Społeczeństwo
Miejska Biblioteka Publiczna w Radomiu. Wypożyczalnia książek (Fot. Marcin Kucewicz / Agencja Wyborcza.pl)
Miejska Biblioteka Publiczna w Radomiu. Wypożyczalnia książek (Fot. Marcin Kucewicz / Agencja Wyborcza.pl)

Zdradzę wam pewien sekret: jestem wielkim miłośnikiem sporów i waśni o (nie)czytanie Polaków. Jest to postawa dość niepopularna, bo co do zasady wszyscy się tą rytualną wymianą retorycznych ciosów brzydzą. Oczywiście wyłącznie deklaratywnie, bo nijak nie przeszkadza to zniesmaczonym publicystom, recenzentkom i/lub krytykom w owym sporze uczestniczyć, chociażby wyrażając w komentarzach, a czasami całych artykułach, swoje nim zniechęcenie właśnie. No więc ja przeciwnie. Uważam, że nigdy dość dyskusji, których głównym lub choćby pobocznym tematem są książki. 

Być może należę do mniejszości, ale tego rodzaju wymiany zdań i sądów emocjonują mnie dużo bardziej niż – weźmy kilka medialnych blockbusterów minionych miesięcy – dyskusje na temat Wspólnej Listy Opozycji, świętości (bądź nie) papieża Polaka, uczestnictwa w Wielkim Marszu 4 czerwca, walk frakcji w obozie władzy czy zdalnego diagnozowania chorób (nie tylko psychicznych) Putinowi. Co więcej, (nie)czytanie uważam za temat nie mniej ważny, a na pewnym poziomie wręcz istotniejszy od wszystkich wymienionych. Istotniejszy, bo mówimy tu o umiejętności kluczowej dla naszego świadomego i pełnoprawnego uczestnictwa w debacie publicznej, mediach, polityce, życiu kulturalnym i społecznym.

Polacy nie czytają! Co to będzie?

W ostatnich kilku latach w naszej debacie publicznej zaczęło dziać się jednak coś bardzo zastanawiającego, dziwnego i niepokojącego. O ile tradycyjnie w reakcji na raport o stanie czytelnictwa rozpoczynał się (owszem, rytualny, ale istotny; patrz wyżej) lament "Polacy nie czytają, co to będzie?", o tyle od pewnego momentu coraz częściej i coraz bardziej hałaśliwie zagłuszany jest on antyintelektualnym kontrlamentem "Polacy nie czytają I CO Z TEGO?". Do tej drugiej grupy dołączyła, niestety, również Olga Wróbel, autorka mocnego i głośnego tekstu "Polacy czytają nie to, co byśmy chcieli, czyli lament po badaniach czytelnictwa" (OKO.Press). 

Piszę "niestety", bo cenię Wróbel jako recenzentkę i krytyczkę literacką, a tu nagle taka brutalna napaść tekstowa na (prawie) wszystko, w co wierzę, co dla mnie ważne i co mnie ukształtowało. Co więcej, artykuł spotkał się z dość powszechnym aplauzem i uznaniem ze strony wielu innych szanowanych przeze mnie krytyków, pisarzy, tłumaczy etc. (między innymi Jakuba Żulczyka, Miłady Jędrysik, Krzysztofa Cieślika). 

Z jednej strony trudno się dziwić – tekst Wróbel jest wartki i ostry, dobrze napisany, zawiera co najmniej kilka potrzebnych uwag i rozsądnych połajanek. Słusznie na przykład autorka obśmiewa chwytanie za "retoryczne szable i konie" przy okazji każdego kolejnego raportu (i ja po tę szablę sięgam, i ja na tym koniku galopować lubię!). Jeszcze bardziej słusznie piętnuje ramoty gnijące (czasami dosłownie od wieków) na liście lektur szkolnych. I wreszcie słusznie zauważa, że od obśmiewania, obrażania czy pouczania nieczytających na pewno nie rośnie nam czytelnictwo. ALE z drugiej strony nie zgadzam się z tekstem Wróbel i jest to niezgoda – rzekłbym – fundamentalna

Cuda i łaski Boże dla nieczytających

Przede wszystkim zupełnie nie pojmuję samego trendu. Dlaczego osoby "robiące w literach", żyjące z czytania i pisania, krytyczki i krytycy, recenzenci i recenzentki postanawiają nagle stanąć w szeregu osób de facto wspierających analfabetyzm funkcjonalny i/lub analfabetyzm wtórny? Jest to dla mnie rzecz tak niepojęta i absurdalna, że nie bardzo wiem, jak ją w ogóle komentować. Możemy tu mnożyć analogie (trenerzy i lekarze, którym nie przeszkadza niezdrowy tryb życia? Nowe, nie znałem!), ale wszystko sprowadza się tu do upartego podcinania gałęzi, na której samemu się siedzi. Tego rodzaju autodestrukcyjne słowa i zachowania to wciąż drugorzędny problem.

(Fot. Piotr Skórrnicki / Agencja Wyborcza.pl)

To jasne, że nie każdy Polak czyta i będzie czytać książki. Nikt rozsądny nie twierdzi też, że obrażanie i wykpiwanie osób nieczytających sprawi, iż – odpowiednio zrugane – sięgną po nowy przekład "Ulissesa"  (uwaga, żart: a szkoda!). Jeśli istnieją tego rodzaju wypowiedzi rozsądnych komentatorów, chętnie się z nimi zapoznam. Kto, gdzie i kiedy wpadł jednak na pomysł, że komukolwiek w czymkolwiek pomoże przekaz w rodzaju: "Nieczytanie to nic złego, zresztą nie daje ono zbyt wielu profitów i nie masz się czego wstydzić, a poza tym jest dzisiaj tak wiele konkurencyjnych rozrywek, że generalnie miej wywalone na tych książkowych fetyszystów, klasistów i rasistów?" ("Rasiści" wzięli się tu oczywiście z "Fałszywego kultu czytelnictwa", czyli głośnego, ale szkodliwego tekstu Staszka Skarżyńskiego z "Gazety Wyborczej", z którym swego czasu się osobiście rozprawiałem). 

Jeśli zawstydzanie nieczytających nie pomaga (tu zgoda), to jakie profity, jakie cuda i łaski Boże spływają na nieczytających dzięki takiemu poklepywaniu ich po pleckach? Skąd się w ogóle wziął i czemu służy ten ekscentryczny obyczaj wkradania się w łaski osób nieczytających? Nieczytających, a więc jest więcej niż pewne, że sami zainteresowani nigdy się o tych czułych słowach nawet nie dowiedzą. 

Polska mistrzem Polski

O co cały ten hałas? Sprawdźmy. Z ostatniego raportu Biblioteki Narodowej wynika, że jesienią 2022 roku lekturę co najmniej jednej książki (papierowej lub cyfrowej) deklarowało 34 proc. badanych. Więcej niż siedem książek rocznie czyta 11 proc. Polek i 4 proc. Polaków (Edwin Bendyk: "a więc niemal na granicy błędu pomiaru"). Statystyki dużo lepiej wyglądają wśród najmłodszych badanych (czyta aż 72 proc. nastolatków), wołają jednak o pomstę do nieba w przypadku osób najstarszych (czyta zaledwie 23 proc. Polaków powyżej 70. roku życia). Bardziej przerażają mnie chyba tylko dane na temat raka i ceny metra mieszkania w centrum Warszawy. 

Targi Książki w Warszawie, 26.05.2022 r. Gościem honorowym tegorocznej edycji będzie Ukraina (Fot. Adam Stępień / Agencja Wyborcza.pl)

Cytowany już Bendyk w tekście pt. "Wspólnota nieczytania" ("Polityka") przytacza jeszcze inne "dramatyczne" statystyki: "Na przykład Skandynawowie czytają masowo i nałogowo. Można podejrzewać, że ta chęć lektury obejmująca 80–90 proc. Szwedów, Norwegów, Duńczyków wynika tylko z konieczności mierzenia się z długimi zimowymi wieczorami. Tylko co w takim razie z Czechami, którzy uczynili z czytania książek świecką religię? Czyta około 80 proc. spośród nich, pochłaniając średnio ponad 12 książek rocznie. A przeciętna czeska domowa biblioteka liczy 253 tomy. [...] Co z Francuzami, którzy czytają 22 książki rocznie, a czytelnictwo utrzymuje się na poziomie prawie 90 proc. społeczeństwa? Jeszcze bardziej zatrważają francuscy nastolatkowie – czyta ich 92 proc. i to przeciętnie 29 książek rocznie (osiem dla szkoły, resztę dla przyjemności)". 

Polecam przeczytać powyższy akapit uważnie i kilka razy, bo na pierwszy rzut oka może się on wydawać wyimkiem z jakiegoś idealistycznego nerdowskiego science fiction, a nie raportem ze świata, w którym żyjemy. Znaczy my akurat niekoniecznie i – jak słyszymy – niezbyt chętnie. Ale serio, robię teraz testy z czytania ze zrozumieniem: czy państwo to rozumieją? Czy to się dzieje naprawdę? Te kraje, w których czyta 80–90 proc. obywateli, te PRZECIĘTNIE 253 tomy w domowej biblioteczce, to ŚREDNIO 12 książek konsumowanych rocznie? No to mamy jakieś powody do niepokoju i lamentowania czy niekoniecznie? 

Po co te książki? Zestaw oklepanych argumentów

Niekoniecznie, zdaje się odpowiadać na przykład Olga Wróbel. Przypomnę: krytyczka literacka, recenzentka, kulturoznawczyni i bookstragramerka. Otóż Wróbel rozprawia się w swoim tekście również z – cytuję – "częstym i oklepanym argumentem", jakoby czytanie rozwijało. Gdy dotarłem do tego fragmentu tekstu, zacząłem tracić oddech i badać sobie puls. Żyjemy w epoce szczerych autobiograficznych wyznań, więc wyznaję uczciwie: zasłabłem. 

Po dojściu do siebie czytałem dalej. Co konkretnie rozwija czytanie? – pyta nas krytyczka. Po pierwsze, odpowiada, "czytanie rozwija umiejętność czytania, a konkretnie czytania ze zrozumieniem" (na przykład umów kredytowych czy obsługi tostera). Po drugie, "czytanie rozwija empatię, wyobraźnię, tworzy więzi międzyludzkie i międzypokoleniowe". I dalej: "Zwolennikom tej teorii chciałabym jednak podciąć nieco skrzydła, w czym pomagają mi opublikowane właśnie wyniki Międzynarodowego Badania Postępów Biegłości w Czytaniu, przeprowadzanego wśród dziesięciolatków. Polscy uczniowie i uczennice zajęli w nim piąte miejsce na świecie, remisując z chwaloną za system nauczania Finlandią. Żaden kraj Unii Europejskiej nie wspiął się wyżej. Natomiast w tym samym badaniu okazało się, że te biegle czytające dzieci w gruncie rzeczy czytać nie lubią, a jeżeli czegoś nie lubią bardziej, to chodzenia do szkoły". 

Te dane zestawia autorka z informacją z ostatniego raportu Biblioteki Narodowej, wedle którego 72 proc. polskich nastolatków czyta, oraz z tzw. przykładem anegdotycznym, czyli opowieścią o własnej córce, która sama czytania nie lubi, ale chętnie słucha, gdy mama czyta na głos, a poza tym jest bystra i biegła w obsłudze internetu. Wnioski? Właściwie to nie wiem, bo dalej następuje (wspomniana już przeze mnie) opowieść o szkolnych ramotach, które gwałcą dziecięce oczy i/lub uszy (zależnie od sposobu przyjmowania tekstu). 

FOTOGRAFIA ILUSTRACYJNA (Fot. Przemysław Skrzydło / Agencja Wyborcza.pl)

Jeszcze ze 20 powodów

W dalszym ciągu trochę nie wierzę, że dożyliśmy tak radosnych czasów, że trzeba polemizować z osobą żyjącą z popularyzacji literatury i wyjaśniać, dlaczego warto czytać książki. Ale OK, niech będzie. Wyliczę teraz około 20 powodów, dla których warto czytać dziecku na głos, które to powody wzięły się z wielu dekad badań i obserwacji czytających rodzin. Tak więc czytanie dziecku na głos: zaspokaja najważniejsze potrzeby emocjonalne dziecka (miłości, uwagi, stymulacji); buduje mocną więź pomiędzy rodzicem i dzieckiem; wspiera rozwój psychiczny dziecka; wzmacnia poczucie własnej wartości dziecka; uczy języka, rozwija słownictwo i swobodę w mówieniu; przygotowuje dziecko do sprawnego czytania i pisania; uczy myślenia (logicznego, przyczynowo-skutkowego, krytycznego, refleksyjnego); rozwija wyobraźnię; poprawia koncentrację; ćwiczy pamięć; przynosi ogromną wiedzę ogólną i rozwija zainteresowania; ułatwia naukę i pomaga odnieść sukces w szkole; uczy wartości i odróżniania dobra od zła; rozwija wrażliwość moralną; rozwija poczucie humoru; jest znakomitą rozrywką; zapobiega uzależnieniu od telewizji i komputera; jest zdrową ucieczką od problemów, niepowodzeń i nudy; jest profilaktyką zachowań aspołecznych; kształtuje na całe życie nawyk czytania i zdobywania wiedzy. 

Skąd to wszystko wiem? Z książki oczywiście. A konkretnie to przepisuję z poradnika "Wychowanie przez czytanie" Ireny Koźmińskiej i Elżbiety Olszewskiej (na marginesie: książki straszliwie przegadanej i w wielu fragmentach nieelegancko zawstydzającej i strofującej rodzica, ale to przecież nie wymazuje przedstawionych w niej faktów i wyników badań). A wyliczam tu tylko dobrodziejstwa czytania na głos i tylko dzieciom. 

Spisek Książkowych Maniaków

Wróbel – jak wielu autorów z frakcji kontrlamentującej – wygłasza również pochwałę innych, konkurencyjnych względem książek współczesnych rozrywek, a więc na przykład oglądania seriali i kreskówek, streamów z gier czy samego korzystania z internetu. Autorka wymienia i docenia konkretne przykłady, a następnie pyta: "owszem, czytanie rozwija, ale czy są prowadzone badania na temat tego, jak rozwija granie w gry lub/i oglądanie kreskówek? I jak ma się do tego środowisko rodzinne i sto innych zmiennych?". I tu znowu – jak wyżej – mógłbym zacząć obszerne wyliczanie, ale tym razem ograniczę się do podania skróconej bibliografii, gdzie na temat "dobrodziejstw" życia dzieci w sieci dostajemy aż nadto badań i wszelkich innych danych. 

(Fot. Jakub Orzechowski / Agencja Wyborcza.pl)

Przede wszystkim więc świeżo wydana i dostosowana do polskich realiów książka "Wychowanie przy ekranie" Magdaleny Bigaj (wyd. W.A.B.), ale też i rozliczne "starsze" pozycje, jak: "iGen" J.M. Twenge, "Wyloguj swój mózg. Jak zadbać o swój mózg w dobie nowych technologii" A. Hansena czy "Płytki umysł. Jak internet wpływa na nasz mózg" N. Carra. Nie wiem, może te wszystkie tytuły i ich autorzy (a jest tego rodzaju pozycji w ostatnich latach dziki wysyp) to jakieś składowe Wielkiego Spisku Maniaków i Fetyszystów Książkowych, ale faktem jest, że wszyscy oni przedstawiają liczne dowody i powody, że czytać książki warto, a już gapić się w ekrany, grać w gry i przenosić życie do social mediów – niekoniecznie, a nawet bardzo niebezpiecznie. Bajkopisarze? Lamenciarze? Technofoby? Nie wykluczam! 

Żeby nie było: sam jestem uzależniony nie tylko od papierowych książek, ale też od korzystania ze smartfonów, social mediów czy dobrych seriali. I bardzo często kontrlamentujący pytają: "Aha, czyli uważasz, że powieść Blanki Lipińskiej czy ‘50 twarzy Greya’ są lepsze od ‘Breaking Bad’ czy ‘The Wire’?". Odpowiadam. Po pierwsze, nikt przytomny tak nie uważa. Po drugie, zestawianie najgłupszych dzieł z jednego segmentu z najmądrzejszymi dziełami z innego to argument tyleż efektowny, co bałamutny i nieuczciwy. Po trzecie wreszcie, zastanawiam się, jak to jest, że kontrlamentujący, którzy mają tak wielki problem z książkowym fetyszyzmem i z osobami "obnoszącymi się" z, dajmy na to, emblematycznym już w tym sporze "Ulissesem", nie mają najmniejszego problemu z fetyszyzowaniem i obnoszeniem się na przykład z arcydziełami współczesnej telewizji, ściganiem się na ich nieobejrzenie ("Jak to, nie widziałeś jeszcze ‘The Wire’?!"), pisaniem na ich temat licznych postów, robieniem list seriali miesiąca, roku i dekady etc. etc. 

To tylko przykład, bo zaraz ktoś mi wyskoczy z "Ja wcale tak nie mam z serialami, tylko z grami!". Chodzi mi o to, że – jak głosi ludowa mądrość internetowa – każdemu jego porno. I każdemu jego fetysze. Można zachwycać się arcydziełami serialowymi czy growymi, można się z tym obnosić do woli, a zarazem nie musi to wcale oznaczać dyskredytowania fetyszyzmu książkowego ani nawet potrzeby ogłaszania światu: "Drodzy wtórni analfabeci, nie czujcie się źle, jesteście OK!". I tak, jestem książkowym fetyszystą, książkoholikiem, maniakiem książkowym, nałogowcem i chronicznym nomen omen kurzojadem. Gdyby ktoś się jeszcze nie zdążył zorientować.

I kto tu jest klasistą?

O jeszcze jednej istotnej rzeczy muszę tu wspomnieć, być może najważniejszej. Olga Wróbel używa przykładów z życia, pisze o doświadczeniach własnych, córki, jej znajomych etc., więc i ja bez dodatkowych zachęt pozwolę sobie przypomnieć o czymś, o czym już kiedyś pisałem, a czego powtarzania nigdy dosyć: bez odkrycia książek odpowiednio wcześnie, bez matki czytającej mi na głos w dzieciństwie i bez późnego zakochania się w literaturze w liceum nie byłoby mnie tu, gdzie jestem. Nie byłoby żadnego awansu społecznego/klasowego. 

Jestem przekonany, że bez czytania, bez wspięcia się po wielkiej hałdzie usypanej z książek być może nigdy nie opuściłbym nawet mojej kaszubskiej wioski, nie poszedłbym jako pierwsza osoba w rodzinie na studia, nie skończyłbym tychże studiów, nie zaczął robić tzw. kariery w mediach etc. etc. I nie chodzi tu tylko o wyznanie autobio, bo podobne są historie awansu i wspinaczki po hałdzie z książek w przypadku mojej ukochanej oraz wielu moich przyjaciół i przyjaciółek czy kolegów i koleżanek ze studiów. 

Dyrektor Biblioteki Narodowej Tomasz Makowski . (Fot. Maciej Stanik/REPORTER)

A jeśli komuś wciąż mało, to cytuję Tomasza Makowskiego, dyrektora Biblioteki Narodowej, z którym dwa lata temu rozmawiałem dla "Gazety Wyborczej". Wsłuchajcie się w te słowa uważnie: "Czytanie po prostu niweluje nierówności społeczne. Ciężko to zrozumieć komuś, kto wywodzi się z domu, w którym jest mnóstwo książek, a wysoko będzie to cenił ktoś, kto zna na przykład przypadki awansu społecznego od wsi do profesury. Znam ludzi, którzy nigdy nie poszliby na filologię klasyczną, gdyby bibliotekarka nie powiedziała, że był ktoś taki jak Cyceron, i nie podsunęła odpowiedniej lektury. Ktoś, kto wychowuje się w środowisku, w którym rozmawia się o książkach, może tego nie zrozumieć". I jeszcze: "Dlatego tak ważna jest rola bibliotek publicznych. Żeby utalentowane i ambitne dzieci, które nie wynoszą z domu kapitału społecznego, miały gdzie to nadrabiać". 

Przypominam, że nie każdy miał to szczęście, by urodzić się w domu pełnym książek i inteligenckich gadających głów, z kapitałem kulturowym gratis w podstawowym pakiecie rodzinnym. Może to rodzaj obsesji albo jakaś skaza genetyczna, ale sorry, za każdym razem, gdy słyszę kontrlamentujących, słyszę tak naprawdę coś takiego: "Pozwólcie tym funkcjonalnym/wtórnym analfabetom ze wsi, tym zacofanym pańszczyźnianym chłopom bez szkoły, być sobą, bo przecież wiadomo, że nikt ich tu u nas, na górze, nie chce widzieć! A poza tym nam już jest tu wystarczająco ciasno...". Raz jeszcze dyrektor Makowski: "Mogę zrozumieć, że w interesie osób wywodzących się z rodzin o wysokim kapitale społecznym jest utrzymanie braku tego kapitału u innych". 

Ja też to mogę zrozumieć. Ale nigdy nie będzie na to mojej zgody. Czytanie prawem, nie towarem luksusowym!

Grzegorz Wysocki. Od grudnia 2022 w Gazeta.pl. Wcześniej m.in. dziennikarz i publicysta "Gazety Wyborczej", szef WP Opinie, wydawca strony głównej WP, redaktor WP Książki, felietonista "Dwutygodnika" i krytyk literacki. Autor wielu wywiadów (m.in. Makłowicz, Chwin, Wałęsa, Palikot, Urban, Spurek, Gretkowska, Twardoch, Nergal), cyklu rozmów z wyborcami PiS-u czy pisanego od początku pandemii "Dziennika czasów zarazy". Dwukrotnie nominowany, laureat Grand Pressa za Wywiad w 2022. Prezes klubu szpetnej książki Blade Kruki (IG: bladekruki). Nałogowo czyta papierowe książki i gazety oraz ogląda seriale. Urodzony i wychowany na Kaszubach, wykształcony w Krakowie, zamieszkały w Warszawie. Profil na FB: https://www.facebook.com/grzes.wysocki/