
"Okres w moim życiu" to kampania społeczna zorganizowana przez Gazeta.pl i inicjatywę TakDlaPodpasek.pl, realizowaną przez Okresową Koalicję i Kulczyk Foundation. Apelując o darmowe podpaski w szkołach, rozmawiamy z kobietami o akceptacji własnego ciała, dostępie do środków higienicznych i o tym, jak okres wpływa na ich życie zawodowe.
W 2021 roku hitem internetu został menstruacyjny produkt Pinky Gloves. Były to ni mniej, ni więcej, tylko różowe jednorazowe rękawiczki. Miałybyśmy je zakładać podczas zmieniania tamponów, by naszych rąk nie zbrukała ani kropla krwi miesięcznej. A potem w tę samą rękawiczkę owijać – dla dyskrecji – zużyty tampon, zanim wrzucimy go do śmietnika.
Pinky Gloves wymyśliło dwóch mężczyzn z Niemiec, kolegów z wojska. Eugen Raimkulow i André Ritterswürden pokazali rękawiczki w telewizyjnym programie, w którym uczestnicy starają się przekonać inwestorów do wsparcia ich pomysłów biznesowych. Udało się – firma dostała 30 tys. euro od przedsiębiorcy Ralfa Dümmela. Gorzej wyszło w internecie, bo Pinky Gloves zostało międzynarodowym pośmiewiskiem. Niedługo trwało, zanim panowie zwinęli miesiączkowy interes.
Założyciele prezentują Pinky Gloves Fot. zrzut ekranu, Instagram/@pinky_gloves
Krew w koszu albo intymne dylematy
W całej historii było zbyt wiele absurdalnych elementów, żeby to się mogło udać. Po pierwsze, produkt był w oczywisty sposób zbędny. Gdybyśmy chciały zmieniać tampony w rękawiczkach, dawno byśmy to robiły. Po drugie, rzecz zaprezentowali nam dwaj mężczyźni, szalenie zadowoleni, że oto zmienią życie kobiet na lepsze. Po trzecie, swoje zrobiła geneza start-upu: Raimkulow i Ritterswürden wpadli na pomysł Pinky Gloves po tym, jak w armii zobaczyli w koszu we wspólnej łazience tampony koleżanek-żołnierek. Dwaj wojacy z Bundeswehry, którzy tak nie mogą znieść widoku krwi, że aż zakładają start-up – żart sam cisnął się na usta. Po czwarte, jednorazowe rękawiczki były kompletnie nieekologiczne, co wielokrotnie wytknięto ich pomysłodawcom. Po piąte, miały sporo kosztować, bo 3 euro za 12 par. Po szóste, był ten nieszczęsny róż. Po siódme, całość opakowano w naprawdę zgrzebny marketing (poniżej dwa zdjęcia z pustego dziś Instagrama Pinky Gloves).
'Let's change the World for woman' Fot. zrzut ekranu, Instagram/@pinky_gloves
Pinky Gloves Fot. zrzut ekranu, Instagram/@pinky_gloves
Krótko po tym, jak zbiorowo wyśmiałyśmy Pinky Gloves, odkryłam na polskim rynku coś podobnego: Tamponer (a raczej TAMPONER®). Był to nieprześwitujący woreczek strunowy, w który miałybyśmy pakować tampony, zanim wyrzucimy je do kosza. "Poczujesz komfort i spokój podczas trudnych dni. Już nigdy nie będziesz przeżywać stresu związanego z utylizacją zużytych tamponów" – głosił komunikat na stronie produktu. Tamponer miał nam pomóc pozbyć się "kłopotliwej zawartości", tym samym rozwiązać "intymny dylemat" i pozwolić aktywnym kobietom "skoncentrować się na swoich pasjach" (bez torebki na tampony rzeczywiście o to trudno). Ale w 2021 roku było już za późno na tak bezczelną grę na menstruacyjnym wstydzie. Tamponer zniknął niemal natychmiast i bez żadnego rozgłosu.
Brawo, możemy przybić sobie piątki – tym razem nie dałyśmy się zrobić kapitalizmowi w konia. Z drugiej strony próba była wyjątkowo nieudolna. I Pinky Gloves, i Tamponer były na bakier z trendami (ekologia, ciałopozytywność – wiadomo) i niespecjalnie dobrze to ukrywały. A teraz proponuję eksperyment myślowy: co by było, gdyby podobną rzecz wypuścił koncern, który na marketing i dystrybucję ma miliony? Wyobraźmy sobie okresowe rękawiczki, ale inne: biodegradowalne, dobrze dopasowane do dłoni, w prostych i estetycznych opakowaniach. Nie trzeba ich specjalnie zamawiać, leżą na półkach w każdej drogerii, widzimy je po raz drugi, dziesiąty, piętnasty. Producent nie próbuje nas zawstydzać, tylko podkreśla, że produkt pomaga dbać o zdrowie pochwy. I do tego robi feministyczne kampanie: bleed like a girl, każde ciało jest OK, czerwona krew zamiast niebieskiego płynu. Może mimo wszystko też by nie zażarło. A może jednak byśmy kupiły.
Rzeczy, które nam sprzedali
W 1933 roku niejaki Earle Haas opatentował nowy produkt menstruacyjny: odrobinę bawełny ciasno zwiniętej w papierowym aplikatorze. Dzięki takiemu mechanizmowi można było włożyć materiał do pochwy, w zasadzie nie dotykając ciała. To była zmiana w stosunku do dotychczasowych, własnoręcznie robionych tamponów (więcej mówi o nich Alicja Urbanik-Kopeć w naszej rozmowie o okresie w XIX wieku). Krótko potem patent Haasa kupiła przedsiębiorczyni Gertrude Tendrich, a w 1936 roku na amerykańskim rynku pojawiła się firma Tampax. Reszta jest historią. Dzisiejsze aplikatory nie są już z papieru, tylko z tworzywa sztucznego. I mimo rosnącej świadomości, co nadprodukcja robi z naszą planetą, a plastik z żółwiami w oceanie, jednorazowe tampony z aplikatorem wciąż są w powszechnym użyciu. Chociaż równie powszechnie wiadomo, że do włożenia tamponu nie jest potrzebna żadna plastikowa wyrzutnia.
No dobrze, wiemy, jak zatamować krew. A co z higieną podczas okresu? Czym myć cipkę, drogie panie? Odpowiedź zależy od punktu siedzenia. Według ginekolożek: po prostu wodą, bo wagina oczyszcza się sama. Według setek producentów i tysięcy reklam: tym oto płynem do higieny intymnej o wyjątkowej recepturze. A płyny do mycia to jeszcze pół biedy. Rzucam hasło: irygacja.
Jak pisze Mara Altman w książce "Obrzydliwa anatomia", w XIX wieku w USA na rynek weszły pierwsze płukanki dopochwowe. Według reklam miały zapobiegać ciąży. Nie zapobiegały – i to mimo potwornych składów preparatów (na pewnym etapie najpopularniejszym płynem do irygacji był lizol). Rzeczywistość zweryfikowała marketingowy claim, ale producenci irygatorów znaleźli nowy sposób na to, jak je sprzedawać. Teraz płukanki miały pomagać na odstręczający mężczyzn zapach z pochwy. Oto próbki haseł ze złotej ery amerykańskiej reklamy: "Najdroższe perfumy świata są nic niewarte, jeśli nie zadbasz o swój naturalny zapach"; "To upokorzenie, kiedy zrozumiała, z jakiego powodu jej mąż jest oziębły"; "Kolejny związek rozbity na rafie półprawd o kobiecej higienie"; "Jak straciłam męża… i go odzyskałam!" (spoiler: odzyskałam, bo zaczęłam wlewać w siebie lizol). Reklama nauczyła nas, że do zdrowego, zwyczajnego zapachu własnej waginy należy podchodzić podejrzliwie. A menstruacja, wiadomo, potrafi go zmieniać. Niejedna kobieta w ciągu ostatnich stu lat walczyła z metalicznym zapachem krwi płukanką z jakimś trującym świństwem.
Reklama preparatu do irygacji Zonite Fot. Flickr/Nesster (CC BY 2.0), flickr.com/photos/nesster/8144362258
Dziś wiemy, że irygacje (obojętnie czym) są niezdrowe i sprzyjają infekcjom, ale według państwowych amerykańskich danych w USA i tak stosuje je prawie co piąta kobieta między 15. a 44. rokiem życia. W Polsce płukanki wydają się na szczęście mniej popularne. Może dlatego, że my, Słowianki, mamy własne, domowe sposoby na higienę intymną. Jeszcze nie tak dawno na forach radzono, że przy grzybicy warto nosić podpaskę nasączoną jogurtem i wsadzać do pochwy czosnek.
Ale dobrze, zapędziłam się w tej historii waginy. Wróćmy do okresu.
Herbatka z algorytmem
Moja przyjaciółka używa aplikacji menstruacyjnej. Wpisuje do niej datę miesiączki, a aplikacja oblicza długość cyklu, informuje o dniach płodnych, wizualizuje dane na wykresach i na pewno robi jeszcze kilka innych fajnych rzeczy. Kiedy przyjaciółce spóźnia się okres, dostaje powiadomienie z pytaniem, czy chce dowiedzieć się więcej o swoim nieregularnym cyklu. Jeśli zechce, apka zaproponuje jej zakup płatnej wersji. Jako użytkowniczka premium będzie mogła dostać spersonalizowane porady. Raczej nie lekarskie – gdyby firma nie używała czatbota czy algorytmu, tylko trzymała ginekologów na dyżurze, to na bank by się tym pochwaliła.
Zasadniczo wszystko jest w porządku, bo aplikacja nie przedstawia swoich treści jako alternatywy dla wizyty u żywego człowieka po studiach medycznych. Bardzo możliwe, że wśród spersonalizowanych porad jest też taka, żeby skontaktować się z lekarzem. Ale w głowie oszczędnej dziewczyny, która swój pierwszy dzień cyklu po prostu zaznacza w kalendarzu, rodzi się pytanie: po co przepłacać? Nie lepiej od razu umówić się do przychodni, skoro pewnie i tak warto?
Subskrybować można nie tylko wirtualne porady. Istnieje coś takiego jak period box: w zamian za regularne opłaty klientka równie regularnie dostaje paczki. Są w nich podpaski albo tampony, ale też rozmaite bonusy: kremy, pomadki, mgiełki do ciała, maseczki w płachcie, plastry rozgrzewające, świeczki, herbatki, łakocie, a nawet majtki, skarpetki i breloczki. Można wybrać boks minimalistyczny albo barokowo rozdęty, kolorowy albo monochromatyczny, budżetowy albo premium. Są ekoboksy z kartonu z recyklingu, a w nich podpaski z bawełny organicznej. Są wesołe, dziewczyńskie boksy dla nastolatek (oprócz takich osobnych na pierwszy okres). Można wybrać gotowy zestaw albo samej określić, co ma w nim być, zdecydować się na wersję "co miesiąc to samo" albo czekać na dodatki niespodzianki. W Polsce jeszcze niewiele się o tym słyszy. Za to na amerykańskich i brytyjskich portalach znalazłam już całe zestawienia dostępnych opcji i cen subskrypcji.
Jasne, mamy prawo zamawiać produkty higieniczne pod drzwi. W sumie całkiem fajnie, kiedy człowiek nie musi główkować w drogerii, czy tampony już się kończą, czy w domu jest jeszcze paczka. Mamy też prawo pożądać kosmetycznych niespodzianek. Radość z balsamu czy świeczki zapachowej nie musi z nas zaraz robić bezwolnych ofiar kapitalizmu. Ale kiedy w ramach kwerendy do tego tekstu patrzę na śliczne pudełka z superekopodpaskami, łapię się na tym, że w sumie bym takie chciała. I wiem, że właśnie robią mi kuku, w głowę już wgryza się robal sztucznie wytworzonego pragnienia, bo tak naprawdę tego nie potrzebuję.
Test jest taki: czy kiedy jeszcze nie wiedziałaś, że coś istnieje, to ci tego brakowało?