
O dziewiątej miała egzamin maturalny. O czternastej wiozłam ją do Warszawy. Cieszyłam się, że ją wywożę. Taka się zrobiła w domu cisza, spokój. Nie było pretensji, nie było nerwów. Ulga wielka. Uczucie, jakbyśmy z mężem pootwierali okna i porządnie przewietrzyli.*
Dzieciątko
Mam czterdzieści sześć lat, chociaż dawno temu postanowiłam, że jak Maria Czubaszek będę mówić, że o dziesięć mniej. Tak się czuję. Urodziłam się na Dolnym Śląsku, w Głogowie, ale całe życie spędziłam w Szczytnej, przy granicy polsko-czeskiej. Z wykształcenia jestem nauczycielką historii, ale życie tak pokierowało, że ja, skromna humanistka, pracuję w IT.
Pierwsza praca, świeżo po studiach, miałam dwadzieścia cztery lata. Poszłam do szkoły, ambitna, z sercem do uczniów na dłoni. Wylądowałam w zawodówce, od razu wychowawstwo. I raz na lekcji dziewczyna na czarno wymalowana pada mi między ławkami. Okazało się, że jest katowana przez ojca. Makijaż miał ukryć siniaki. Sama wyszłam z patologicznego domu, ale ojciec tak mnie nie lał. Mocno to przeżyłam. Bo co mogłam zrobić? Wiedziałam, że nie uniosę tragedii tych dzieci, a wszystkim pomóc nie mogę. Potem dostałam pierwszą wypłatę i chciało mi się śmiać. Nie wiem nawet, czy kwartał przepracowałam w tej szkole.
Mąż pracował w IT w banku. Akurat potrzebowali u niego kogoś do pracy, powiedział: "Chodź, spróbujesz". Spodobało mi się. Szybko dostałam pracę w Warszawie. Zrobiłam po drodze studia podyplomowe z zarządzania projektami, certyfikat z menedżmentu, studia MBA na Uniwersytecie Ekonomicznym, uzupełniające magisterskie. Dzieci mówią na mnie "matka magister kwadrat".
Mój ojciec był alkoholikiem właściwie od zawsze. Mam jego zdjęcia, na których widzę młodego uśmiechniętego mężczyznę, ale ja go takiego nie poznałam. Pamiętam ojca pijanego, agresywnego. I przedmioty latające po domu. Mama tego nawet nie zgłaszała, "bo dokąd pójdzie", "bo co ludzie powiedzą". Zmarła trzy lata temu, rak trzustki. Umierała mi na rękach, obiecałam, że do szpitala jej nie oddam. Czternaście miesięcy później umarł ojciec. Odszedł tak, jak żył: zapił się.
Przyrzekałam sobie, że mój dom będzie inny, zapewnię dzieciom to, czego sama nie miałam. Nigdy nie usłyszałam od rodziców, że mnie kochają. "Kocham" nie padło z ust mojej mamy, nawet kiedy odchodziła. Dlatego sama powtarzam to dzieciom na zakończenie każdej rozmowy, przy każdym pożegnaniu.
Mam dobrego partnera przy sobie. Czasem śmieję się, że jest lepszą matką niż ja. Troskliwy, opiekuńczy, wszystkich karmi. Potrafi wyprać, wyprasować, przyszyć guzik, zacerować skarpetę. Gdy dzieci były małe, pierwszy słyszał, że płaczą, wstawał błyskawicznie. Potrafił się w nocy zerwać, kiedy się wierciły. Biegł popatrzeć, czy się któreś nie odkryło i się nie zaziębi. Do dziś tak ma. Jest jak kwoczka, która by te dzieci wsadziła do koszyczka i powysiadywała. Ja od poniedziałku do czwartku przez dziewięć lat jeździłam do pracy do Warszawy. To on łączył opiekę nad dziećmi z pracą, a pracuje na menedżerskim stanowisku. Wywiadówki, lekcje, choroby, gotowanie na jego głowie. Mogłam spokojnie jechać do pracy, wiedząc, że jak dzieci są z tatą, mają najlepiej na świecie.
Mamy dwoje. Nie staraliśmy się ich wyróżniać. Tak się ułożyło, że starszy syn ma bliższą relację z ojcem. Podobne ścisłe umysły, syn studiuje informatykę, mają więcej tematów. Dla mnie młodsze dziecko to było moje. Uwielbiałam mojego syna, byliśmy ze sobą blisko. Chodził ze mną do opery, wszystko mamy razem pooglądane. Ludzie pytali, "jaką karę ma ten chłopak, że tu z panią siedzi?". Ja i mój jedenastolatek. To był nasz czas.
W obu ciążach bez robienia USG wiedziałam, że noszę chłopców i chłopców urodzę. Było mi z tym dobrze, bo chciałam mieć synów. Mąż chciał dwie córki. Może jemu to teraz pomaga? Raz żartowaliśmy, lepiej uważaj, bo jeszcze ci się spełni.
Starsze dziecko ma dziewczynę, razem mieszkają. Właśnie wróciliśmy ze wspólnych wakacji, garną się do nas. Mam kandydatkę na synową. Niepotrzebna była mi do szczęścia córka.
Nie ma dnia
Byłam gotowa zabić każdego, kto by powiedział złe słowo na moje dziecko. Byłam tą wojującą, gadzi mózg mi się włączał, czuwałam, czy nikt go nie atakuje, czy nie muszę go bronić. Dziś nie ma dnia, żebym nie tęskniła za swoim syneczkiem.
Tęsknię do dziecka, które mając siedemnaście lat, potrafiło przyjść, położyć się na sofie, oprzeć głowę na moich kolanach, które dawało się głaskać. Już nie dotykamy się jak dawniej. A jestem mamą, która tego potrzebuje. Starszy syn się śmieje, że wyląduje u psychoanalityka, bo matka go cały czas dotyka. Z młodszym unikam kontaktu fizycznego, przytulania. Tyle to dziecko mi złych rzeczy wykrzyczało. Jak mam teraz wyciągnąć ręce i z miłością je przytulić?
Robię wszystko, żeby ograniczać kontakt z nim do minimum. Wiem, że żyje, że jest zdrowe. Oczywiście bardzo się martwię. Ale jestem na takim etapie, że otwarcie wobec siebie mówimy z mężem: wiesz, kochanie, ja to dziecko kocham, ale go strasznie nie lubię.
Krzywda
Starszy syn powiedział nam: wychowaliście mnie najlepiej, jak potrafiliście, i ja wam za to dziękuję. Taki mam od niego przekaz, od młodszego dziecka – mówię "dziecko", bo nie umiem się przełamać, powiedzieć "córka" – zupełnie inny.
Przykre, że ją wyprowadziliśmy, bo jesteśmy wspierającymi rodzicami. Fakt, że gdy nam powiedziała, wypieraliśmy to. Ona ma dużo w głowie do przepracowania. Przede wszystkim żalu, dlaczego my od razu nie rzuciliśmy się w wieku trzynastu lat na hormony. A my chcieliśmy potwierdzenia, chcieliśmy przejść ten proces powoli, spokojnie. Może ona w tym upatruje jakąś swoją krzywdę?
Mówiliśmy jej: "Oczywiście, wspieramy cię, ale po co się spieszyć?". A między sobą, że to jakaś moda. "To trzynastolatek, pewnie chce się wyróżniać". Poczekamy, przejdzie mu. "No, zobacz – mówiłam do męża – znowu zakłada dres i bluzę z kapturem, tak nie ubierają się dziewczyny". Albo że buty ma ze szpicem, "przecież takie noszą faceci". Albo że o włosy nie dba, o makijaż, "przecież dziewczyny nie chodzą takie rozczochrane, malują się". "Zobacz, nawet chodzi po męsku z szeroko rozstawionymi nogami" – zagadywałam męża. Obojgu nam było lepiej z takim myśleniem. Przekonywaliśmy się wzajemnie. Za wszelką cenę udowadnialiśmy sobie, że to nie może być prawda. Że nasz syn nie może być dziewczyną.
Poukładane życie
Moja przyjaciółka jest psycholożką. Skontaktowaliśmy się z nią głównie po to, żeby utwierdziła nas w przekonaniu, że ciągle mamy syna. Zapisaliśmy też do psychologa dziecko, z nadzieją, że ekspert szybko je naprostuje. Był lipiec, dziecko chodziło na wizyty od kilku miesięcy, my pojawialiśmy się od czasu do czasu. Tego dnia poproszono nas, byśmy weszli do gabinetu. Niczego się nie spodziewając, usiedliśmy w fotelach. Psycholog zapytała nas, czy wiemy, jakie dziecko wybrało dla siebie imię. Odparliśmy zgodnie z prawdą, że "nie", nie wiedzieliśmy, że od miesięcy lekarka zwraca się do niego "Patrycja", tak jak prosiło. Nie rozumieliśmy dlaczego.
Wtedy nam powiedziała, postawiła przed faktem: "Macie transpłciowe dziecko". My cisza. Nie tego się spodziewaliśmy. "Patrycja rozpoczyna proces tranzycji, wysyłam ją na dalszą diagnozę". Byliśmy wstrząśnięci. Nie to chcieliśmy przecież usłyszeć. Nie odezwaliśmy się słowem. Potem nie pamiętam, czy ja, czy mąż, zapytał tylko: "Co teraz?". Wiedzieliśmy, że dłużej tego nie możemy wypierać. Dziecko miało już prawie osiemnaście lat. Wracaliśmy do domu samochodem w absolutnej ciszy. W domu zadeklarowaliśmy wsparcie. Powiedzieliśmy, że zawsze będziemy przy niej. Ale emocje swoje mamy.
To chyba naturalne, że boimy się rzeczy dla nas nieznanej? Jak się idzie zrobić biopsję po wycince guza, jest nadzieja, że to nie najgorsze, bo nie chcemy drastycznej zmiany w życiu. Zwłaszcza że my mieliśmy spokojne, dobre, poukładane życie.
Kamień z serca
Jest bardzo błyskotliwa, inteligentna, oczytana. Nie czuje żalu do świata, że musi przejść pewien fizyczny proces. Ma w sobie dużo pokory. Może to stąd, że urodziła się bardzo chora, z astmą. Myśmy ją w szpitalu chrzcili, nie jesteśmy religijni, ale nie mieliśmy odwagi sprzeciwić się rodzicom. Dookoła lekarze, leki, procedury. Ona jeszcze dobrze nie mówiła, a już umiała samodzielnie obsługiwać inhalator.
Widziałam, jak jej ulżyło, gdy zaczęła się stawać kobietą. Jakby jej kamień z serca spadł. Po hormonach jej ciało zaczęło się zmieniać, skóra stawała się delikatniejsza, rysy twarzy też. Załatwiłam jej laserową depilację, żeby pozbyła się zarostu. Ale jednocześnie miałam wrażenie, że ta przemiana zabiera mi moje dziecko, takie, jakie znam i lubię, a oddaje mi siedmiogłowego smoka. Wcześniej w naszym domu nie było awantur.
Chcę wierzyć, że to wpływ hormonów, które przyjmuje. Same byłyśmy dojrzewającymi kobietami, wiemy, co się wtedy z nami działo. Na to nakłada się bunt nastoletni, bo ona nie miała go wcześniej, plus jej poglądy. Mieszanka wybuchowa.
Decyzja
Po którymś niedzielnym obiedzie mąż poszedł do sypialni, usiadł na łóżku i się rozpłakał. Doprowadzić do łez czterdziestosiedmioletniego mężczyznę, który jest człowiekiem wyjątkowo spokojnym, osobą dialogu i porozumienia, która się nie kłóci, nie ma wrogów, a pająki z domu, żeby ich nie rzucać z balkonu, wynosi na trawnik na rękach, trzeba się mocno postarać.
Ona wie, że my nie do końca akceptujemy jej podejście do życia. Dłużej chodzimy po ziemi, oboje na umowach B2B, wiemy, jak się zarabia pieniądze. Jej głowa jest pełna ideałów, mówi jak młoda socjalistka, poglądy ma komunistyczne. Ma legitymację Międzynarodówki, dzięki niej dowiedziałam się, że ta nadal istnieje. Jej ulubione rozmowy to te z teściem, który do dzisiaj trzyma sztandar partii w piwnicy. Ona twierdzi, że socjalizm jest najlepszym ustrojem, że bogatym trzeba zabrać, a dać biednym. Raz powiedziała nam, że jesteśmy przebrzydłymi prywaciarzami, którzy wykorzystują ludzi, a pani w Biedronce powinna zarabiać tyle samo, ile ojciec w IT, a nawet i więcej, bo to ona ciężko pracuje, a on tylko przebiera palcami po klawiaturze.
Mąż racjonalnie jej tłumaczył, że dobrze mieć takie poglądy, jak się całkiem niezłą pensyjkę bierze co miesiąc od mamy i taty. "Jak tymi krwawymi pieniędzmi się posługujesz, nie kłóci ci się to?". Jej zabrakło argumentu i nagle na klik przeskoczyła na swoją sytuację. Wykrzykiwała, że w ogóle jej nie wspieramy, że całe życie tylko robiliśmy jej krzywdę! Bo prosiliśmy na przykład, by dokończyła szkołę muzyczną, chociaż nie chciała, i z tego powodu ma ciężką depresję.
Usłyszeliśmy, że jesteśmy źli, okropni, paskudni. Pytałam: "Co ty, dziecko, mówisz, my zaczynamy sobie radzić, ojciec zaczyna mówić w żeńskich formach…". Ona na to: "Teraz możecie to sobie wsadzić w dupę". Tak, takie słowa poszły. Zamarliśmy. To się działo w obecności naszego syna i jego dziewczyny. Wszystkich przeprosiła, chyba się zreflektowała, że za daleko poszła. Tłumaczyła, że wie, że jesteśmy dobrymi rodzicami i ją kochamy, i że to ona powinna pewne rzeczy przepracować. Ale podjęliśmy wtedy decyzję, że musi się wyprowadzić.
Obowiązki
Moja psycholożka ma rację. Mamy prawo się bronić przed takimi atakami, zadbać o swoje zdrowie psychicznie. Nie może tak być, że dziecko, nie radząc sobie ze swoimi emocjami, będzie w nas waliło jak w bęben.
To dla nas niesprawiedliwe i jest nam po ludzku przykro. Zwróciłam mu uwagę: zobacz, co ty robisz, walisz w nas bez opanowania, a za pół godziny przychodzisz, mówisz "350 na leki, 250 na seksuologa, 150 na psychologa". Powiedzieliśmy: ty nas traktujesz jak hotel w połączeniu z bankomatem, jak służbę, jak dostarczycieli dóbr wszelakich. I jeszcze wykrzykujesz, że nie robimy ci łaski, dając na utrzymanie. Raczej robimy, bo jesteś pełnoletnia. Ustawowe obowiązki wobec ciebie wypełniliśmy, teraz pomagamy, bo uważamy, że trzeba, dopóki nie staniesz samodzielnie na nogi, tak jak pomagaliśmy bratu. Ale pod warunkiem, że brat nie siedzi w domu, tylko pracuje i my wtedy płacimy za studia, dokładamy się do bieżącego życia.
Znajomi zwracają mi uwagę, że nie mogę tak się dawać wykorzystywać. Pytają, czy nie przesadzamy, czy nie zbyt kalorycznie zaopatrujemy to dziecko? Mąż zapowiedział, a jest konsekwentnym człowiekiem, że po maturze, owszem, należą się jej wakacje, ale od października musi zacząć pracę, bo będziemy jej pieniądze odcinać.
Mąż mówi: "Jesteś osobą zdrową, a transpłciowość nie daje ci wyjątkowego prawa, by przez rok żyć na koszt rodziców. Pamiętaj, tak zrobię, żebyś nie miała pretensji, że zostaniesz bez pieniędzy". Ona wie, że tak będzie, bez względu na to, jak bardzo by nas bolało serce.
*Publikujemy fragmenty książki Pauli Szewczyk "Ciała obce. Opowieści o transpłciowości"
Paula Szewczyk. Reporterka "Wysokich Obcasów", wcześniej dziennikarka "Newsweeka" i sekretarz redakcji miesięcznika "Chimera". Pisze na tematy społeczne, szczególnie związane z sytuacją kobiet i osób LGBT+. W 2022 roku nominowana do nagrody Grand Press za reportaż o macierzyństwie transpłciowych kobiet. Z wykształcenia polonistka, z pochodzenia Rzeszowianka. Mieszka w Warszawie.