Społeczeństwo
Spotkanie z Markiem Kondratem w Bydgoszczy, 2018 r. (Fot. Grażyna Marks / Agencja Wyborcza.pl)
Spotkanie z Markiem Kondratem w Bydgoszczy, 2018 r. (Fot. Grażyna Marks / Agencja Wyborcza.pl)

Rzadko się zdarza, że osoba – która jest aktorem całe życie i przede wszystkim aktorem z wykształcenia – oficjalnie kończy karierę. Na dodatek tak wcześnie, bo mając zaledwie 57 lat. Skąd ten radykalny krok? Nie tęskni Pan za zawodem?* 

Nie tęsknię, to na pewno… A skąd ten krok? Próbowałem parę razy sam dla siebie znaleźć jakąś jedną konkretną i sensowną odpowiedź, ale to jest chyba raczej poza jakąś sferą racjonalną. Najprostszą odpowiedzią będzie to, że zawód aktora w jakimś sensie mi się przejadł. 

A kiedy to poczucie „przejedzenia" miało miejsce po raz pierwszy? 

Trudno mi to umiejscowić czy „uczasowić", ale podejrzewam, że całe życie się na to zbierało, łącznie z dzieciństwem i z obserwacją domu rodzinnego, który był przecież domem aktorskim. Poza tym wpływ miała na to kompletna zmiana anturażu w świecie aktorskim czy świecie sztuki… Te zmiany są bardzo widoczne i bardzo odczuwalne, a ja zawsze uważałem, że ten zawód jest doraźnie związany właśnie z czasem i z jego estetyką. W związku z tym, jak obecne czasy dynamicznie zmieniają swoje oblicze, musi to mieć wpierw wpływ na estetykę, a zmiana jej postrzegania w osobistym wydaniu jest znacznie trudniejsza. Dlatego łatwiej mi było zrezygnować aniżeli szukać jakichś koneksji z nową jakością. W związku z tym odczuwam w sobie pewien komfort niezajmowania się tym dzisiaj, a w sukurs przyszedł pewien rodzaj zachwytu dziedziną, którą z kolei zajmuję się obecnie. Stało się to lata temu dzięki podróżom do miejsc, gdzie „rośnie" wino. Dzięki tej nowej pasji i poznawania tej całkiem nowej i innej sfery, skrajnie różnej od zawodu, który uprawiałem, łatwiej mi też było z tego zawodu zrezygnować. Mam tu na myśli przede wszystkim tempo i powtarzalność oraz coś, co jest związane ze swoistym rytmem narzucanym przez naturę, która nie ma swojej sztuczności i swojego kostiumu. Zawsze jest podległa tylko i wyłącznie swoim niezbywalnym prawom. To bardzo mi odpowiada na tym etapie życia, na którym jestem teraz. 

I same emocje, które teraz towarzyszą Panu na co dzień, są dużo bardziej płaskie… Więcej odczuwa Pan teraz harmonii, czerpiącej głęboko ze spokoju codzienności? 

Zdecydowanie. Harmonia to chyba najlepszy sposób, aby to ująć. Zresztą to jest moje słowo klucz do wielu innych rozstrzygnięć. Harmonia jest tym czymś, co w winie ma swoje uzasadnienie i rację bytu, ale przenosi się to także na życie nas wszystkich, którzy instynktownie albo mniej lub bardziej świadomie poszukujemy tej harmonii. 

Marek Kondrat otrzymuje nagrodę Złotego Anioła podczas 14. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego Tofifest, 2016 r. (Fot. Mikołaj Kuras / Agencja Wyborcza.pl)

Czyli to właśnie nadmiar emocji był jednym z powodów, że zawód aktora po prostu Pana zmęczył w pewnym momencie? 

Do nadmiaru emocji można się przyzwyczaić, dlatego że jest to właściwie sens tego zawodu – poruszanie się po pewnym ekstremum, pewnej niecodzienności… więc jak zgodzimy się na tę regułę niecodzienności, to reszta przychodzi dosyć automatycznie. Natomiast w pewnym stopniu znużyło mnie objawianie takich rzekomych własnych predyspozycji, już o talentach nie mówiąc, i takiej nieustającej konfrontacji z widzem, pobudzającej dosyć sztucznie organizm, który z czasem zaczyna się buntować… Bo z jednej strony jest zwykłe codzienne życie, a z drugiej strony jest to „wyimaginowane", jednocześnie niepodlegające regulacji czasowej. O dziewiętnastej kurtyna idzie w górę i już – trzeba być innym człowiekiem. Połączenie tych dwóch światów zaczyna być w końcu dosyć nużące. Jednym słowem – wybrałem życie nad fikcję. 

Wspomniał Pan o zmianie estetyki we współczesnej sztuce. Co dokładnie ma Pan na myśli? Jak to wpłynęło na Pana pracę i postrzeganie zawodu? 

Obserwowałem zarówno teatr tradycyjny, jak i zmiany w nim zachodzące, jeszcze zanim sam zacząłem grać – jako dziecko odwiedzałem ojca w Teatrze Polskim i obserwowałem teatr w starym stylu, czyli pełen takiej sztuczności, w wydaniu kompletnym pod względem charakteryzacji czy bogatego kostiumu. Doświadczenie takiej baśni teatralnej dla młodego człowieka to było duże przeżycie, bo towarzyszyły temu pewne zmysłowe doświadczenia, jak zapach szminek czy Mastixu do przyklejania zarostów, ale i wiele innych aspektów sztuki. Tego w teatrze dzisiaj nie ma. Potem doświadczyłem tej magii teatru, będąc już w szkole, ponieważ moi mistrzowie również uprawiali ten typ teatru – nic dziwnego zresztą, bo byli to rówieśnicy mojego ojca. 

Teatr posługiwał się wówczas przede wszystkim literaturą dramatyczną, więc uczestniczyliśmy w wydarzeniu, które mówiło do nas przy pomocy bardzo takich zużytych już w pewnym sensie tekstów, których aktualności poszukiwała rzeczywistość. Widz miał do dyspozycji jakiś tekst z przeszłości, który został stworzony we właściwych sobie czasach, a w naszych – dzięki dalszemu wystawianiu – dla współczesnego widza zyskiwał zupełnie inną wymowę, ale jednak w dalszym ciągu był w jakimś stopniu aktualny. Mówił o losie ludzkim, który jest niezmienny, co pozwala albo raczej wymusza zadawanie ciągle tych samych pytań, na które najczęściej nie znajduje się de facto odpowiedzi. Towarzyszy temu pewne ekstremum wyrazu – to jest przywilej teatru, czyli ta sztuczność, kostium i ta estetyka, która widać, że teraz kompletnie się zmienia… 

Marek Kondrat w Krakowie w 2015 r. (Fot. Michał Łepecki / Agencja Wyborcza.pl)

W jaki sposób? 

Przede wszystkim aktor zmierza do tzw. naturalności – cokolwiek by to znaczyło – czyli zachowuje się podobnie, jak zachowywałby się zwykły człowiek chodzący po ulicy. Współczesny teatr zajmują też obecnie sprawy o wiele bardziej doraźne aniżeli w moich tzw. czasach, o czasach mojego ojca już nawet nie mówiąc. Zaczyna komentować rzeczywistość i robi to również przy pomocy współczesnej literatury epickiej, nie tylko dramatycznej jak kiedyś. Aktor dzisiaj często posługuje się mikrofonem, co mnie właściwie śmieszy, ale i zadziwia, bo nie bardzo rozumiem sens tego zajścia, które świadomie pozbawia teatru sztuczności na rzecz techniki i jednocześnie mniej wymaga od aktora, który powinien w taki sposób panować nad swoim aparatem mowy, aby radzić sobie bez mikrofonów… 

Krótko mówiąc, ma to zapewne jednej i drugiej stronie coś ułatwić, a ja tego ułatwienia nie rozumiem. Zostałem wychowany w tej atmosferze zalegalizowanej sztuczności teatru, czyli mówienia nienaturalnego, mówienia rzeczy intymnych, ale przy pomocy głosu, który ma dotrzeć do ostatniego rzędu itd., i to widz akceptował. Dzisiaj zarówno widzowi, jak i aktorom jest potrzebny jakiś rodzaj techniki, żeby w ogóle docierać do siebie nawzajem. Mówię zatem o tego typu elementach zmiany estetycznej we współczesnym teatrze, ale zmiany te dotyczą także w dużym stopniu kwestii intelektualnych, pewnej świadomości istnienia oraz miejsca teatru w naszym życiu… Zmiany te sprawiły, że współczesny teatr i sztuka aktorska stały mi się zupełnie obce, zatem odciąłem się od nich. I jest mi z tym bardzo dobrze. 

Zobacz wideo "Na tym festiwalu nie liczy się to, co się gada, tylko to, co się gra". Wywiad z Arturem Rojkiem

Czyli to była rzeczywiście decyzja przemyślana na bardzo wielu poziomach… 

Na bardzo wielu, a poza tym wspomożona jeszcze przez inne, pozornie kompletnie niezwiązane z moim zawodem czynniki. Tym mianowicie, że zająłem się w pewnym momencie zupełnie czymś innym niż mój dotychczasowy zawód. W końcu po 89’ ojczyzna całkowicie zmieniła swój obraz. Przeszła ze stanu opieki państwowej, jaka by ona nie była, do takiej inspiracji jednostki, aby radziła sobie sama. Kiedy ta zmiana nastąpiła, miałem czterdzieści kilka lat. Pomyślałem sobie, że jestem w sile wieku, więc trzeba się do tej zmiany jakoś odnieść. Namówiłem kilku swoich kolegów, żeby zrezygnowali częściowo na jakiś czas z takiej opieki – w pewnym sensie – zewnętrznej, którą aktor bardzo łatwo przyjmuje na siebie. Aktora w końcu się ubiera, aktorowi daje się tekst, przygotowuje wreszcie do tego, żeby wykazał się jakimś własnym talentem o określonej godzinie, ale ta cała sfera przygotowań jest praktycznie całkowicie poza nim. Więc mówię sobie: „Czas najwyższy wziąć sprawy w swoje ręce" – takie było hasło tej nowej epoki. Stworzyliśmy z kolegami małą sieć restauracji, rodzaj biznesu, który miał nas dyscyplinować zupełnie inaczej, niż się to działo do tej pory. 

Trwało to jakieś osiem lat i prawie wszystkich wycofało na powrót do zawodu aktora. Prawie wszystkich, bo ja jednak po tej stronie zostałem na dłużej i jak się później okazało – już na stałe. Wciągnął mnie świat wina, który zacząłem poznawać dzięki temu, że zaczęliśmy importować wino do naszych lokali. Na tyle mnie to zafascynowało, że łącząc jeszcze przez kilka lat te oba obce sobie światy, w końcu po kilku latach takiej specyficznej kooperacji całkowicie zrezygnowałem z tego pierwszego. 

Czyli miało to raczej ewolucyjny charakter? 

Zdecydowanie. Nie wstałem pewnego dnia i nie powiedziałem: „Dosyć!". Ta decyzja we mnie dojrzewała.

*Fragmenty książki "Tacy sami. Szczerze o samotności" Prezydentowej Jolanty Kwaśniewskiej oraz mentora Jakuba B. Bączka