludzi, ze statku schodzi dwa razy tyle. To ogromny stres dla mieszkańców. W Norwegii zaczyna się dyskusja, czy nie wprowadzić ograniczeń dla statków.
Jacek podaje też przykład z polskiego podwórka: - Jeśli zdarzy się, że kilka wycieczkowców przybije do Gdyni, często ściąga się autokary z Elbląga czy Koszalina, żeby zapewnić odpowiedni serwis turystom. A oni przecież tylko okazjonalnie tu wpadają i robią zamieszanie. Z drugiej strony - są pożądani, bo sporo wydają na pamiątki. Wiele miejsc wprowadza też opłaty środowiskowe, więc nawet jeśli to niewielkie kwoty, pomnożone przez liczbę pasażerów dają konkretne sumy.
Planującym wybrać się w rejs wycieczkowcem Jacek poleca sprawdzić, kiedy statek był wodowany. To ma znaczenie, bo z roku na rok jest większy poziom dostępnych atrakcji. Warto też zrobić research dotyczący armatora. - Na przykład armator Cunard słynie z wytworności. Na tych statkach z reguły pływają starsi ludzie, którzy oczekują bardzo dobrego serwisu, spokoju, wieczorku jazzowego, pana, który do posiłku zagra na pianinie. Tam nie ma dyskotek, a na kolację przychodzi się we fraku albo w smokingu.
Są też statki łączące różne style. - Royal Caribbean ma restauracje a la carte, do których trzeba elegancko się ubrać, ale są też takie bardziej casualowe, gdzie możesz przyjść nawet w krótkich spodenkach i nikt cię nie wyprosi - opisuje Jacek. - Dla młodych dobry jest m.in. hiszpański Pullmantur, który stawia na dyskoteki.
Wycieczkowce dostosowują więc swoją ofertę do konkretnych pasażerów, ale wszystkie dbają o to, by się nie nudzili. Są wieczorki z przygrywającym bandem, dyskoteki, dancingi, pokazy akrobacyjne, rewie na lodzie. Wiele dzieje się też w ciągu dnia - dla tych, którzy nie chcą opuszczać pokładu. Większość atrakcji jest wliczona w koszt rejsu. Na przykład dla lubiących aktywność fizyczną mogą to być korty tenisowe, zaaranżowane na kominach ściany wspinaczkowe, boiska do koszykówki czy ścieżki biegowe wokół pokładu.
Taki statek jest też przygotowany na kłopoty. - Oasis of the Seas, którym płynąłem, miał szpital na 200 łóżek i areszt mieszczący do 50 osób - mówi Jacek i porusza też temat tajemniczych zaginięć pasażerów. - Kończy się rejs, każdy odbija kartę, a czytnik pokazuje, że jeszcze ktoś jest na pokładzie. Nikt nie wie, co się z nim stało. Jedyne wyjaśnienie to takie, że wyskoczył za burtę. Albo ktoś mu pomógł. Jakiś czas temu czytałem, że w skali roku takich przypadków jest na statkach około 150.
Ania, 34 lata
Na statku, którym Ania płynęła po Morzu Śródziemnym były trzy rodzaje kabin pasażerskich: bez okna, z oknem albo z balkonem i oknem do ziemi. Tej ostatniej opcji - mimo że bardziej luksusowa - nie poleca, bo w trakcie sztormu, który zaskoczył ich ostatniego dnia rejsu, fale rozbiły szyby.
Typy pasażerów są, jej zdaniem, również trzy. Pierwsza, najliczniejsza grupa, to amerykańscy emeryci, którzy przez całe życie zawodowe oszczędzają, żeby zwiedzać świat właśnie w ten sposób. - Czytałam kiedyś artykuł o starszym małżeństwie, które planowało taką podróż marzeń. Niestety, pani zapadła w śpiączkę. Mężowi trudno było zrezygnować z tego, na co tak długo czekał, więc postanowił pojechać w rejs z sąsiadką. Wtedy żona się wybudziła - opowiada Ania. Drugi typ pasażerów to według niej nowożeńcy, a trzeci - geje, dla których organizowane są specjalne rejsy. - Pozwalają im wyjść z szafy i poczuć się swobodnie - dodaje.
Na statku, którym płynęła Ania, zdecydowaną większość stanowili Amerykanie w starszym wieku. - To ludzie uwielbiający small talki, jedzący absurdalne rzeczy, takie jak bekon bez cholesterolu, albo wierzący, że jak wezmą w barze sałatkowym makaron z bekonem i posypią grzankami, to to nadal jest wersja fit - śmieje się. Z jej obserwacji wynika jeszcze, że kasyno oblegały kobiety. Szczególne upodobanie miały do jednorękiego bandyty. Panowie preferowali natomiast gry przy stołach. - W ciągu dnia największym zainteresowaniem cieszyły się warsztaty z robienia zwierzątek z ręczników, popularne były też formy taneczne i zajęcia tai chi.
Ania spała w części statku przeznaczonej dla załogi, bo na pokład gościnnie zaprosiła ją pracująca tu koleżanka. Zdziwiło ją, że wiele osób na tapecie w telefonie miało ustawione zdjęcie psa. - Kolega mi wyjaśnił dlaczego - mówi. - Jak wracasz po pół roku z rejsu, to rodzina się bardzo cieszy, ale potem zaczynasz ich denerwować, bo jesteś z innej rzeczywistości i burzysz ich rutynę. Jedyną istotą, która naprawdę docenia to, że przyjechałeś, jest pies.
Z opowieści załogi Ania dowiedziała się również, jak wygląda rozliczanie personelu z zachowywania najwyższych standardów obsługi. - Dziennie składane są setki skarg, Amerykanie je uwielbiają. I to często są narzekania tego typu, że któryś z pracowników się nie uśmiechnął albo nie nawiązał z pasażerem kontaktu wzrokowego. Żaden przełożony nie lekceważy takich głosów, a załoga musi tłumaczyć się managerowi z każdej błahostki - mówi Ania.
Jak twierdzi, drugi raz w taki rejs by nie popłynęła. Brytyjski "Guardian" podaje, że kilkunastopiętrowy wycieczkowiec w ciągu doby zużywa prawie 150 ton paliwa i emituje do atmosfery pięć ton gazów cieplarnianych. W jego spalinach jest mnóstwo tlenków siarki, podobno więcej niż emituje milion samochodów osobowych.
Angelika, 47 lat
Kiedy Angelika trzy lata temu szukała oferty last minute, jej uwagę przyciągnął siedmiodniowy rejs po Karaibach w bardzo okazyjnej cenie. Wybrała się z czwórką znajomych. Polecieli do Madrytu, a stamtąd do San Domingo, stolicy Dominikany, gdzie odprawili się na statek. - Zapłaciłam za tę wycieczkę około pięciu tysięcy, cena obejmowała wszystkie przeloty i pobyt na wycieczkowcu - mówi.
Wspomina, że przed wyjazdem dostała wytyczne, co warto ze sobą zabrać: - Każdy dzień miał inny kolor, w dobrym tonie było brać to pod uwagę przy doborze ubioru. Ludzie na ogół chętnie dopasowywali się do tej etykiety.
Szczegółowe plany na następny dzień rejsu pasażerowie dostawali wieczorem do kajuty. - O której dopłyniemy do portu, ile będzie wynosiła temperatura, kiedy trzeba wrócić na pokład - wylicza Angelika. - Ci, którzy chcieli zwiedzać, mogli skorzystać z wycieczek biura podróży znajdującego się na statku albo z oferowanych przez to, w którym kupowany był rejs. Ale działały też lokalne biura, w miejscach, do których przybijaliśmy, i dla mnie to była najlepsza opcja. Szukaliśmy ludzi, którzy chcieliby się przyłączyć, bo im większą grupę zbierzesz, tym bardziej rozkładają się koszty. Wybierając tę opcję, można sporo zaoszczędzić, bo to proporcje rzędu 30 a 80-100 euro w porównaniu z biurem na statku.
Po powrocie z takiej wycieczki na pokład brała prysznic, ubierała się elegancko i spotykała ze znajomymi na kolacji. - Bary czynne są przez całą dobę, ale w niektórych restauracjach trzeba zarezerwować stolik, jest menu a la carte, obowiązuje dress code. W barze przy basenie możesz być w szortach, ale do restauracji już tak nie wejdziesz. Tu panowie w białych koszulach, panie wyfryzowane i w koralach - taki został mi obrazek. A obsługa jest na najwyższym poziomie. Siadasz i od razu ktoś przynosi ci kartę, pyta, czego się napijesz. Dwoi się i troi, żebyś była zadowolona - opowiada Angelika. Podobało jej się też uczucie bycia na otwartym morzu. - Wokół masz tylko wodę, czujesz wolność, przestrzeń i nieograniczone możliwości, a co za tym idzie - spokój.
Jej zdaniem w rejs takim wycieczkowcem może wybrać się każdy, nawet ci, którzy mają chorobę morską. Tego typu statki posiadają stabilizatory, które sprawiają, że nawet większe fale nimi nie kołyszą. Ciekawe uczucie może pojawić się natomiast już po zejściu z pokładu. Angelika opisuje to tak: - Wróciliśmy do Madrytu, czekamy na lot do Warszawy, stolik, przy którym siedzimy, się rusza. Idę do toalety - faluje. Wracam do domu - pralka tańczy. W pracy chodzę korytarzami i czuję się jak na statku. To trwało około trzech tygodni, ale podobno każdy ma inaczej. Moich znajomych puściło szybciej.
Piotr, 43 lata
Piotra na statek zawiodła nie chęć wypoczynku na wycieczkowym rejsie, ale zarobku. Był początek XXI wieku, dopiero co skończył studia, z pracą w Jeleniej Górze, skąd pochodzi, było kiepsko. A chodziły słuchy, że na statkach pasażerskich można zarobić nawet trzy-cztery tysiące dolarów miesięcznie. Znalazł agencję rekrutującą do takiej pracy, skończył kursy językowe i te przygotowujące do praktycznych obowiązków, zdał egzaminy, wyrobił wizę i został tzw. assistant buffet - stewardem na amerykańskim statku. Pływał po Karaibach.
- Jako pracownik diningu, czyli działu restauracyjnego, trafiłem do stołówki dla załogi. Zbieraliśmy brudne naczynia, segregowaliśmy i przekazywaliśmy na zmywak - mówi Piotr. Zarobki okazały się jednak trzykrotnie niższe, a awans też nie przychodził zbyt szybko. Dziennie pracowało się po 11 godzin. - Przykładowo, zaczynałem o 7.00, miałem pięciogodzinną zmianę, a potem wracałem o 17.00 na kolejne sześć godzin. Dni wolnych nie było.
Piotr opowiada, że załoga statku nie mogła korzystać z atrakcji przeznaczonych dla pasażerów, nawet w czasie wolnym. Większość szukała dodatkowych źródeł zarobku. - Były na przykład organizowane degustacje wina. Kelner za taki event dostawał od 30 do 50 dolarów, ale niektórym nie chciało się tego robić i szukali kogoś, kto ich zastąpi - opowiada. - A jak się wzięło za kogoś kilkugodzinną służbę, można było wyciągnąć nawet 100 dolarów. Z kolei cabin boye, czyli sprzątający kajuty, oferowali pozostałym członkom załogi zabieranie ubrań do pralni i potem przynosili je z powrotem za 20 dolarów tygodniowo.
Na jednym z niższych pokładów działała specjalna chłodnia. Piotr tłumaczy: - Średnio raz w miesiącu ktoś umierał. Nie ma się co dziwić, tymi statkami pływali na ogół ludzie starsi, wielu na wózkach, z balkonikami.
Paweł, 39 lat
Paweł też nie płynął jako pasażer, ale może powiedzieć sporo o japońskim wycieczkowcu Asuka II, bo spędził na nim pięć miesięcy jako basista. - Podstawą, żeby dostać się do zespołu, była minimalna znajomość angielskiego, ale najważniejsza - umiejętność czytania nut a vista - mówi. Opowiada, że zdecydowaną większość załogi statku (70-80 procent) stanowili Filipińczycy. - Reszta pochodziła z Europy: sporo Serbów, Chorwatów, Czarnogórców. Muzykami byli Polacy.
Przekrój pasażerów Asuki II był znacznie mniej różnorodny. - 99,5 procent to Japończycy - szacuje Paweł. - Same starsze osoby, średnia wieku 70 lat. Dla nich liczyło się, żeby posłuchać dobrej muzyki, pójść na show, zjeść w wykwintnej restauracji czy wybrać się na masaż. Lubili też pograć w rzutki, w karty albo w szachy. Popularna była biblioteka. Japończycy bardziej stawiają na odpoczynek duchowy - zauważa.
Między 9.00 a 16.00 Paweł zwykle miał wolne, wtedy schodził na ląd. Wieczorami grał koncerty w teatrze. - O 17.00 mieliśmy krótką próbę z baletem i wokalistami z Wielkiej Brytanii. Wszystko światowo, pełna profeska. Show trwał około 45 minut, pierwszy zaczynał się o 20.00, potem godzina przerwy i drugi o 22.00. Po nim szliśmy jeszcze do klubu, gdzie albo graliśmy utwory w stylu medley, albo combo jazz. Kończyło się przed północą.
Najtrudniejsze było dla Pawła rozstanie z rodziną. Różnica czasu między Japonią a Polską wynosi dziewięć godzin. Jak statek wpływał do portu i wreszcie jego telefon miał zasięg, w Polsce był środek nocy.
Ewa, 46 lat
Ewa w siedmiodniowy rejs po Morzu Śródziemnym wybrała się z mężem i znajomymi trzy lata temu. Zdecydowali się na opcję z kolacjami premium. Jedli w eleganckiej restauracji a la carte, mieli swojego kelnera. - Stolik znajdował się przy oknie, więc jak odpływaliśmy z portu, był piękny widok - mówi.
Na statku były sklepy, a dodatkowo codziennie na części jednego z pokładów swój towar rozkładali lokalni handlarze. - Na przykład Włosi wchodzili z torebkami, innym razem były okulary albo zegarki, jeszcze kiedy indziej perfumy - opowiada Ewa. Jeśli pasażerowie chcieli coś kupić, nie posługiwali się gotówką, tylko kartą pokładową. Można było ją doładować określoną kwotą, korzystając ze specjalnych wpłatomatów.
W ciągu dnia nie brakowało atrakcji takich jak sauny, baseny, masaże, kafejki, fitness. Ale statek zaczynał tętnić życiem wieczorami - otwartych było kilka dyskotek, kasyno, puby, teatr. Ewa zdecydowanie poleca wycieczkowiec jako pomysł na urlop. - Na pewno warto przeżyć taki rejs, bo to zupełnie inne doświadczenie niż wakacje all inclusive. Można poczuć trochę luksusu i luzu, zawsze jest co robić, nawet jak nie zejdzie się do portu - mówi.
Peter, 53 lata
Peter pływał na statkach wycieczkowych w latach 90. jako fotograf. Zanim zaczął pracę, musiał przejść testy zdrowotne i wyrobić kartę marynarza. A potem do jego zadań należało fotografowanie pasażerów, jak wchodzą na statek i schodzą na ląd. Wywoływał też filmy. - Od początku było nastawienie na wynik. Ludzie chcieli mocnych ujęć. Jak im się podobały i kupowali, dostawało się bonusy. Jeśli nie, można było nawet stracić kontrakt. Niektórzy zamawiali prywatne sesje. Któregoś razu przyszła pani o wymiarach metr sześćdziesiąt na metr sześćdziesiąt i powiedziała, że chce mieć korzystne zdjęcia. Doradziłem, by włożyła coś w pionowe paski. Wybrała poziome. Po sesji wniosła na mnie skargę, a ja powiedziałem, że nie jestem magikiem, tylko fotografem. Dostałem naganę - wspomina Peter.
Bardzo dużą wagę przywiązuje się do punktualności. - Jeśli ktoś z pracowników spóźniłby się na statek, zostałby na brzegu i jeszcze musiał płacić karę. To niejedyna rygorystycznie przestrzegana zasada. Mieliśmy też na przykład testy na obecność alkoholu we krwi. Policja wchodziła znienacka, jak wpływaliśmy do portu albo z niego wypływaliśmy. Sprawdzała też, czy nikt nie ma narkotyków. Za to wylatywało się z pracy. Można było pić, ale tylko poza służbą, załoga miała swój oddzielny bar.
Z pasażerów najmilej wspomina Amerykanów, bo dobrze traktowali załogę, doceniali jej pracę i dawali napiwki. - Europejczycy byli już zdecydowanie bardziej roszczeniowi, może z wyjątkiem Włochów, zwykle mieli nastawienie: "płacę, więc wymagam" - stwierdza.
Po dwóch latach rejsów przestał pływać, bo zaczęła mu przeszkadzać rutyna. - Z jednego statku często przechodzisz na drugi, masz 15 minut, żeby się spakować i płyniesz zupełnie gdzie indziej. W pewnym momencie przestałem się orientować, w jakim jestem porcie - mówi.
Izabela O'Sullivan. Dziennikarka prasowa i radiowa. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała m.in. w "Dużym Formacie", "Polityce", "Newsweeku", serwisach Polityka, WP i Polki. Lubi dobrą kawę i literaturę faktu.