Społeczeństwo
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. Przemysław Kozłowski / Agencja Wyborcza.pl)
Zdjęcie ilustracyjne (Fot. Przemysław Kozłowski / Agencja Wyborcza.pl)

– Ty tyle pracujesz, nie myślisz już o tym, żeby trochę zwolnić…? – koleżanka patrzy wymownie raz na moją twarz, raz na mój brzuch. – No nie mów, że nie chcielibyście słyszeć takich małych stópek tuptających po mieszkaniu! Zegar tyka!*

Nie. Nie chciałabym. Nie jestem matką i nie planuję być. 

Jakiś czas temu przygotowałam reportaż na temat świadomej bezdzietności wśród kobiet. W ciągu pięciu lat liczba tych, które nie mają i nie chcą mieć dzieci wzrosła z 22 do 42 procent. Nie czuję się więc tu szczególnie wyjątkowa. Ale nawet jeśli takich osób jest coraz więcej, to wciąż jest to temat tabu. Wszystkie kobiety, z którymi rozmawiałam, potwierdzają, że otwarte przyznanie się do świadomej bezdzietności wymaga odwagi. Bo zawsze budzi to mniej lub bardziej gwałtowne reakcje. 

Przecież Matka Polka to rola obowiązkowa. Jeśli ŚWIADOMIE z niej rezygnujesz, to znaczy, że coś z tobą jest nie tak. Właściwie nie, na pewno nie robisz tego świadomie. Ach, pewnie nie możesz mieć dzieci! I wstydzisz się przyznać! A tam, na pewno ci się zmieni. Zrozumiesz, czego tak naprawdę chcesz. Przecież nie możesz chcieć być SAMA. No bo kto ci poda szklankę wody na starość? 

Naprawdę często już nie mam siły wyjaśniać własnych wyborów. Mogłabym za każdym razem na tak postawione pytanie odpowiedzieć za Rebeccą Solnit „tłumaczącą" bezdzietność swoją i Virginii Woolf: „Ostatecznie wiele osób może zrobić dziecko, ale tylko jedna zrobiła 'Do latarni morskiej' i 'Trzy gwinee'". Sprawa dzietności czy bezdzietności (a właściwie każda rola przypisana kobiecie) w magiczny sposób często staje się kwestią, którą od czasu do czasu trzeba przedyskutować publicznie. Tylko dlatego, że przyjęło się sądzić, że mamy do wykonania wyznaczone (przez bliżej nieokreślony ośrodek decyzyjny) zadanie. Właściwie powinnam ująć to w liczbie mnogiej, bo przecież mamy ich długą listę. I każde z nich powinnyśmy wykonać perfekcyjnie. Musimy odnaleźć się w roli córki, siostry, matki, pracownicy, przyjaciółki, partnerki, żony, kucharki, sprzątaczki, pocieszycielki i doradczyni. Koniec końców – każdą z tych ról wyobrażam sobie jako kolejną maskę niczym z antycznego teatru. Codziennie przed snem je po kolei pucujemy i przygotowujemy na najbliższy poranek. Tyle że z biegiem lat te maski mnożą się nam tak, że nie nadążamy z żonglowaniem. I stajemy regularnie przed pytaniem, które widnieje na samym początku tej części naszej historii: którą maskę by dziś wybrać? W której czujemy się dobrze, a w której czujemy, że powinnyśmy pochodzić nieco dłużej? Fizycznie przecież niemożliwe jest, by w każdej z nich być idealną. To dlaczego tego od siebie wymagamy? Dlaczego cały czas rozglądamy się na boki, porównujemy się z innymi matkami, pracownicami, koleżankami, żonami, gospodyniami? 

Nie jestem matką, więc przyznaję – mogę nie zrozumieć tego, co odczuwa kobieta zostawiająca swoje dziecko w żłobku czy z opiekunką, by móc pójść do pracy. Wiem to, co słyszę od przyjaciółek, od mojej siostry, bohaterek moich programów. Część z nich czuła tak potężne wyrzuty sumienia z powodu rzekomego niewypełniania „swojej roli" jako matka, że zrezygnowała z pracy i zdecydowała się na „pełen etat" w domu. Oczywiście każda z kobiet ma tu wolny wybór. To o to przez lata walczyły feministki. 

Jednak za każdym razem w głowie kołacze mi pytanie – dlaczego w tej samej sytuacji wśród mężczyzn nie pojawia się (albo pojawia się zdecydowanie rzadziej) wątpliwość – czy aby ja jestem na pewno dobrym ojcem? Dobrym pracownikiem? Czy ja tu przypadkiem kogoś nie oszukuję? 

MARIA ROTKIEL 

Jeśli popatrzymy na model współczesnej rodziny w naszym kręgu kulturowym, to na okres, kiedy dziecko jest małe, większość kobiet włącza pauzę. To czas, kiedy nie inwestujemy w swój rozwój zawodowy. Przykład z życia: moje dziecko się źle czuje, nie idzie do szkoły. Mój partner mówi: „Pa, uciekam do pracy". A ja? Zostaję w domu, zatem muszę odwołać swoich pacjentów, przekładać swoje spotkania. I pytam – gdzie my się na to umówiliśmy? W którym momencie uzgodniliśmy, że to oczywiste? Ja sobie nie przypominam. Ten model życia i funkcjonowania jest taki, że nawet ja sama, w wieku czterdziestu sześciu lat, będąc psychologiem, nie mogę wydostać się z tej pułapki. 

Cały czas z tyłu głowy mam poczucie, że coś mnie omija, jakaś konferencja, książka, nowinki. Dużo rzeczy się dzieje w obszarze zawodowym i one mi umykają, bo mam małe dziecko. To jest czas w mojej karierze zawodowej, kiedy nie rozwijam się tak, jakbym chciała. To oczywiście moja decyzja, ale ona wpływa na moje samopoczucie. Mój wiek pomaga mi w tym, by nie było to dużym źródłem stresu i dyskomfortu, ale jeśli pomyślę o osobach mniej pewnych siebie, mniej asertywnych, to jest to dla wielu kobiet bardzo duże obciążenie. Bo nawet jeśli pracują zawodowo, to mają poczucie połowiczności i rozdarcia. 

Zajmowanie się jednocześnie dzieckiem, domem i rozwój zawodowy to jest po prostu sztuczka. Sztuczka magiczka. To się może udać, ale jest to potwornie trudne. I jeśli kobieta nie uporała się z taką postawą braku wiary we własne możliwości, wątpliwości w samą siebie, to to poczucie „niczego nie robię dobrze" staje się bardzo obciążające. 

Tak się zatem „przyjęło". Podział zadań wiele lat temu został z góry narzucony (no ciekawe przez kogo, szanowny patriarchacie), a my się na to nieustannie godzimy. Może coraz mniej potulnie, bo coraz chętniej mówimy o tym, że jest to niesprawiedliwe, jednak dotychczas proporcja (czy raczej dysproporcja) jest jasna. 

Szczególnie kiedy mówimy o obowiązkach domowych: 95% respondentów deklaruje, że dzielenie się obowiązkami domowymi jest ważne dla udanego małżeństwa i związku. CHOCIAŻ w ponad 80% gospodarstw domowych to kobieta zazwyczaj zajmuje się praniem i prasowaniem. W ponad 60% domów to kobieta jest odpowiedzialna za przygotowanie posiłków oraz sprzątanie. 

Zestawiłam tutaj te dwie wartości – sytuację zastaną i deklarowaną – nie bez przyczyny. Nie chcemy wpaść w pułapkę myślenia życzeniowego. Nie możemy opierać się na tym, jak wszyscy chcieliby, by świat wyglądał. Oczywiście zapewnienia też mogą mieć znaczenie. 95 procent respondentów mówi przecież, że chce związku partnerskiego! Chcą się dzielić! Właściwie większość związków, które znam, już nie opiera się na typowo ostrym, patriarchalnym podziale ról (choć zdaję sobie sprawę z tego, że stworzyłam wokół siebie raczej liberalną bańkę rodziny i przyjaciół). Jednak to, że nasz partner od wielkiego dzwonu zrobi jajecznicę czy wstawi pranie, nie oznacza partnerskiego podziału obowiązków. Jasne, to ma znaczenie, że obie strony – i mężczyźni, i kobiety – widzą potrzebę dzielenia się pracami w domu. Fajnie, że to deklarują. Ale to nie wystarczy. Żebyśmy my mogły, tak jak mężczyźni, w pełni się rozwijać i czuć się dobrze w rolach, które wykonujemy też poza domem, nie możemy ostatecznie same wszystkiego robić na 100 procent. Ani na 80. 

Zdjęcie ilustracyjne (Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)

JOANNA KOTZIAN 

Mężczyźni i kobiety chcą partnerskich związków, mężczyźni są gotowi w większym stopniu zajmować się dziećmi, chcą budować z nimi silniejszą więź. Jednocześnie jak się spojrzy, jaki odsetek mężczyzn korzysta z urlopów rodzicielskich, to się okazuje, że to jest 1 procent. Na to składa się wiele różnych rzeczy – chociażby luka płacowa. Kiedy mężczyzna zarabia więcej niż kobieta, to naturalną decyzją w rodzinie jest to, że to mężczyzna pozostaje w pracy, bo jest to korzystniejsze dla budżetu rodzinnego. To jest często wspólna decyzja. Na różnych polach więc kobiety wciąż tracą. 

I ktoś mógłby powiedzieć – taki jest WASZ wybór. To kobiety się na to godzą. Przecież nikt nie przykuwa jej łańcuchami do kuchenki, nikt nie każe jej zostawać z dzieckiem w domu. Sama tego chciała. To jednak o wiele bardziej złożony problem. I warto znać wiele punktów widzenia, byśmy przestały się zadręczać tym, dlaczego podejmujemy takie a nie inne decyzje i dlaczego nie czujemy się z nimi najlepiej. Bo nie, nie dotyczy to wyłącznie Ciebie, Droga Czytelniczko. To dotyczy i mnie, i moich bohaterek. 

ANNA WENDZIKOWSKA 

To jest wpojona wielozadaniowość, że to my, jako kobiety, musimy ogarnąć pracę zawodową, dzieci i dom. Że to nasza odpowiedzialność, że musimy o to wszystko zadbać i jeszcze fantastycznie przy tym wyglądać. W moim odczuciu jest to nie do zrobienia tylko i wyłącznie z wewnętrznego przymusu, który odczuwamy, a który nakręca się wzajemnie z zewnętrzną presją. Wierzę w to, że można to wszystko ogarniać, mając świadomość, że można coś odpuścić. Ale przy wewnętrznym imperatywie „ja muszę" trudno cokolwiek odpuścić. Dobrze jest wejść w siebie i zadać sobie pytanie – czego tak naprawdę chcę i co jest moim priorytetem, czego ja potrzebuję. Wtedy to pozwala nam odrzucić rzeczy mniej ważne i mniej pilne. Można to zrobić później. 

Gorzej, gdy to nie tylko imperatyw wewnętrzny i mamy dodatkowe bodźce na zewnątrz, które potwierdzają „ustalony" porządek. Ustalony biorę w cudzysłów, bo żadna z nas nie była pytana tu o zdanie. Podpisywałyście umowę na ten stos obowiązków czekających na Was każdego dnia po powrocie do domu? 

Bo przecież to, by w domu był porządek, by na stole czekał obiad, okna błyszczały, a w szafie czekał rząd wyprasowanych koszul – to, rzecz jasna, zadanie kobiety. Partner czy mąż może jedynie „pomagać". Joanna Kołaczkowska wspomina, że jeszcze kilkanaście lat temu sama uważała to za pole do żartów scenicznych. Tradycyjny podział ról, pretensje męża do żony, że w domu jest nieposprzątane. Wówczas wielu wydawało się, że może być to zabawne. Przyznaje, że jednak sama musiała zderzyć się z sytuacją, która dobitnie dała jej do zrozumienia, że coś w tym podziale ról jest jednak nie tak. 

Zdjęcie ilustracyjne (Fot. Łukasz Ogrodowczyk / Agencja Wyborcza.pl)

JOANNA KOŁACZKOWSKA 

Pamiętam taką sytuację, kiedy ja wychowywałam dziecko i mój mąż wrócił do domu. Byłam w chaosie, nie miałam samochodu, ciężko mi się funkcjonowało. Cierpiałam też na depresję poporodową. Mogłam liczyć na jego pomoc, dopiero kiedy wrócił z pracy. A on staje w drzwiach i mówi: „Dlaczego tu jest tak brudno?". Dopiero wtedy do mnie to dotarło. „Ale jak to? To jest tylko moja sprawa?". Dlatego wtedy mu odpowiedziałam: „Wiesz co, prawdopodobnie jest tu brudno, bo ani ty, ani ja nie posprzątaliśmy". Ja to wtedy zrozumiałam. Nie wiem czy on też, ale do mnie wtedy to dotarło. Że to jest nasza wspólna sprawa. 

Może istnieje jakieś ewolucyjne uzasadnienie, by sądzić, że jedno z rodziców jest bardziej predestynowane do szczególnych umiejętności rozpoznania co dać dziecku na śniadanie. Biologicznie to kobiety, które karmią piersią, są niezaprzeczalnie lepszym źródłem tego posiłku niż mężczyzna. Przynajmniej na początku, tuż po urodzeniu dziecka. Ale dlaczego nie oddać reszty pola do działania swoim partnerom? Bo ich matka natura nie predestynowała do „ogarniania" wszystkich zadań tak jak kobiety? Tak zwykło się mówić, prawda? To bardzo wygodne. Przyjmować tezę, że to kobiety są uwarunkowane do tego, by jednocześnie pełnić te wszystkie funkcje. Że to kobiety mają podzielność uwagi, że fizycznie są po prostu w stanie to udźwignąć, w odróżnieniu od mężczyzn, którzy potrafią przecież skupić się tylko na jednej czynności naraz. Okazuje się, że to jedna wielka bzdura. A przynajmniej bzdurne założenie mające więcej wspólnego ze stereotypowymi przekonaniami kulturowymi niż z genetycznymi uwarunkowaniami potwierdzonymi naukowo. 

Niemiecki zespół badawczy zaprosił do udziału w badaniach 48 kobiet i 48 mężczyzn. Eksperyment dotyczył rozpoznawania liczb i liter, uczestnicy mieli wykonywać dwa zadania jednocześnie, niekiedy sekwencyjnie przenosić uwagę z jednego na drugie. Skontrolowano potencjalne różnice między płciami w pamięci roboczej, szybkości przetwarzania, zdolnościach przestrzennych i płynnej inteligencji. Pozwoliło to przetestować zdolności wielozadaniowości w pięciu różnych wskaźnikach empirycznych, odpowiednio dla czasu reakcji i miar dokładności. Wniosek? Naukowcy potwierdzili, że wielozadaniowość skutkowała znacznymi kosztami wydajności we wszystkich warunkach eksperymentalnych niezależnie od płci uczestników. Czyli ani bycie kobietą, ani bycie mężczyzną nie determinuje tego, czy on/ona radzi sobie lepiej lub gorzej z multitaskingiem. 

Gloria Steinem powtarzała, że „to nie kwestia biologii, to kwestia świadomości". Czyli – kwestia umowy. Między partnerami, ale też umowy społecznej, która w takie a nie inne role nas z założenia osadza. Agnieszka Graff trafnie zauważa coś jeszcze – że w odróżnieniu od macierzyństwa, „ojcostwo nie jest czymś, co mężczyzn definiuje, lecz czymś, co im się zdarza". To z góry zakłada pewną dysproporcję zarówno odpowiedzialności, jaka jest nakładana na oboje rodziców, ale również ogromną przepaść w kontekście obowiązków, jakie się z tym wiążą. 

*Fragmenty książki "Jesteś oszustką. Syndrom, który Cię niszczy" Małgorzaty Mielcarek