
Zagrali panowie wspólnie w słuchowisku "Robin Hood i Szmaragdowy Król" dla Storytel. Jak to się stało, że dwóch tak znamienitych aktorów nie zetknęło się dużo wcześniej na planie filmu czy na deskach teatru?
Tomasz Kot: To wąskie grono i rzeczywiście wszyscy się znamy, ale często się po prostu mijamy. I tak też było z panem Andrzejem. Na przykład z Magdą Cielecką nigdy nie spotkałem się na jednym planie, choć i ona, i ja zagraliśmy w kilku tych samych filmach. Byliśmy później na premierze, razem kłanialiśmy się publiczności i razem też zastanawialiśmy się, czy oprócz wspólnych tytułów zdarzą się nam wspólne sceny.
Zresztą z Robertem Więckiewiczem też często widywaliśmy się albo w barobusie, albo przy make-upie, ale na planie już nie, bo każdy z nas grał w innych scenach. Dopiero niedawno po raz pierwszy razem graliśmy w filmie, a chwilę później okazało się, że będzie znienawidzonym przez Robina Szeryfem w "Robin Hoodzie i Szmaragdowym Królu".
Andrzej Seweryn: Jestem w tym słuchowisku narratorem, więc swoje kwestie nagrywałem w studiu sam. Mieliśmy jednak okazję spotkać się z Tomkiem jesienią, podczas gali zamknięcia festiwalu Off Camera.
Tomasz Kot: O tak, to było ekscytujące wydarzenie. Także ze względu na transmisję telewizyjną, trochę adrenaliny się pojawiło.
Z tonu obu panów wnoszę, że te spotkania były przyjemne.
Andrzej Seweryn: Bardzo!
Tomasz Kot: Ja podczas tego słuchowiska pierwszy raz miałem okazję współpracować także z Nataszą Urbańską, która gra Marion. To w ogóle było słuchowisko świeżych, bardzo ciekawych spotkań.
O "Robin Hoodzie i Szmaragdowym Królu" dowiedziałem się, gdy kończyłem nagrywać drugą część audiobooka „Lesio". Słuchowisko i audiobook to dwa różne doświadczenia. W audiobooku człowiek jest odpowiedzialny za absolutnie każdą literę, która jest w książce. Jest i narratorem, i autorem, i odpowiada za charakter każdej z występujących postaci. Poza tym w audiobooku miałem do przeczytania ponad 300 stron. W słuchowisku o wiele mniej.
W słuchowisku trzeba się jedynie skupić na swoich kwestiach, a mniej na partnerze obok. Można go co najwyżej podziwiać – w moim przypadku obok w studiu siedzieli Robert albo Natasza. Obciążenie jest zupełnie inne, ale dbałość o jakość ta sama, a praca równie ciekawa. Jednocześnie jest szerzej i gęściej, po prostu intensywniej niż przy nagrywaniu audiobooka.
Mieliście wcześniej okazję razem pracować?
Tomasz Kot: Zawsze szanowałem pana Andrzeja, ale tak się złożyło, że dopiero niedawno udało nam się zagrać w duecie. Spotkaliśmy się bowiem dosłownie kilka miesięcy wcześniej w bardzo intensywnej relacji na planie filmu "Niebezpieczni dżentelmeni". I to była fantastyczna, bardzo stymulująca współpraca. Ja wcielam się w rolę Tadeusza Boya-Żeleńskiego, a Andrzej Seweryn w Josepha Conrada.
Spędziliśmy dwa miesiące, pracując nad fantastycznym scenariuszem, który wrzucał nas co chwila w nowe tarapaty, a całość akcji miała miejsce na początku XX wieku w przepięknie odtworzonym przez naszych scenografów Zakopanem.
Andrzej Seweryn: "Niebezpieczni dżentelmeni" to film w reżyserii Maćka Kawalskiego, który jest też autorem scenariusza. Zdjęcia odbywały się w kwietniu i w maju, a premiera jest planowana na przyszły rok.
Byłem bardzo uradowany spotkaniem z Tomkiem Kotem. Ze wspaniałym aktorem, ale także z kimś, z kim wyjątkowo dobrze się rozumiałem. Odkryłem człowieka o wspaniałym poczuciu humoru, którego mu zazdroszczę. Chciałbym spotkać się z nim ponownie, w teatrze czy w kinie. Bardzo szanuję Tomka i podziwiam go. Myślę, że darzymy siebie ogromną sympatią.
Tomasz Kot: Zgadza się w stu procentach. Ten film to dla mnie ważne wydarzenie, z Andrzejem pracowało się wyśmienicie, dlatego też ucieszyłem się na następne spotkanie i mam nadzieję, że w przyszłości to się powtórzy.
Jak konkretnie wyglądała panów praca przy tym słuchowisku?
Tomasz Kot: Dla mnie była to wspaniała podróż, czysta przyjemność pracy. Mimo że trzeba się było stosować do wskazówek reżysera. Dokładnie wiedzieliśmy, w którą stronę idziemy. Robert przypominał bardziej szeryfa z filmu z Kevinem Costnerem, ja Robin Hooda z serialu telewizyjnego. Powiedziano mi, że to arogancki, pewny siebie typ, momentami nawet bezczelny. I że wszystko w słuchowisku jest przykryte pierzynką z humorem, bo zamysł jest taki, że ma ono słuchaczy bawić.
Niektórzy pytają mnie, czy nagrywanie słuchowiska to jest to samo co dubbing. Zawsze odpowiadam, że te dwie aktywności bardzo się między sobą różnią, mimo że ich części składowe są te same, a mianowicie aktor i mikrofon.
Jednak w dubbingu jesteśmy zdeterminowani czasem. Ten czas jest bezlitosny, trzeba się zmieścić w sekundach, a czasami nawet w kłapach, czyli ruchach warg. W słuchowisku można przystanąć, zastanowić się, czy nie zagrać wolniej albo szybciej.
Andrzej Seweryn: Dla mnie nie ma różnicy między pracą na planie filmowym a nagrywaniem słuchowiska. Oczywiście świadomość tego, że w studiu nikt mnie nie widzi, powoduje, że mogę wykonywać gesty, których bym się wstydził na scenie albo przed kamerą. Chociaż kto wie...?
Rola narratora w "Robin Hoodzie i Szmaragdowym Królu" była dla mnie opowiadaniem komuś tej legendarnej historii. A ja przecież w teatrze czy w kinie też opowiadam jakieś historie. Być może mam mniej tekstu, ale to zawsze przekazywanie komuś obrazów, myśli, uczuć.
Kiedyś z Peter Brookiem byłem w Kalkucie, w Instytucie Kultury Francuskiej, gdzie zostali zaproszeni także słynni w Indiach storytellerzy, czyli opowiadacze historii. Jeden z nich wziął sitar i zaczął nim operować jako maczugą, mieczem czy ukochaną osobą.
To szalenie ciekawe!
Andrzej Seweryn: I wtedy Peter powiedział: "Zobacz, to jest najlepszy teatr na świecie". Otóż ja przed mikrofonem Storytel robiłem to samo. Bez żadnego instrumentu. Ułatwiałem dialogi bohaterom, wprowadzałem widza w sytuację, którą przeżywali Szeryf, Marion czy Robin Hood.
Można się zastanawiać, czy to, że jest jeden mikrofon i muszę pamiętać, żeby zawsze kierować głos w jego stronę, czy że czasami mogę sobie pomóc przesadnymi gestami albo że mogę popijać wodę, gdy zaschnie mi w gardle, czego nie mogę robić na scenie, wreszcie że mogę przerwać albo poprosić o rozpoczęcie od nowa jakiegoś fragmentu, czy to są jakieś różnice. Oczywiście. Ale to, co najistotniejsze, czyli kwestia opowiedzenia komuś czegoś, jest identyczne w kinie, w teatrze czy przed mikrofonem. Dla mnie nie ma różnicy.
Z tą różnicą, że słuchacz pana nie widzi.
Andrzej Seweryn: Ciekawe, bo może gdyby mnie nagrano i puszczono potem na ekranie, to może całość okazałaby się kompletną wariacją. Być może powiedziałbym: "Tak, ale ja nie byłem wtedy przed kamerą. Nie brałem pod uwagę jej obecności". Jednak raz jeszcze powtarzam: sposób pracy aktorskiej jest identyczny.
A czy podczas nagrań zdarzyło się coś zabawnego czy zaskakującego?
Andrzej Seweryn: Mnie zaskoczyła moja odwaga w realizacji poleceń reżysera. Bardzo mnie to uradowało.
Czyli był pan otwarty na wszelkie sugestie?
Andrzej Seweryn: Okazało się, żem taki jest, żem się tego nauczył. Okazało się, że wcale nie jestem takim zeskorupiałym starcem, o nie. W trakcie tego nagrania czułem się bardzo dobrze, realizując wskazówki reżysera. Z wiekiem uczę się, że warto brać od reżysera jak najwięcej, nawet jeśli ma się jakieś wątpliwości. Należy je po prostu sprawdzić, z dobrą wolą wykonać te zamysły reżyserskie. Wtedy dopiero można się przekonać, że to mylna droga, i sprzeczać się z reżyserem albo uradować się efektem, odkrywając w sobie nowe możliwości.
W przypadku "Robin Hooda i Szmaragdowego Króla" było to jednak bardzo pozytywne przeżycie i chyba dobre efekty. Zaskoczyło mnie, że nie znając reżysera, spokojnie starałem się realizować jego wskazówki. Moja otwartość na propozycje innych zaczęła się chyba rodzić jeszcze we Francji, z wiekiem pojawiła się też odwaga, ale to chyba zupełnie naturalne procesy.
Zresztą ja konfliktów nie lubię. Robię wszystko, żeby unikać napięć, które moim zdaniem nie służą sztuce. Wolę pracować w spokoju, przyjaźni i zaufaniu.
Tomasz Kot: Ja podobnie. W takiej atmosferze wpadka czy jakieś śmieszne przejęzyczenie dodaje tylko energii.
Jeśli bohater krzyczy i niewykluczone, że zedrze sobie gardło, to takie siłowe sceny przerzuca się na sam koniec nagrania. W jednej ze scen bez przerwy krzyczałem "Marion, Marion" i w pewnym momencie wskoczyło mi "Marian". Było mnóstwo śmiechu. Potem w ramach wygłupów zaczęliśmy nagrywać wersję z "Marian, Marian".
Śmiesznie też było, kiedy podczas nagrywania reklamy słuchowiska zobaczyłem siebie jako taką trochę parodię serialowego Michaela Praeda. Wtedy wszedł Robert w skórach, zaczęliśmy się śmiać i potrzebowaliśmy dłuższej chwili, żeby się uspokoić.
Andrzej Seweryn: Ja chciałbym podkreślić, że wszelkie takie nagrania są dla aktorów wspaniałą lekcją. Mikrofon to surowy sędzia, jak również wspaniały przyjaciel i nauczyciel.
A głos to ważna część warsztatu aktora.
Andrzej Seweryn: Opowiem pani taką historyjkę. Kiedyś jechałem samochodem i trafiłem w radiu na jakieś słuchowisko. Zacząłem uważnie słuchać i rozpoznałem głos Ani Seniuk. A potem pojawił się głos jakiegoś młodego aktora. Słucham go i słucham i myślę sobie: o, brzmi zupełnie nieźle. Po półgodzinie zorientowałem się, że to byłem ja. Miałem dobrego reżysera i wspaniałą partnerkę.
Tomasz Kot: Mam dwie cechy, które bardzo utrudniają mi ukrycie się. Jest to wzrost i właśnie głos. Często w sklepie, gdy mam maseczkę, ktoś mi się przygląda, a jak zaczynam mówić, słyszę: "Tak się właśnie zastanawiałem, czy to pan, ale jak tylko usłyszałem pana głos, to już jestem pewien".
Na studiach aktorskich jak każdy student sporo nad swoim głosem pracowałem. Na początku usłyszałem: "Taki wysoki chłopak jesteś, a mówisz takim wysokim głosem. Musisz go obniżyć". I wykonując żmudne ćwiczenia, dowiedziałem się, jak można tym głosem pracować.
Udało się panom obejrzeć przed nagraniem kultowy w latach 80. serial o Robin Hoodzie?
Tomasz Kot: Już na samym początku zaintrygowała mnie oprawa tego słuchowiska oraz to, że będzie rodzajem pastiszu słynnego serialu z lat 80. Do dziś pamiętam pojawiające się w nim elementy magii, co było czymś nowym w moim dziecięcym świecie. Zresztą zakładam, że całe moje pokolenie wie, o który serial chodzi.
Niedawno próbowałem obejrzeć go wspólnie z synem. I nie było to łatwe, bo serial się bardzo, ale to bardzo zestarzał. Fatalnie się w nim biją. Pomyślałem wtedy, że może lepiej do starych seriali już nie wracać. Że lepiej pozostawić je w szkatułce z napisem "nostalgia".
Andrzej Seweryn: Cóż, Tomasz Kot, jako dobry ojciec swoich dzieci, znajduje dla nich czas, wykorzystując go jednocześnie dla swojego zawodu. I to jest bardzo piękne. Ja niestety nie miałem czasu, żeby obejrzeć serial przed nagraniem słuchowiska.
Czego panowie słuchają po pracy? Audiobooków czy może właśnie słuchowisk?
Tomasz Kot: Pamiętam, że jak dzieci były małe, to słuchaliśmy genialnych słuchowisk Polskiego Radia, na przykład "Ptasiego radia" czy "Dory i Flory" z cudowną Ireną Kwiatkowską.
Andrzej Seweryn: A ja bym chętnie posłuchał na przykład audiobooków, ale nie mam na to czasu. Niestety, jestem współczesnym niewolnikiem swojego zawodu.
Oby pan grał jak najdłużej! Obaj panowie grajcie.
Tomasz Kot: Bardzo dziękuję.
Andrzej Seweryn: Tylko proszę tego nie mówić mojej żonie, bo będzie bardzo oburzona.