
Zaczęło się ponad dwa lata temu: sierpień i wrzesień 2021 to dla polskich obrońców praw człowieka (tych doświadczonych i tych, którzy przez ten czas zostali nimi na pełny etat) moment przełomowy. To wtedy ludzie zaczęli przechodzić polsko-białoruską granicę na większą skalę, to wtedy na podlaskich podwórkach pojawili się uchodźcy z najróżniejszych krajów świata, zaczęli pukać do drzwi, prosić o wodę. Dla zdecydowanej większości osób mieszkających na Podlasiu były to pierwsze spotkania z kimś z daleka, z kimś uciekającym ze swojego kraju przed czymś większym niż jakikolwiek mur czy morze. Dla zdecydowanej większości aktywistów, którzy już wcześniej byli zaangażowani w temat migracji w Europie, były to pierwsze spotkania z ludźmi aż tak głodnymi i spragnionymi.
Dla wszystkich to był szok: że to się dzieje i jak to się dzieje. – Przypomina mi się Usnarz sprzed dwóch lat – opowiada Danusia Kuroń, ikona polskiej solidarności i pomagania. – Uchodźcy stoją za miedzą, obok widać garnki Hani Sienkiewicz, w których poprzedniego dnia przyniosła im zupę. Ja stoję za drugą miedzą, bo ludzie w polskich mundurach odsunęli nas od tej pierwszej. Czułam, że to niemożliwe, że to się nie może wydarzyć w wolnej Polsce, by ludzi, którzy uchodzą przed wojną, pozostawić bez dachu nad głową, wody i żywności. Myślałam, że zaraz przyjadą ratownicy z Polskiego Czerwonego Krzyża i postawią w tym miejscu ogrzewane namioty recepcyjne.
Paulina Bownik, lekarka: – Przypomina mi się bardzo dużo bólu, bezsilności i cierpienia. Nigdy w życiu sobie czegoś takiego nie wyobrażałam: że uzbrojeni ludzie z karabinami, do tego żołnierze mojego własnego kraju, nie będą mnie dopuszczać do pacjentów.
Kalina Czwarnóg z Fundacji Ocalenie mówi, że wciąż, po dwóch latach, wspomnienie Usnarza to dla niej i innych osób z fundacji trauma. – Na co dzień upycham to wspomnienie gdzieś tam głęboko, staram się do niego nie wracać. Choć pamiętam godzinę po godzinie, dzień po dniu.
Aleksandra Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Kamil Syller, mieszkaniec Podlasia, prawnik, twórca akcji "Zielone światło", kiedy pytam o Usnarz, mówi: – Konfrontacja z tak jawnym łamaniem praw człowieka przez polskie władze to był szok. I jednocześnie głupia ulga, że dzieje się to dość daleko od mojego domu. Ale pod koniec września pierwsi uchodźcy byli już i u nas, za płotem. Kamil pamięta pierwsze wypełnianie papierów uchodźczych pod szpitalem w Hajnówce, pierwsze rozmowy ze skonsternowanymi lekarzami. – Lekarze mówili: "Strażnicy każą nam tym ludziom wydawać ich mokre ubrania, z kleszczami, i zabierają ich prosto ze szpitala do lasu". Pamiętam to niedowierzanie, takie jak po negatywnej diagnozie jakiejś poważnej choroby.
Szok i zawód pamięta też Danusia Kuroń: – Ratownicy PCK nie przyjechali, ale samoorganizacja społeczna, na którą złożyły się osoby mieszkające na granicy, aktywistki i aktywiści oraz organizacje prawnoczłowiecze, stała się faktem. Już w pierwszych dniach kryzysu byłyśmy gotowe do udzielenia wszelkiej pomocy humanitarnej, w tym medycznej, translatorskiej i prawnej, ale drogę do ludzi, z każdym dniem i nocą coraz bardziej potrzebujących pomocy, zagrodzili polscy pogranicznicy, polska policja i polskie wojsko. Czułam potworny wstyd.
Małgosia, która mieszka na Podlasiu i której dom stał się bezpieczną przystanią dla wielu potrzebujących, mówi mi o tamtych dniach: – Liczyłam na to, że ktoś za chwilę coś zrobi, unormuje sytuację. Przecież w kraju, gdzie miłość bliźniego jest wpajana dzieciom od najmłodszych lat jako dogmat, przybysze muszą być traktowani zgodnie z tą zasadą. Bardzo długo nie mogłam uwierzyć w to, że nasza – jako kraju – reakcja będzie tak odległa od tego, w co wierzyłam przez lata. Czułam się bezsilna. Ciągle wierzyłam, że to chwilowy stan. Że nikt nie pozwoli ludziom cierpieć, a co dopiero ginąć w podlaskich lasach. Że przecież jesteśmy krajem, który doświadczył emigracji, międzynarodowego wsparcia. No i te cholerne chrześcijańskie podstawy z wysoko moralnym systemem wartości wpajanym nam od dziecka. Jednocześnie chciałam coś zrobić. Nie dałam rady siedzieć bezczynnie, patrząc, jak temperatury spadają coraz niżej, ludzi idzie coraz więcej i zupełnie nie ma żadnej "systemowej" reakcji na ten kryzys.
Jarmiła Rybicka, która wsparciem uchodźców zajmuje się od wielu lat – tworzyła między innymi Kuchnię Konfliktu – była bardzo zła: – Czułam wściekłość, że to garstka nieprzygotowanych aktywistów i aktywistek zajmuje się pomocą humanitarną i ratowaniem ludzi, podczas gdy duże organizacje odwracają wzrok.
Mirosław Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Jesień – zima 2021
A potem była jesień. Totalna mobilizacja, tryb działania. Niedobory snu, robotyczna praca, dziury w pamięci. – Dziś mam tak, że jak ktoś przywołuje jakąś rozmowę czy spotkanie ze mną z tamtej jesieni, to ja nie jestem w stanie sobie tego przypomnieć – wyznaje Kalina z Ocalenia.
– Dla mnie jesień 2021 to przerażenie, bezradność, paraliż i rozdarcie między Warszawą a Podlasiem. Rozpacz, jakiej dotychczas nie czułam. Teraz wiem już, że przeszłam załamanie nerwowe. Schudłam 15 kg w półtora miesiąca – opowiada Karo, aktywistka. – Pamiętam, jakim szokiem było dla mnie wtedy usłyszenie, że przecież takie rzeczy się już działy, tylko nie tutaj, dalej. . Niby to wiedziałam, bo tematem uchodźczym interesuję się od lat, ale teraz mną to wstrząsnęło. Chodzi o dystans: geograficzny i mentalny. Ja tego dystansu jesienią 2021 nie miałam ani trochę.
Marianna, mieszkanka Podlasia, która z tematem pracy humanitarnej nie miała wcześniej nic wspólnego, mówi: – Czekałam, aż ktoś przyjdzie i powie nam, jak to robić. A potem się okazało, że po pięciu–dziesięciu interwencjach sami wiemy to najlepiej, choć startowaliśmy z zerową wiedzą.
Paulina, która jest lekarką z dużym doświadczeniem, też opowiada o przyspieszonym zdobywaniu wiedzy: – Jesień to było działanie: bardziej człowiek myślał, jak się zorganizować, uczył się wkłuć, nastawiać kończyny, co robić z kobietą w ciąży w lesie lub z kobietą po poronieniu w lesie, uczył się opatrywania krwiaków okularowych w wyniku pobić. Jak robić diagnostykę w lesie? Nigdy mi do głowy nie przyszło, że będę musiała się tego uczyć.
Kuba Sypiański, aktywista i tłumacz, który wtedy przeprowadził się na Podlasie, pamięta: – Specjalne ubrania do lasu, wieszak pełen czołówek, ciągłe gotowanie herbaty, chaos magazynów, drogi Podlasia, dużo dróg, nerwy, wypatrywanie sylwetek ludzkich w lesie. Czy to człowiek? Nie, znowu pieniek.
Kuba nie był jedynym, który przeniósł się na Podlasie. W najintensywniejszym czasie na jesieni 2021 tylko Grupa Granica miała sześć baz pełnych aktywistów. Działały też inne organizacje i lokalne domy, które zamieniły się w centra dowodzenia.
Danusia Kuroń: – We wrześniu zdiagnozowano u mnie chorobę nowotworową i wylądowałam w szpitalu w Hajnówce. Całą jesień, z krótkimi przerwami, byłam przykuta do szpitalnego łóżka, mogłam więc tylko pisać listy, apele i teksty do "Gazety Wyborczej", by nagłośnić problem bezczynności dużych organizacji humanitarnych. Zorganizowaliśmy 48-godzinny okupacyjny strajk ostrzegawczy w siedzibie zarządu PCK, ale mnie tam nie było, bo właśnie miałam operację. Efekt tych starań był taki, że zmienił się zarząd, ale nowy nie podjął działań. Czułam, że rację mają młodzi, biorąc na siebie odpowiedzialność za dramat humanitarny na granicy polsko-białoruskiej, sami organizując pomoc uchodźcom.
Marysia Złonkiewicz z organizacji Chlebem i Solą, która latami wspierała setki uchodźców w Polsce, nagle musiała stawić czoła zupełnie innym wyzwaniom: – Wydawało mi się, że kiedy zostanie znalezione pierwsze ciało, pierwsza ofiara śmiertelna na granicy, będzie to jakiś punkt zwrotny – wstrząśnie to społeczeństwem i politykami i wszystko się odmieni. A potem w mediach doniesiono o znalezieniu pierwszego ciała i zaraz potem kolejnych. I nie zmieniło się nic! Władze niechętnie podawały te informacje, puszczono narrację, że to Białorusini podają migrantom tabletki, które doprowadzają ich do śmierci. Sama byłam wtedy w kontakcie z narzeczoną jednej osoby zaginionej, której ciało zostało potem odnalezione. To ja musiałam poinformować ją o jego śmierci.
Rozmowy z rodzinami i bliskimi tych z lasu stały się codziennością aktywistów. Kontakt z osobami w ciężkim stanie, noszenie ich na własnych plecach, podejmowanie bardzo trudnych decyzji i realne dotknięcie tematu życia i śmierci – to było coś, z czym wcześniej nie mieli do czynienia. Każdy z nich spotkał od kilkuset do nawet kilku tysięcy potrzebujących pomocy. Wszyscy są zgodni, że szybko przestali liczyć, ile dokładnie.
Paweł Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Dziś
Dziś, dwa lata później, dla niektórych są bohaterami, dla innych zdrajcami narodu. Dziś, kiedy film Agnieszki Holland "Zielona granica" obiega świat i poza granicami kraju pokazuje to, co dzieje się na polsko-białoruskiej granicy, oni, aktywiści, są innymi ludźmi.
Paulina: – Czuję się jak emerytka. Czuję się wyprana, przeorana i przepuszczona przez taką maszynę, jaką miała moja babcia: wyciskarkę.
Mariusz Kurnyta, aktywista Podlaskiego Ochotniczego Pogotowia Humanitarnego, które powstało przy granicy jako potrzeba chwili: – Czuję, że pomału nie daję rady już dźwigać tej tragedii, tych śmierci, tego cierpienia. Mam ochotę uciec od tego wszystkiego.
Małgosia też o tym myśli: – Straciłam resztki wiary i szacunku dla Polski jako państwa. Chcę stąd wyjechać. Nie chcę już żyć w kraju, który kieruje się taką hipokryzją i obłudą. Chciałabym też zmienić swoje życie zawodowe. Moja tzw. międzynarodowa kariera wydaje się jeszcze mniej ważna niż kiedykolwiek. Nie mam głowy ani serca do realizacji targetów czy innych takich bzdur. Uświadomiłam sobie, w jak podłej kondycji jest świat. Jak bardzo dzielimy się na uprzywilejowaną Europę, czy ogólnie Zachód, i resztę świata. To skurwysyństwo, które zaczęło się u nas dwa lata temu, na świecie toczy się od lat.
Świat zmienił się też dla Marianny: – Czuję, że jestem inną osobą, że moje życie i życie mojej rodziny zmieniło się całkowicie. Nie mam już praktycznie innej pracy niż ta na granicy, innych zainteresowań.
Działanie na granicy zawęziło nie tylko zainteresowania, ale i znajomości. Niejedna rodzina przeszła kryzys, kilka par się rozpadło. Kalina wyjaśnia: – Wsparcie dostaję od osób, z którymi pracuję na granicy. Oni mnie rozumieją, bo mówimy tym samym językiem. Rozmowy z osobami, które w lesie nie były, wydają się coraz trudniejsze: ludzie słuchają z grzeczności czy z troski, ale jest to dla nich zbyt abstrakcyjne, żeby to zrozumieć.
Paulina Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Nauka
Kiedy pytam, czego się przez te ostatnie dwa lata nauczyli, Marysia Złonkiewicz nie ma wątpliwości: – Działania w warunkach interwencji kryzysowej, błyskawicznego podejmowania trudnych decyzji, współpracy z ludźmi, którzy mają różne opinie, kontaktu z mediami. Odkryłam, że mam predyspozycje do takiej zadaniowości, bo w lesie, kiedy spotykamy grupę, nie ma miejsca na emocje, musimy wykonać nasze zadanie. No i po 17 latach przerwy w prowadzeniu auta, od zdania egzaminu na prawo jazdy, zaczęłam wreszcie jeździć.
Aktywiści nauczyli się też dużo od samych uchodźców. Paulina: – Nauczyłam się, że my, biali ludzie, jesteśmy niesamowicie rozpieszczeni i mało wytrzymali. Nauczyłam się, że świat białego człowieka jest pełen wygód materialnych i jest to świat o bardzo niskim systemie wartości. Dzięki uchodźcom mogłam odrobinę liznąć ich rzeczywistości, ich wartości. I za to będę im zawsze wdzięczna.
Jarmiła: – Nauczyłam się, że nawet w najstraszniejszych sytuacjach można odnaleźć radość i uśmiech. Kolejny raz doświadczyłam tego, jak ogromnym przywilejem jest to, że nie muszę się bać i zawsze mogę wrócić bezpiecznie do swojego domu.
Małgosia dodaje: – Nauczyłam się, że mam tak wiele i jestem szczęściarą. I zupełnie na to szczęście nie zapracowałam, po prostu urodziłam się w "lepszym" miejscu... I że świat jest potwornie niesprawiedliwy.
Mariusz: – Nauczyłem się tego przede wszystkim, że to są tacy sami ludzie jak ja, jak każdy.
Marianna: – Nauczyłam się od nich, jak wielką można mieć siłę po doświadczeniu tragicznych Wydarzeń. Jak niesamowicie dobrze można sobie radzić w najtrudniejszej sytuacji. Jak pięknie można dbać o innych w momencie, kiedy chciałoby się dbać tylko o siebie.
Danusia: – Że nic ich nie powstrzyma, że to, przed czym uciekają, jest gorsze od tego, co ich spotyka w drodze.
Karo: – Największym odkryciem dla mnie jest to, ile człowiek jest w stanie znieść.
Kalina: – Że nadzieja jest największa siłą napędową.
Co stracili?
Z drugiej strony te ostatnie dwa lata bardzo dużo im zabrały. – Kryzys zabrał mi mnóstwo czasu i lat życia, czuję, że postarzałam się o 10 lat – mówi Karo.
– A mnie ograbił z naiwnej i dziecięcej wiary, że świat nie jest taki zły – dodaje Małgosia. – Że każdy ma szansę na kształtowanie swojego życia. Że sprawiedliwość zawsze triumfuje. Że ludzie są z gruntu dobrzy i chcą pomagać innym. Że tzw. władza jest przyzwoita i kieruje się dobrem ogółu. Że skupiając się na robieniu dobrych rzeczy dla lokalnych społeczności, mam wpływ na to, jaki będzie świat i że stanie się on lepszy... I takie tam inne frazesy, którymi łatwo było dotąd żyć na sielskim Podlasiu.
Jakub Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Paulina, która właśnie organizuje wyprowadzkę z Polski, mówi: – Kryzys zabrał mi tak okropnie dużo, że nawet nie wiem, od czego zacząć. Zabrał mi tożsamość: już nie czuję się jak lekarz, gdzieś to zniknęło. Najchętniej miałabym teraz pracę od 8 do 16 przed komputerem. Kryzys zabrał mi dwa lata życia, czas spędzony z moim synem – i tego już nie odzyskam. Zabrał mi mój kraj. Bo teraz w tym kraju widzę tylko oprawcę.
Kamil dorzuca do listy utratę spokoju i prywatności. – Akcja "Zielone światło" wyrzuciła mnie z domu przed kamery i mikrofony. To było trudne, bo nie lubię wystąpień publicznych.
Marianna dodaje: – Straciłam kilkoro znajomych, spokój, poczucie bezpieczeństwa we własnym państwie. No i "moje" Podlasie.
Mariusz: – Kryzys zabrał mi dwa lata życia, których nie odzyskam. Nie tylko dla mnie, ale i dla moich dzieci, którym kryzys zabrał ojca. Cały czas żyję nie swoim życiem i nie wiem, czy będę mógł żyć już inaczej.
Kalina: – Kryzys zabrał mi poczucie bezpieczeństwa i szczątki zaufania do państwa jako takiego. Zabrał mi dwa lata życia, kiedy nie miałam ochoty zajmować się rzeczami, które kiedyś lubiłam. Zabrał mi życie, które prowadziłam wcześniej.
Danusia mówi: – Mnie odebrał resztki nadziei, że ze starych struktur da się wykrzesać odpowiedź na problemy, przed którymi stoimy.
Jarmiła dodaje: – A mnie wiarę w to, że Unii Europejskiej zależy na tym, by na jej granicach nie ginęli ludzie.
Ula Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Czy czegoś żałują?
Wszyscy aktywiści posłuchali swojego serca i zaczęli pomagać. Niektórzy w sposób bardziej zorganizowany, zrzeszeni, inni na własną rękę. Czy czegoś po tych dwóch latach żałują?
– Jednej sytuacji: gdy na początku jesieni 2021 grupa uchodźców i uchodźczyń poprosiła mnie o podwiezienie autem i odmówiłam, bo bałam się Straży Granicznej – mówi Jarmiła.
– Żałuję, że tak rzadko byłam i jestem w lesie – dodaje Małgosia. – Żałuję tego, że w związku z tarciami, konfliktami i sytuacją między aktywistami wycofałam się z udzielania pomocy. Że nie udało mi się wpłynąć na to, żeby kryzysy wewnętrzne między nami nie zepsuły pięknej idei i tego, co wspólnie robiliśmy. Że nie udało mi się zapobiec poranieniu i wycofaniu się wielu wspaniałych osób.
– A ja mam olbrzymie wyrzuty sumienia wobec mojej córeczki – mówi Karo. – Żałuję, że sama nie sięgnęłam po pomoc dla siebie wcześniej, tylko dopiero w momencie, kiedy zorientowałam się, że moje czteroletnie dziecko się o mnie martwi.
Kalina z Ocalenia przyznaje: – Może przejmowania się nadmiernego, co inne grupy pomocowe mówiły o Ocaleniu? Dziś wiem, jaki to jest mechanizm, a wtedy w trudnym czasie martwiłam się rzeczami, na które nie miałam wpływu. To jałowe i daremne, trzeba robić swoje.
Co im się marzy?
– Czuję smutek na myśl o tym, że wiele osób, które te 24 miesiące temu dostały się do Europy, teraz jest z niej deportowanych do krajów swojego pochodzenia, na przykład do Iraku, mimo że wiąże się to dla nich z zagrożeniem życia i zdrowia – mówi Jarmiła. – Dlatego marzę o Polsce, w której reaguje się na przemoc i nie odmawia azylu uchodźcom i uchodźczyniom.
– A mnie marzy się zmiana warty – odpowiada Danusia. – Marzy mi się, by instytucje, które nie wywiązują się ze swojej roli, przede wszystkim te, które mają siłę destrukcyjną, zostały rozwiązane. By nie blokowały działań, które trzeba i można podjąć. W autonomicznie działającej części młodego społeczeństwa jest siła, by w miejsce starych instytucji zbudować nowe.
Kamil mówi: – Marzę o zmianie polskiej polityki migracyjnej na humanitarną i o pociągnięciu do odpowiedzialności karnej wszystkich osób winnych zepsucia prawa i sankcjonujących sadystyczne praktyki wobec bezbronnych ludzi na granicy polsko-białoruskiej.
Kalina dodaje: – Marzy mi się koniec pushbacków i żeby takie same pieniądze i środki, które przeznaczono na mur, na pushbacki, na szczucie, zostały przeznaczone na przyjmowanie osób w drodze i ich oprowadzanie po nowym domu, jakim może być Polska.
Marysia mówi: – Wiele osób, które spotykam w lesie, pyta mnie o życie w Polsce. Czy można tu znaleźć pracę? Jakie są zarobki? Ile kosztuje wynajem mieszkania? Czy łatwo nauczyć się języka polskiego? Chciałabym móc im odpowiedzieć, że Polska to może być dla nich dobre miejsce do życia. Czuję wstyd, kiedy muszę odpowiedzieć, że zostaną zamknięci w ośrodku, który jest jak więzienie, bez możliwości wychodzenia, że nie ma mowy o żadnym wsparciu ze strony rządu. Skoro czuję się jakoś za to odpowiedzialna, to może to właśnie jest mój patriotyzm?
Marianna podsumowuje marzenia wielu: – Marzę o tym, żeby Polska była, częściowo z powrotem, krajem wielu kultur, wyznań, wielu kolorów skóry, wielu języków…
A czego oczekiwaliby od nowego rządu?
– Chcemy natychmiastowego zakazu pushbacków i usunięcia z granicy drutu żyletkowego – mówi Danusia Kuroń. – Chcemy natychmiastowego uchylenia pseudorozporządzenia ministra spraw wewnętrznych o zawieszeniu ruchu granicznego na przejściach z Białorusią oraz by nowy rząd rozpoczął przyjmowanie wniosków o udzielenie ochrony międzynarodowej od osób, które takie wnioski zgłaszają. Chcemy by nowy parlament i nowy rząd rozpoczęły pracę nad polityką migracyjną uwzględniającą perspektywę osób uchodźczych, włączając do tej pracy Konsorcjum Migracyjne, czyli koalicję organizacji społecznych działających na rzecz migrantów i uchodźców. To na początek.
– Ja nie oczekuję od nowego rządu niczego niezwykłego – podkreśla Paulina. – Chciałabym poszanowania prawa polskiego, międzynarodowego i zwykłego, ludzkiego, przyzwoitego traktowania ludzi w drodze. Nie chcę wypisywać uchodźczych pacjentów ze szpitali ze strachem, że prosto ze szpitalnego łóżka trafią za drut. Nie chcę leczyć ludzi na gołej ziemi w lesie, w deszczu i na wietrze ze świadomością, że to dla nich i tak bezpieczniejsze niż wezwanie karetki. Chcę, żeby nikt nigdy więcej w lasach mojego kraju nie umarł z zimna, głodu i pragnienia.
Małgosia dodaje: – Marzę o tym, żeby nie czytać codziennie rano, ile osób wzywa pomoc, ile grup wczoraj jej potrzebowało, w jakim byli stanie. Nie chcę się zastanawiać rano, będąc na spacerze z psami, widząc szron na trawie, ile osób dzisiejszej nocy walczyło o życie obok w lesie. Nie chcę mieć wyrzutów sumienia, że mnie tam nie było, że nic nie zrobiłam, że spałam w ciepłym łóżku, kiedy obok ktoś umierał…
– Ja chciałabym, żeby warunki w strzeżonych ośrodkach dla cudzoziemców były radykalnie poprawione – obecnie są straszliwe – a detencja była ostatecznością, a nie okrutnym systemowym standardem. Chciałabym, żeby perspektywa ekologiczna też została zobaczona, wysłuchana, uznana i traktowana poważnie: mur potwornie naruszył ekosystem, zwłaszcza Puszczy Białowieskiej. Chcę błyskawicznego demontażu kolejnej zapory montowanej po cichu – kłębów concertiny, czyli drutu żyletkowego, w który wplątują się ludzie i zwierzęta – mówi Karo.
Mariusz Fot. Karol Grygoruk / RATS Agency
Rady na przyszłość
Po dwóch latach Marianna, Małgosia, Marysia, Kalina, Jarmiła, Danusia, Paulina, Karo, Kuba, Kamil, Mariusz, ale też setki aktywistów lokalnych i przyjezdnych, są bardzo zmęczeni. To, co wydarzyło się dwa lata temu, zaskoczyło wszystkich i nie dało wystarczająco czasu na doszkolenie się czy zbudowanie poważnej struktury. Wszyscy oni czują, że niesienie pomocy na granicy nie powinno być ich zadaniem. Że zdrowiem, życiem i poszukiwaniem zaginionych ludzi powinny zajmować się duże, doświadczone organizacje humanitarne. No i państwo. Szlaki migracyjne się zmieniają, przesuwają. Kto wie, gdzie w Europie czy na świecie wybuchnie kolejny kryzys humanitarny czy kryzys solidarności z potrzebującymi?
Zapytałam aktywistów z polsko-białoruskiej granicy, co poradziliby samym sobie sprzed dwóch lat albo osobom, które – tak jak ich – zaskoczy w przyszłości szlak migracyjny przechodzący przez ich kraj czy podwórko.
Kalina skupia się na sprawach technicznych: – Organizacjom radziłabym, żeby założyły telefon i maila, dla osób, które chcą się włączyć w pomoc. To będą setki telefonów dziennie, ale jeśli nie będą trafiać na jeden kanał, który ktoś sprawnie ogarnie, te zasoby się rozpłyną, a mogłyby być przydatne przez wiele kolejnych miesięcy. Do akcji takiej jak na granicy warto podejść jak do każdego projektu: podzielić się rolami, zaplanować, że to będzie trwało, i nie przeginać w żadną stronę. Z nas w Ocaleniu śmiano się, że jesteśmy cieniasami, że nie wiemy, co to znaczy być prawdziwym kocurem w lesie. A dla nas było ważne, żeby od samego początku bardzo dbać o osoby pomagające, o ich stan psychiczny, przeszkolenie, odpoczynek, rozsądne rozdysponowanie sił. Zaj***nie się w pierwszych tygodniach nie pomoże ani aktywistom, ani osobom, które idą przez szlak.
Kuba uważa podobnie: – Zbieranie informacji, tabelki, zespoły deeskalujące napięcia między osobami aktywistycznymi, mechanizm antymobbingowy, transparencja systemu decyzyjnego – to nie jest piąte koło u wozu, to jedno z tych czterech, na których wóz musi jechać. I odpoczynek, dużo odpoczynku.
O dbaniu o siebie mówią wszyscy. – Instalujcie bezpieczniki – podkreśla Kamil.
– Ludzie muszą o siebie dbać – mówi Małgorzata. – Bez odpowiedniego balansu i uważności zajadą się, zaczną tracić zapał, energię, wiarę, zaczną się konflikty i zamiast pomagać, sami będą wymagali pomocy.
Karo prosi: – Pamiętajcie, żeby jeść, spać i dbać o swoich najbliższych i o siebie. Macie prawo do przerwy.
I dodaje: – Dziękuję, że jesteście!
Zdjęcia osób aktywistycznych powstały przy współpracy z Amnesty International.
Anna Alboth. Dziennikarka i aktywistka. Media officer w Minority Rights Group, prowadzi programy dla europejskich dziennikarzy, a z wyjazdów, które organizowała na granice unijne i do obozów dla uchodźców w Europie i Afryce powstało ponad 600 tekstów i nagrań. Od 20 lat publikuje w polskich mediach, najczęściej na tematy prawoczłowiecze. Współtworzyła organizację European Youth Press, inicjowała kampanie migracyjne: od zbiórek do śpiworów do nominowanego do Pokojowej Nagrody Nobla: Civil March For Aleppo.
Karol Grygoruk. Fotograf dokumentalny i aktywista. Absolwent Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych UW oraz doktorant w Instytucie Twórczej Fotografii w Opavie. Współtwórca agencji RATS. W projektach dokumentalnych i pracy naukowej, skupia się na tematyce społecznego wykluczenia, fotografii zaangażowanej, etyce oraz wpływie nowych mediów na kulturę wizualną. Mieszka i pracuje między Berlinem i Bliskim Wschodem.